Jako że przez kilka ostatnich dni nie zdarzyło
mi się tu nic zostawić, a nadszedł wtorek, czyli dzień pewnych osobistych
zobowiązań, pomyślałem sobie, że chyba wypadałoby mi podsumować postawę części polityków
wobec dyplomatycznego kryzysu w stosunkach polsko-izraelskich. Szczerze jednak
powiedziawszy, gdy chodzi o komentowanie kolejnych wybryków tego czy innego posła,
to ja mam nieustanne wrażenie, że wszystko co było do powiedzenia, zostało tu
już wielokrotnie powiedziane, tym bardziej też nie pozostało zbyt wiele nowych
słów, by odnoieść się do ogólnej sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. No dobra, mógłbym,
owszem, napisać parę ciepłych słów na temat postawy polskiego prezydenta i
premiera wobec owej żydowskiej chucpy, kiedy to, po raz pierwszy chyba kiedykolwiek,
mogliśmy zobaczyć z taką wyrazistością, jak piękna potrafi być Polska
Niepodległa. No ale to może innym razem, zwłaszcza gdy tak naprawdę nie wiemy
na ten temat nic. Znamy natomiast wspomniane wcześniej postawy, znamy te
twarze, te słowa i tu faktycznie wydaje mi się, że najlepiej mi będzie
przypomnieć tekst jeszcze z roku 2012, który, choć pisany w innych
okolicznościach, to pasuje do tego co się wokół nas dzieje znakomicie.
Właśnie dotarła
do nas wiadomość, że internetowe domeny polska.pl, poland.pl, ale też na przykład
literatura.polska.pl zostały przejęte przez spółkę Agora. Kompletnie nie mam
pojęcia, jak to się odbyło. Czy może dotychczasowy właściciel tych domen, a
więc NASK nagle pomyślał, że właściwie można by było je sprzedać Agorze i je
sprzedał, czy może to Agora bardzo się starała, by je sobie kupić i w końcu
udało jej się te domeny od NASK-u wydębić? Nie wiadomo tu akurat nic, ponieważ,
jak słyszę, wszystko odbyło się w najwyższej tajemnicy, bez jakiegokolwiek
przetargu, a zatem nawet nie wiadomo za jaką cenę, no i mamy co mamy.
Jedno wiadomo z
całą pewnością. Polskie Państwo, a więc wszędzie na świecie absolutnie
naturalny właściciel tego typu nazw, albo nie wykazało w stosunku do tych domen
jakiegokolwiek zainteresowania, albo – wręcz przeciwnie – wykazało
zainteresowanie na tyle duże, by uznać, że tylko Agora będzie potrafiła godnie
wejść w rolę ich szafarza. I otworzyło temu geszeftowi drzwi na oścież. Więc to
wiadomo. Ale, jak sądzę, wiadomo jeszcze coś. W gruncie rzeczy doszło do
przejęcia na poziomie tak dotychczas nie znanym, i tak symbolicznie znaczącym,
że każde kolejne słowo, jakie tu padnie, nawet w jednym ułamku nie odda sprawiedliwości
temu, co należałoby powiedzieć. No bo co pozostaje? Zażartować, że w tej
sytuacji Polsce, jeśli zajdzie taka potrzeba, pozostanie już tylko używać domen
polen.pl, lub polsza.pl?
Sytuacja jest
więc dramatyczna, i to, jak się zdaje, dramatyczna w kształcie całkowicie
nowym, a jedyne co możemy zrobić, to dokładnie to samo co wczoraj, przedwczoraj
i miesiąc temu. A więc cierpliwe czekać i wskazywać palcem na to, czemu ani na
moment nie wolno pozwolić się ukryć. A jeśli ktoś ma ambicje nieco wyższe od
podstawowych, niech spróbuje zgadnąć, co ma jedno z drugim wspólnego.
Wydaje się
więc, że wszystko się zaczęło od Lejba Fogelmana, nowojorskiego żyda, który,
jak wszystko na to wskazuje, straciwszy odpowiedni szpan w owym Nowym Jorku,
postanowił wrócić do Polski i spróbować swoich sił na gruncie gwiazdorzenia
prowincjonalnego. Swoją drogą, ten przykład upadku jest tak spektakularny, że
warto by mu poświęcić całkowicie osobny tekst, lub kto wie, czy nie nakręcić
jakiegoś interesującego filmu, czy napisać książki. No bo ja oczywiście zdaję
sobie sprawę, że zdolność do autopromocji akurat wśród przedstawicieli narodu
wybranego jest szczególna, ale gdy idzie o tego Fogelmana, wydaje się, że on
tam jednak coś kiedyś miał. W końcu był – czy może wciąż jest – zatrudniony w
firmie Dewey & LeBoeuf, która wprawdzie pozostaje zaledwie jedną z wielu,
ale za to jedną z wielu w dość istotnym miejscu. A zatem, jak mówię, coś tam
mieć musiał. To jest oczywiste. No i nagle okazuje się, że ten wybitny człowiek
z dnia na dzień staje się „króliczkiem Vivy” i bryluje już wyłącznie na
trzeciorzędnych bankietach gdzieś tak między Justyną Steczkowską a Kazimierzem
Marcinkiewiczem. A więc, jak mówię – ciekawe.
Zaczęło się
więc od tego Fogelmana i od razu poszło w stronę Kulczyka i jego… diabli wiedzą
kogo – żony, partnerki, konkubiny – niejakiej Przetakiewicz, no a skoro
Przetakiewicz, to i już wszystkich, a więc Moniki Jaruzelskiej, Wojciecha
Fibaka, Aleksandry Kwaśniewskiej, jej mamy i chłopaka, i wreszcie całych
tuzinów jakiegoś niezidentyfikowanego buractwa spod Piaseczna. No a skoro
zaczęliśmy się zajmować tą menażerią, to wyszło na to, że to wcale nie jest tak
że oni stanowią jakiś tam nasz lokalny folklor, który od nas chce tylko jednego
– żeby się od nich odczepić i dać im żyć tak jak sobie zamarzyli. O nie! Oni
nagle, stając się częścią pewnego bardzo perfidnego planu, polegającego na
wciągnięciu znacznej bardzo części naszego społeczeństwa w ten ich świat, nie
jako uczestników, ale otumanionych tym światłem widzów, stali się też niemal
podstawową częścią Systemu.
Powtarzam. Nie
mamy najmniejszego powodu, żeby na te ich ekscesy wzruszać ramionami. To wcale
nie jest tak, że oni wszyscy, z których zresztą, tak w pełni świadomie,
naprawdę znamy zaledwie paru, tworzą jakiś zamknięty krąg, który ani nie jest
naszą sprawą, ani my nie stwarzamy żadnego problemu dla nich. Jestem głęboko
przekonany, a ostatnio bardziej niż kiedykolwiek, że nawet jeśli kiedyś w
istocie był taki czas, że oni stanowili swego rodzaju rezerwat, dla nas, zwykłych
ludzi, co najwyżej zabawny, to dziś ostatnią rzeczą jaką powinniśmy robić, jest
ich lekceważyć. Bo oni są dokładnie tak samo dla nas ważni jak TVN Style, MTV
Polska, galerie handlowe, Szkło Kontaktowe, czy nawet „Gazeta Wyborcza”.
Sytuacja jest taka niestety, że dokładnie każdy ruch, każde słowo wypowiedziane
przez jakąś Katarzynę Glinkę znaczy dla nas o wiele więcej, niż choćby ten
skromny felieton.
Dosyć niedawno
Robert Mazurek uznał za stosowne przeprowadzić wywiad z pewnym posłem od
Palikota, którego nazwiska szczęśliwie nie pamiętam, a który w tej rozmowie
wyznał, że on z burdeli korzysta, i zawsze mu się wydawało, że dla każdego
normalnego mężczyzny ten rodzaj aktywności jest czymś zwyczajnym. Doszło do
tego, że kiedy mu Mazurek powiedział, że on i jego znajomi do burdeli nie
chodzą, nieszczęśnik ów uznał, że to Mazurkowe towarzystwo musi być jakieś
dziwne. W pierwszej chwili pomyślałem sobie, że te słowa to pewnie jakaś
prowokacja, której logika pozostaje dla mnie głęboko ukryta, ale nagle zdałem sobie
sprawę, że wcale nie. On może faktycznie uważać, że chodzenie na kurwy jest tak
samo normalne, jak palenie marihuany, czy upijanie się na Sylwestra. Może tak
być, że on na naszej scenie nie znalazł się jako jakieś nieszczęście losu, ale
autentyczny emisariusz nowych czasów. I że to tylko my i paru nam podobnych,
czytając tę jego wynurzenia na temat tego kurestwa, odczuwamy powiew egzotyki.
Pomyślałem
sobie, co pomyślałem, i nie minęło wiele czasu, jak pewien kolega przesłał mi
link do wywiadu z „Gazety Wyborczej” jeszcze sprzed niemal dziesięciu lat z
niejakim Aleksandrem Pociejem – „adwokatem, felietonistą, graczem w polo” – na
temat czegoś, co popularnie nazywa się „warszawką”, a czego częścią jest, jak
sam się o dziwo do tego przyznaje, ów Pociej. Ciekawy dla nas jest cały ten
wywiad, ja jednak chciałbym zwrócić uwagę na dwie rzeczy. Pierwsza dotyczy
kwestii ogólnej. Otóż ten Pociej bez mrugnięcia okiem przyznaje się do czegoś,
co z punktu widzenia kogoś takiego jak ja, jest absolutnym i jednoznacznym
obciachem, a więc do tego, że wśród jego bliskich znajomych znajduje się na
przykład Monika Jaruzelska, że on bywa tam gdzie bywa nie dlatego, że tam jest
jakoś przyjemnie, czy smacznie, lecz dlatego, że tam bywać wypada. A to że tam
bywać wypada, wynika nie z jakiś zawodowych, czy finansowych potrzeb, co
przecież byłoby jakoś zrozumiałe, lecz z tego, że z ludźmi, którzy tam bywają
łączy go status majątkowy i… sport, a więc „przede wszystkim narty, potem
tenis, konie, żeglarstwo”.
Proszę dobrze
zrozumieć, o co mi chodzi. Ów Aleksander Pociej, człowiek, który, jak sam
przyznaje, należy do „stu, dwustu osób”, które tworzą tak zwaną „warszawkę”,
opowiada o swoim życiu tak jak my byśmy opowiadali o tym, że dziś rano, tak jak
zwykle wstaliśmy i poszliśmy do pracy. A to jego opowiadanie sprowadza się do
tego, by nas poinformować, że ten jego świat, to jest taki dziwny świat, gdzie
jeśli ktoś jest odpowiednio zamożny, jeździ na nartach i jest do tego córką
komunistycznego mordercy, to w jednej chwili staje się też częścią „grupy
ludzi, mimo że zupełnie różnych, jakoś do siebie pasujących, lubiących się na
gruncie towarzyskim”.
A zatem, to
jest to, co nazywam ogólnym wymiarem rozbłysku tej czerni. Na poziomie
szczegółowym, dzieje się jednak równie ciekawie. Otóż Aleksander Pociej,
„adwokat, felietonista, gracz w polo”, w pewnym momencie, pytany, co ciągnie
ludzi do owej „warszawki”, odpowiada tak:
„ Myślę, iż to samo, co wszystkich. Każdy chce
wyjść na chwilę poza swoją grupę zawodową. Na gruncie prywatnym pogadać z
dziennikarzami, poznać ludzi filmu i telewizji. Co nie jest bez znaczenia, ta
grupa przyciąga wiele pięknych kobiet, a w końcu część polityków to też
mężczyźni”.
I to jest dla
mnie całkowita rewelacja. Niemal tak jak wyznanie tego posła od Palikota, z
którym ostatnio zaprzyjaźnił się Robert Mazurek, co do standardowości
uczestnictwa w nierządzie. Otóż okazuje się, że przede wszystkim, nie dość że
„każdy” chce wyjść poza swoją grupę zawodową, to skoro już wychodzi, to nie po
to, by się rozejrzeć, co słychać w świecie, ale żeby się spotkać i poprzebywać
z „dziennikarzami, ludźmi filmu i telewizji”. I to jest dokładnie ten sam
wymiar, jak nam został przedstawiony w rozmowie Mazurka. Oto norma – najpierw
idziemy do burdelu, a potem, kiedy potrzeby fizyczne zostały już zaspokojone,
nadchodzi czas na ucztę intelektualną w towarzystwie „ludzi filmu i telewizji”.
No i dziennikarzy. No i oczywiście wciąż są te kurwy. Jasne że przedstawione w
sposób znacznie bardziej elegancki niż tu na blogu, no ale nie ma się czemu
dziwić: w końcu my tutaj, to zwykłe „łobuzy i bandyci”. Z PiS-u. Wciąż więc są
te kurwy. Bo to jest przecież też oczywiste: „ta grupa przyciąga wiele pięknych
kobiet”.
Ta relacja,
którą z kolei ja tu relacjonuję, jest tak dramatycznie szokująca, że mam
nieustanne wręcz poczucie, że powinienem jak najszybciej kończyć, bo każde moje
słowo tylko osłabia końcowy efekt. No ale trudno. Trzeba jeszcze parę rzeczy
powiedzieć. Przede wszystkim, a propos tych pięknych kobiet. Nieco wcześniej, w
rozmowie z „Wyborczą”, Aleksander Pociej skarży się, ze przez te wszystkie lata
nowej Polski wokół biznesu zrobiła się tak nieprzyjemna atmosfera, że z
towarzystwa w znacznym stopniu wywiało polityków. Kiedyś bowiem ich tam było co
niemiara, ale dziś „tak napiętnowano ich bywanie w tych samych miejscach co
przedsiębiorcy, że ewentualnie przysyłają żony i to też nie wszyscy”. A ja już
się tylko zastanawiam, czy te żony tam występują w roli tych „pięknych kobiet”,
czy może muszą grzecznie czekać w kolejce, aż trafi się ktoś bardzo pijany.
No i
najważniejsze. Ten świat – teraz już możemy mówić o świecie wspólnym i dla tych
onanistów od Palikota i dla tych buraków próbujących gdzieś pod Warszawą grać w
polo – to świat, który był nam szykowany już wiele lat temu, a dziś wreszcie święci
triumfy. Świat, gdzie coś, co standardowo i historycznie zawsze się określało
jako „kurwienie się”, nagle stało się czymś tak całkowicie naturalnym, że jeśli
my stajemy dziś wobec tego autentycznie zamurowani, oni na nas patrzą jak na
kosmitów. Oczywiście, z tymi posłami, z którymi sobie gawędzi Robert Mazurek
nie mamy jakiegokolwiek kontaktu. Podobnie, nawet nie bardzo jesteśmy sobie
wyobrazić tych wszystkich ludzi, którzy gdzieś tam się właśnie rozrywają z
Aleksandrem Pociejem i jakąś Kiką, Diną czy Lejbem w Barbadosie, Rabarbarze,
czy zwyczajnie w Bukszy u Olbrychów. Natomiast z całą pewnością możemy
spróbować się do tego świata przymierzyć. Przede wszystkim, oglądając w
kolorowych magazynach zdjęcia z różnych gali, na które część z wysłanników owego
świata zawsze chętnie zajrzy, i da się specjalnie dla nas sfotografować.
Żebyśmy ten ich świat wiedział jaka jest sytuacja na froncie, a my, żebyśmy
poczuli, co tak naprawdę się w życiu liczy.
Te magazyny, z
zasady są nam sprzedawane po bardzo przystępnych cenach, no ale wiadomo –
nikomu nie jest dziś lekko. W tej sytuacji istnieje system promocji, który
nagle, w prezencie świątecznym na przykład, sprzeda nam te obrazki za marne 99
groszy. A jeśli dla kogoś i to się okazuje za dużo – na przykład, za 99 groszy
gdzieniegdzie można kupić dwa jajka, lub kilo kartofli – może się ładnie
wystroić i pójść sobie do lokalnego hipermarketu, i tam, w dobrym świetle,
obejrzeć sobie te zdjęcia za darmo w jednym z kiosków z gazetami.
PS. Ponieważ rozmowa z Aleksandrem Pociejem miała miejsce
przed wielu już laty, pomyślałem sobie, że ciekawe by było się dowiedzieć, co u
niego słychać dzisiaj. W końcu 10 lat to szmat czasu. Nawet człowiek kochający
sport może się pochorować, lub skończyć jeszcze marniej. Sprawdziłem więc tego
Pocieja. I mam dobrą wiadomość. On żyje słodko. Jak zawsze. Aktualnie w
charakterze senatora Platformy Obywatelskiej. I jak tu nie przyznać, że
kolorowe magazyny to jednak potęga?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.