Jak pewnie zauważyliśmy, główny zarzut stawiany
obecnej władzy, gdy ta próbuje odeprzeć atak zjednoczonych
rosyjsko-białoruskich sił – specjalnie nie wspominam o tych biednych
muzułmanach, którzy w tej grze są zaledwie uwięzionymi w swojej bezradności pionkami
– jest taki, że owa władza nie dopuszcza na granicę dziennikarzy, którzy, gdyby
uzyskali swobodę działalności, nie musieliby relacjonować doniesień
białoruskiej propagandy, ale by nam powiedzieli jak jest naprawdę. A tak? No co
oni mają robić? Przekazywać komunikaty rządowe? Nie żartujmy.
Pisałem trochę o tym, nawiązując do
tego, z czym świat miał do czynienia 50 lat temu przy okazji wojny w Wietnamie,
kiedy to obecne na miejscu lewicowe media, wraz z celebrytami takimi jak choćby
aktorka Jane Fonda, dla Ameryki tamtą wojnę przegrali. Pamiętamy wszyscy ów
film, a przy okazji zdjęcie, które później stworzyło historię, na którym
obserwujemy egzekucję żołnierza Viet Congu i które, jak podają wszelkie możliwe
źródła, dało początek ostatecznej porażce. Rzecz w tym, że gdy wszyscyśmy – w tym
i oczywiście ja – użalali się nad losem owego wychudzonego „nieszczęśnika”,
nawet do głowy nam nie przyszło, że ten krótko wcześniej wymordował bez litości
kilkadziesiąt cywilów, w tym całą rodzinę owego, znienawidzonego publicznie na
kolejne dziesięciolecia, egzekutora.
Wspomniałem też we wczorajszym tekście
amerykańskich żołnierzy, głównie dwudziestolatków, wracających szczęśliwie do
domu z tamtego piekła, których na lotniskach witału hordy oszalałych od owej
lewackiej propagandy dzieci, wyłącznie po to by ich opluwać i wyzywać od
morderców. Zakończyłem wczorajszy tekst wspomnieniem wywiadu, jaki z Richardem
Nixonem przeprowadził Bob Greene, gdzie Nixon opowiedział jak to pewnego dnia,
podczas publicznego wystąpienia, kiedy to Nixon ogłosił wycofanie kolejnych 25
tysięcy żołnierzy z Wietnamu, podeszło do niego jakieś dziecko, splunęło mu w
twarz i jak najbardziej wyzwało od morderców.
Nie znalazłem tam jednak w owym tekście
miejsca na pewną historię związaną z popularną aktorką Jane Fondą, o której tu
kilka lat temu, owszem, również pisałem. Chciałbym więc dzisiaj przypomnieć zaledwie
fragment tamtego tekstu i tamto wydarzenie, tak byśmy zrozumieli, w jakim celu
oni wszyscy dziś aż tak do nas apelują byśmy im pozwolili wziąć udział w tej
wojnie.
Oto Jane Fonda, słynna amerykańska
aktorka, w Polsce znana niektórym choćby z tego, że w czasach PRL-u wsparła
naszą tak zwaną „solidarnościową rewolucję”, w roku 1972 udała się z
dwutygodniową wizytą do Hanoi, gdzie wzięła udział w starannie wyreżyserowanym
na potrzebie komunistycznej propagandy teatrze, skutkiem czego wielu
amerykańskich żołnierzy przytrzymywanych w wietnamskich więzieniach, zostało
zamęczonych na śmierć. Nie będę tu opisywał tego wszystkiego, co ona przez te
dwa tygodnie zrobiła i powiedziała. Kto będzie chciał, ma Internet, więc
poradzi sobie i beze mnie. Chcę jednak wspomnieć jej wystąpienie po wielu już
latach, w którym postanowiła przeprosić weteranów i ich rodziny, wprawdzie nie za
to, za co powinna najbardziej, ale zaledwie za pewne nieistotne w całym
kontekście zdjęcie. I wprawdzie nie do końca szczerze i bez większych istotnych
konsekwencji, ale w na tyle charakterystyczny sposób, że pozwolę tu sobie ową
wypowiedź zacytować:
„Stało
się to podczas ostatniego dnia mojego pobytu w Hanoi. Byłam tą wizytą fizycznie
i emocjonalnie wykończona… Tłumacz powiedział mi, że żołnierze chcieli mi
zaśpiewać piosenkę. Oni więc śpiewali, a on tłumaczył mi jej tekst. Była to
piosenka o dniu, w którym w Hanoi na Placu Ba Dinh ‘Wujek Ho’ ogłosił
niepodległość. Słuchałam tych słów: ‘Wszyscy ludzie stworzeni zostali
równymi; mają swoje prawa; wśród nich życie, wolność i niepodległość”. To
są słowa, które Ho wypowiedział podczas tej historycznej uroczystości. Zaczęłam
płakać i klaskać. Nie powinniśmy traktować tych ludzi jak wrogów. Dla nich
ważne są dokładnie te same słowa co dla nas, Amerykanów… Zaśpiewałam z pamięci
piosenkę ‘Day Ma Di’, napisaną przez południowowietnamskich
studentów w proteście przeciwko wojnie. Oczywiście to moje śpiewanie było
porażką, ale wszyscy i tak byli zachwyceni, że przynajmniej spróbowałam.
Skończyłam śpiewać. Wszyscy się śmiali i klaskali, ja też… Opowiadam to
najszczerzej i najuczciwiej jak potrafię: ktoś (nie pamiętam kto) podprowadził
mnie pod ten karabin przeciwlotniczy, a ja, wciąż się śmiejąc i klaszcząc w
dłonie, usiadłam. Nawet nie bardzo zastanawiałam się, gdzie siedzę. Zaczęły
strzelać aparaty… Możliwe, że to wszystko było ustawione, że Wietnamczycy to
wszystko tak zaplanowali. Tego się już nie dowiemy. Ale nawet jeśli tak było,
nie mam do nich pretensji. Wszystko biorę na siebie. Jeśli faktycznie zostałam
wykorzystana, sama do tego dopuściłam… owa dwuminutowa utrata zmysłów będzie
mnie prześladowała już zawsze… Jednak fotografia istnieje i mówi sama za
siebie, niezależnie od tego, co ja sama sobie wówczas robiłam, czy myślałam.
Jest mi z tym bardzo ciężko. Wielokrotnie już przepraszałam żołnierzy i ich
rodziny z powodu bólu, jaki im sprawiłam tą fotografią. Nie było nigdy moją
intencją krzywdzić kogokolwiek”.
Oczywiście głos kogoś takiego jak Jane
Fonda, wzywający do tego by zabijać amerykańskich żołnierzy, i określający
Richarda Nixona jako „nowego Hitlera”, musiał mieć dla owej szczególnej części
amerykańskiego społeczeństwa pewne znaczenie, jednak mam nadzieję, że nikt z
nas nie jest na tyle naiwny, by sądzić, że jakaś aktorka – choćby nie wiadomo
jak ważna - mogła dojść do tego zupełnie sama. Nie ma takiego sposobu, by to
ona była tam liderem. Zarówno bowiem Fonda, jak i to całe
artystyczno-profesorskie towarzystwo, stali znacznie bliżej tych, którzy pluli,
niż tych, którzy pluć kazali. A kim byli ci – możemy tylko przypuszczać.
Podobnie jak możemy tylko przypuszczać, gdzie oni są dzisiaj, co porabiają, i
jakie mają plany.
Myślę jednak, że moja wiara w to, że są
wynaturzenia, których naturalny bieg historii nie jest w stanie tolerować, jest
słuszna. Że zawsze, prędzej czy później musi dojść do tego, że ludzie, choćby
najbardziej zaczadzeni, się obudzą i otrząsną ze swego szaleństwa jak ze złego
snu. Wprawdzie taka Jane Fonda akurat dobrym przykładem tego przebudzenia nie
jest, natomiast zacytowane wyżej oświadczenie daję i nam pewną satysfakcję, i
nadzieję na coś bardzo szczególnego. Otóż bardzo bym chciał doczekać dnia,
kiedy – z jakiegokolwiek na dobrą sprawę powodu – Donald Tusk zostanie zmuszony
do tego, by siąść i napisać coś, co się będzie zaczynało od takich słów: „Stało
się to tuż po tym, jak przyjechałem do Smoleńska. Byłem tą podróżą fizycznie i
emocjonalnie wykończony… Tłumacz powiedział mi, że rosyjski premier chciał mi
coś powiedzieć. On więc mówił, a tłumacz tłumaczył mi jego słowa. I wtedy on
mnie objął, a ja się przytuliłem do niego. Sam nie wiem, jak to się stało…”.
I dalej w ten sam sposób. Mam nadzieję, że tego dożyję. Czego wszystkim – w tym
również oczywiście jemu – życzę.
Na koniec przytoczę pewną wypowiedź
jednego z tych żołnierzy, którym udało się nie spotkać na swojej drodze Jane
Fondy i jej protektorów, którego w dodatku nawet nikt nigdy ani nie opluł, ani
nie zwymyślał, ale który swój żal w kwestii tego jak go powitano, gdy wrócił z
Wietnamu, wyraził w sposób tak głęboki, że moim zdaniem wart zrelacjonowania:
„Nikt
mnie nigdy nie opluł. I nie znam nikogo, komu by się to przytrafiło. Chociaż…
W grudniu
1968 roku miałem 20 lat i właśnie, po 13 miesiącach zabijania, czołgania się we
krwi i spieprzania przed pociskami, wróciłem do kraju, i kelnerka w barze na
lotnisku w San Francisco odmówiła mi sprzedaży piwa, tłumacząc mi, że prawo
stanowe zakazuje podawania alkoholu osobom poniżej 21 roku życia. A ja sobie
myślę, że jeśli dla kogoś kto był dwukrotnie ranny i jedynie cudem nie umarł to
nie jest obrazą, to ciekawe, co nią jest.
Uczciwie
powiem, że już chyba wołałbym by ona mnie jednak opluła”.
A ja od
siebie, już na sam koniec proponuję wszystkim, byśmy jednak zechcieli traktować
historię jako naukę.
Dzisiejsza pańska opowieść jest – tak mi się wydaje – opowieścią o naszej bezradności wobec tych, „którzy pluć każą”. Konstrukcja dzisiejszego świata jest bowiem taka, że niewiele możemy przeciwstawić tym wszystkim, którzy posługując się taką czy inną Jane Fondą (à propos celebrytów/artystów/publicystów), bądź takim czy innym Aleksandrem Łukaszenką (à propos polityków/tych, którzy łudzą się, że są ważni), usiłują przeprowadzić swoją wolę, w myśl zasady: „Zgnoję was chamy, a uszczęśliwię!”*
OdpowiedzUsuńZ tej bezradności nie zawsze zdajemy sobie sprawę, czego doświadczyłem będąc pacholęciem.
Miałem wtedy 11, czy 12 lat i dużo jak na swój wiek czytałem. A czytać za bardzo nie było co, poza tym, co w czasach rządów komunistycznych było powszechnie dostępne. Moi Czcigodni Rodzice nie popierali komunistów, ale też nie byli w jakiś jaskrawy sposób antykomunistyczni. Jak olbrzymia większość Polaków wiedzieli swoje i chcieli spokojnie żyć. Zdawali sobie oczywiście sprawę, że komuniści to podstępni kłamcy i trzeba uważać na to co drukują w prasie, bądź mówią w radio i telewizji, ale jednocześnie rozumieli, że pewnych rzeczy uniknąć się nie da. Nie da się uniknąć, bo synek połyka książki z dużą szybkością, a niektóre czyta już piąty, czy szósty raz. Wiejska Biblioteka Publiczna nie wystarczała, trzeba więc było książki kupować. Pamiętam (to tak à propos Wietnamu), że dostałem bodajże „pod choinkę” książkę Moniki Warneńskiej (zaciętej komunistki; dziennikarki „Trybuny Ludu”; korespondentki wojennej w Wietnamie) p.t.: „Ścieżki przez dżunglę”. Szybko ją przeczytałem i bardzo mi się podobała, zwłaszcza, że była wprost adresowana do dzieci i młodzieży. Przypomnę: miałem 11-12 lat. Tym samym nie miałem szans. Wietkong dobry, Amerykanie źli. Bojownicy o socjalizm dobrzy, ich przeciwnicy źli. Demoludy dobre, kraje kapitalistyczne złe…
Powie ktoś: „No tak, dziecko wobec takiej indoktrynacji może faktycznie jest bezradne, ale dorośli? Choćby twoi rodzice. Nie wiedzieli jakie gówno ci sprezentowali?”
A skąd mieli wiedzieć? Przecież nie czytali „Trybuny Ludu”, żeby się zorientować, kto zacz jest autorką książki. Owszem, słuchali „Wolnej Europy”, ale tam o Warneńskiej raczej nie mówili, a jeśli mówili, to była jedną z ostatnich osób, na którą moi Rodzice zwróciliby uwagę. Książkę zaś kupili, ponieważ w księgarni leżała pod szyldem „Literatura dziecięco-młodzieżowa”.
Piszę o tym dlatego, ponieważ nie wydaje mi się, by dzisiaj, mimo upływu tylu już lat, sytuacja w jakiś znaczący sposób się zmieniła. Może nawet jest gorzej. Jest gorzej, ponieważ – jak to wielokrotnie Pan wskazywał – kultura pop jest wszechobecna. Ona rządzi, a mówiąc ściśle rządzą ci, od których jej kształt jest zależny. A tak się składa, że owi rządzący są ludźmi – jestem tego pewny – „którzy każą pluć”.
Czy jesteśmy w stanie kulturze pop w takim kształcie coś przeciwstawić? Ci, „którzy plują” sądzą, że tak (o czym pisałem wczoraj). Co sądzą ci, „którzy każą pluć”, tego nie wiemy. Ważne jest jednak nade wszystko to, co na ten temat sądzimy my. Ale to już temat na inną opowieść.
*Bogusław Schaeffer: „Zorza”; tragikomedia.