Jak już wszyscy chyba wiemy,
zapowiadany przez KZNP strajk nauczycieli jednak doszedł do skutku i dziś mamy
tak zwaną sytuację zero-jedynkową. Albo więc Broniarz z towarzyszami i z tym
intelektualnie dramatycznie zgnuśniałym towarzystwem okupującym polskie szkoły
doprowadzą do kryzysu, który zdmuchnie ze sceny władzę Prawa i Sprawiedliwości,
albo władza skutecznie kryzys przeczeka i przy pierwszej nadarzającej się
okazji tym wszystkim, którzy się dali wciągnąć w tę grę, tak dopieprzy, że oni
się z tego nie pozbierają. Sposobów jest wiele, wystarczy że poza oczywistym
pozbawieniem strajkujących nauczycieli miesięcznej pensji, wspomnę i o takiej,
że oni wszyscy, wraz z uczniami – którzy, zwróćmy uwagę, nawet palcem nie
kiwnęli, żeby zawalczyć o swoje wtedy, kiedy mieli na to niepowtarzalną szansę
– zamiast pojechać na wakację, będą musieli lipiec spędzić na lekcjach.
Dawałem już temu parokrotnie wyraz w
swoich wcześniejszych notkach, dziś tylko potwierdzę swoje stanowisko, że moim
zdaniem rząd ma tutaj bardzo starannie opracowany plan, który ma doprowadzić do
ostatecznego wyrwania zębów środowisku nauczycielskiemu, które, jak wiele na to
wskazuje, nigdy nie przestanie występować przeciwko każdej prawdziwie polskiej
władzy i dopóki będzie miało szansę, swoją nienawiść do niej będzie skutecznie
realizowało. Ale powtórzę też, że w
awanturze, której jesteśmy świadkami, z najwyższym trudem trzymam sztamę z
władzą, a przeciwko strajkującym nauczycielom. To bowiem, co nam w ostatnich
dniach pokazał rząd, kłamiąc na temat zarobków nauczycieli w sposób absolutnie
wstrząsający, woła o pomstę do nieba. Jest jednak też coś, co sprawia, że tu
akurat mam jednego tylko prawdziwego wroga, a więc Broniarza i spółkę. A mam tu
na myśli likwidację gimnazjów, przeprowadzoną nadzwyczaj solidnie i skutecznie,
przez Dobrą Zmianę, co, w moim rozumieniu rzeczy, stanowi pierwszy i
zdecydowanie niezbędny ktrok do tego, by można było liczyć na lepszą
przyszłość. Mimo wszystko.
Dziś więc, przy tej ciekawej bardzo
okazji, chciałbym przedstawić dawny dość już tekst, napisany przy współpracy z
moją żoną tekst na temat szkoły, z którą dziś już się szczęśliwie rozstaliśmy,
a z którą wtedy jeszcze musieliśmy się męczyć jak jasna cholera. Bardzo proszę.
Weekendowa „Rzeczpospolita” opublikowała
właśnie tekst poświęcony czemuś, co zostało, dziś już chyba z 10 lat temu,
nazwane reformą systemu edukacji, i co wraca do nas z każdym rokiem w postaci
nie reformy, lecz jakichś przedziwnych ruchów, które zamiast reformować,
powodują tylko kolejne wstrząsy. I stopniową zapaść całego systemu.
No i oczywiście „Rzeczpospolita”,
dokładnie w swoim stylu, odpowiednim do tego typu sytuacji, zamiast zwrócić
uwagę na sedno problemu, kieruje nas na stary – i skutecznie wypróbowany – tor
rozważań, na temat tego, czy to co się w polskiej szkole dzieje, budzi protesty
środowiska, bo nauczyciele, tak jak każda korporacja, dbają tylko o własną
kieszeń, czy może za tymi niepokojami stoi zwyczajny lęk o dalszy spadek
jakości nauczania? Czy jest tak, jak mówi były szef MEN Edmund Wittbrodt – dziś
oczywiście człowiek Platformy Obywatelskiej – że „każde środowisko protestuje,
kiedy burzy się porządek, do którego się przyzwyczaiło”, czy może rację ma ów
anonimowy nauczyciel z Krakowa, który wyraża obawę, że w nowym systemie
uczniowie „zupełnie zbagatelizują naukę tych przedmiotów, których nie wybiorą
jako rozszerzonych”? Czy wreszcie, jak alarmują dyrektorzy szkół, zmiana
programu nauczania sprawi, że wielu nauczycieli straci pracę, czy może bardziej
należy wierzyć jakiemuś Andrzejowi Jasińskiemu z czegoś, co się nazywa
Ośrodkiem Rozwoju Edukacji, który zapewnia, że wprawdzie na poziomie ogólnym
liczba godzin niektórych przedmiotów się zmniejszy, ale wszystko się wyrówna w
ramach późniejszych specjalizacji?
I tak się toczy ta niby-debata, a
tymczasem, jak już wspomniałem na początku, system edukacji systematycznie się
rozpada. I to z powodów całkiem niezależnych od tego, co powie któryś z
dyrektorów, czy jakiś urzędnik zatrudniony w jednym z tych absurdalnych urzędów
tuczących się na polskiej szkole. A początek przecież, trzeba przyznać, nie był
całkiem niedorzeczny. Pomysł, by skrócić podstawówkę z ośmiu do sześciu lat,
miał zdecydowanie ręce i nogi. Nie trzeba przecież wybitnego umysłu, by
rozumieć, że 7 i 8 klasa, a więc 14 i 15-latki, to dzieci zdecydowanie za duże,
żeby chodzić do tej samej szkoły co 7-latki. I że trzymanie ich dzień w dzień,
przez całe lata, w tym środowisku, w dodatku w towarzystwie tych nauczycieli,
ich wyłącznie, i to pod każdym możliwym względem, demoralizuje.
A więc zaproponowany system 6 + 3 + 3
mógł być z pewnością dobrym rozwiązaniem. Jednak sens tego rozwiązania mógłby
być odpowiednio rozpoznany pod jednym warunkiem, że po skończeniu szkoły
podstawowej, małe dzieci staną się dziećmi dużymi, a więc gdyby po szóstej
klasie 13 latki przechodziły w doroślejszy system nauczania. Niestety, wbrew,
jak się domyślam, planom jakie mieli autorzy tej reformy, polskie gimnazja
nigdy nie miały okazji pełnić owej funkcji pośredniego ogniwa między podstawówką
dla małych i liceum dla dużych. Skracać pobyt w szkole dla małych – do 13 roku
życia, i przygotować do pobytu w szkole dla dużych – od 16 roku życia.
Gimnazja przy liceach – tyle że niestety
bardzo nieliczne – akurat starają się to robić, i z nienajgorszym skutkiem, co
widać po wynikach, ogólnej postawie i stopniu dojrzałości swoich absolwentów.
Tyle że są to gimnazja pojedyncze, najczęściej specjalistyczne, a więc
przeważnie z oddziałami dwujęzycznymi, do których w dodatku dzieci przyjmowane
są na podstawie wewnętrznych egzaminów. No i bardzo dobrze. Myślę zresztą, że
tak to właśnie miało, przynajmniej w teorii, wyglądać w całej Polsce: 13-latki
będą podlegały edukacji bardziej zbliżonej do tej, jakiej podlegają 18- latki,
niż tej, która obejmuje dzieci 7 czy 9-letnie.
Oczywiście, może też być tak, że kiedy
postanowiono wprowadzić gimnazja, akurat nikt nic sobie szczególnego nie
myślał, ani tym bardziej nie planował. Mogło się zdarzyć, że gdzieś ktoś coś
usłyszał, pomyślał, że właściwie czemu nie, i tyle. Że od samego początku nikt
nawet nie brał pod uwagę, że gimnazja zostaną wyodrębnione ze szkół
podstawowych, i że one będą pełniły jakąkolwiek inną funkcję poza posiadaniem
tej swojej nazwy. A może któryś z tych bałwanów pomyślał, że kiedyś były
gimnazja, więc niech i dziś, w nowej Polsce, też będą? Wszystko jest możliwe.
Nieważne. To co się liczy, to fakt, że
one generalnie, co widać po 10 latach od czasu jak się pojawiły, zaczęły
gimnazja żyć własnym życiem, stając się czymś całkowicie – zakładam
dobrodusznie – niezamierzonym. A więc przede wszystkim przedłużeniem
podstawówek, wylęgarnią młodocianych przestępców i polem nieustannego użerania
się nauczycieli z uczniami, i odwrotnie. Miałem okazję przed kilkoma laty
pracować zarówno w takim, które było przerobioną podstawówką i w takim, które
zostało podczepione do liceum. Różnica jest wręcz niewyobrażalna. Oczywiście,
dzieci są tylko dziećmi i oczywiście są różne wszędzie. Jednak nigdzie tak jak
w tym typowym osiedlowym gimnazjum, nie widać było tak wyraźnie, że to jest
dalej ta sama podstawówka, tyle że akurat gdzieś wywiało maluchy. Dlaczego tak
się dzieje? To oczywiste. Te szkoły są za duże, bez żadnego oblicza – a przez
to wszystkie takie same – i oczywiście obowiązkowe dla wszystkich, bez
jakiejkolwiek preselekcji, z identycznym dla wszystkich egzaminem końcowym.
Pamiętam 15 latków przychodzących do
liceum 10 lat temu, i pamiętam te podstawówkowe dzieci, jak stawały się niemal
dorosłą młodzieżą po dwóch czy trzech miesiącach pobytu w liceum; tyle im było
potrzeba żeby się przestawić na doroślejszy system w szkole. Na samodzielne
robienie notatek, na elementarną odpowiedzialność za własne zaniedbania,
lenistwo czy nieobecności, na porzucenie nawyku uciekania się do oczywistych
kłamstw jako wymówek itd. Teraz do liceum przychodzą dzieci 16 letnie, i kiedy
można by się było spodziewać, że ów dodatkowy rok, jaki uzyskały dzięki trzem
latom w gimnazjum, pozwoli im wejść w ten nowy świat z większą powagą i
przygotowaniem, okazuje się, że wszystko poszło w dokładnie przeciwnym
kierunku. Ich „podstawówkowe’ nawyki zostały tylko lepiej utrwalone, a przez
to, że wiek 15-16 lat to czas naprawdę szczególny, stały się też znacznie
trudniejsze do wyprostowania, i teraz często nawet semestr, nawet rok, do tego
nie wystarcza. I tę zmianę widzi każdy w miarę doświadczony nauczyciel.
I teraz wchodzimy w coś, co zostało
nazwane reformą podstawy programowej. Od września 2012 owa fikcja w postaci
gimnazjów, które miały stanowić wspomniane przez mnie wcześniej ogniwo na
drodze do dorosłości, a stały się bezsensownym i nie służącym niczemu
przedłużeniem podstawówki, zamiast ulec poważnej naprawie, została tylko
wzmocniona i jakby oficjalnie zatwierdzona. Przypomnę bardzo krótko, o co w tej
reformie chodzi. Myśl jest mianowicie taka, że skoro młodzież uzyskuje tak
fantastyczne wykształcenie ogólne w podstawówkach i gimnazjach, a nam, w
nowych, jakże wymagających czasach, trzeba przede wszystkim specjalistów,
prawie całe nauczanie ogólne będzie się odbywało w podstawówkach i gimnazjach,
natomiast licea zajmą się niemal już tylko kształceniem wspomnianych fachowców.
I znów, oczywiście, być może miałoby to sens, gdyby gimnazja można było uznać
za sukces. Bo w teorii wszystko do siebie pasuje: trzy lata kształcenia
ogólnego w gimnazjum + rok ogólnego kształcenia w liceum + dwa lata na
specjalizację. A więc cztery plus dwa – wszystko wygląda rozsądnie. Tyle że
teoretyczne założenia wzięły w łeb pewnie z powodu (oczywiście!) braku
pieniędzy na przebudowanie szkół, zmniejszenie ich itd., a więc czegoś, co było
pierwszym i być może podstawowym warunkiem sukcesu.
A więc co będziemy mieli? Dokładnie to co
napisałem wyżej, tyle że jeszcze gorzej. Bo w momencie gdy te biedne dzieci
nabiorą podstawowej ogłady, by wziąć się wreszcie do prawdziwej nauki, okaże
się, że czas już minął. I w efekcie, pojawi się cała armia 19 latków, którzy
ani nie będą umieli liczyć, ani pisać, ani mówić, którzy będą się snuć po
ulicach, bez pracy, bez jakiegokolwiek sensu w życiu i bez jakichkolwiek
perspektyw. I proszę mi nie mówić, że ja przesadzam i dramatyzuję. Już jest
bardzo źle. Niedawno w tej samej „Rzeczpospolitej”, w której dziś czytam ten
kompletnie pusty tekst, nawet nie wiadomo po co i dla kogo, Robert Mazurek rozmawiał
z pewną panią doktor z Uniwersytetu Warszawskiego, która ma zajęcia ze
studentami dziennikarstwa. I w tej oto rozmowie, skarżyli się właściwie oboje,
że ci właśnie młodzi ludzie, pragnący w przyszłości zostać dziennikarzami,
systematycznie nie są w stanie rozpoznać nawet najbardziej pospolitych polskich
frazeologizmów, takich jak „posypać głowę popiołem”, czy „gdzie dwóch się bije”
i takie tam. I to są studenci dziennikarstwa. I proszę mi teraz powiedzieć, na
jakiej zasadzie mamy wierzyć, że studenci budownictwa, medycyny, psychologii,
matematyki, czy elektroniki są lepiej przygotowani?
Oto prawdziwy problem. Pewnie, że
nauczyciele boją się, że stracą pracę, czy choćby nawet tylko część etatów.
Może akurat my angliści mniej niż fizycy, matematycy, czy poloniści, ale tu też
przecież nie jest łatwo. Strach przed kryzysem jest powszechny. I wcale nie
dotyczy tylko nauczycieli. Życie jest coraz trudniejsze, koszty utrzymania
rosną, przyszłość jest bardzo, bardzo niejasna. Nikt nie jest spokojny. W tej sytuacji,
uważam za wyjątkową bezczelność ze strony tych, którzy w tak bezmyślny sposób
psują polską szkołę, pokazywanie palcem na nauczycieli i ogłaszanie, że oto
mamy kolejną korporację, ze swoimi antyspołecznymi pretensjami. Że polskie
państwo stara się wreszcie uczynić ten system wydajnym i i bardziej
przystosowanym do nowych wyzwań, a tymczasem grupa leniuchów, dla swoich
prywatnych interesów, gotowa jest wysadzić w powietrze tak potrzebną reformę.
Oczywiście dobrze się tego typu argumentów słucha, zwłaszcza gdy samemu się
jest produktem tego nieszczęsnego systemu. Nie zmieni to jednak faktu, że w
rzeczywistości o żadnej reformie mowy nie ma, i że tu wcale nie chodzi o
nauczycieli. Oni zresztą akurat, wbrew tej propagandzie, nigdy za wiele nie
mieli. Problemem jest polska szkoła, która zwyczajnie umiera.
Ktoś pewnie mi teraz powie, że łatwo jest
mi tak się tu oburzać i tylko krytykować tych co, co by o nich nie mówić,
przynajmniej próbują coś robić. A czy ja mam jakieś propozycje? Ale przecież ja
je tu przedstawiłem. Niech już zostanie ten system. Niech te gimnazja sobie
będą. Tyle że bez podjęcia przez państwo pewnego wysiłku – również finansowego
– co do tego, by z gimnazjów zrobić prawdziwe szkoły dla dzieci, które już za
chwilę staną się dorosłe, nie ma w ogóle o czym mówić. To już lepiej było tego
nie ruszać i zostawić tamtą 8-letnią podstawówkę sprzed lat i cztery lata
liceum z fakultetem w dwóch ostatnich klasach. Lub ewentualnie, skoro
koniecznie trzeba coś zmieniać, wrócić do tego co mieliśmy w dawnej Polsce, a
więc do systemu 6 letnich, lub jeszcze lepiej, 5-letnich – czyli obowiązkowo do
18 roku życia – gimnazjów, zorganizowanych na takiej zasadzie, że będą się
mieściły jak najdalej od lokalnych szkół podstawowych. Dziecku, które weszło w 13
rok życia, powie się, że jest już dużym chłopcem – dziewczynkom akurat mówić
tego nie będzie trzeba, bo one same dobrze to wiedzą – a teraz marsz do
gimnazjum, do nauki! No ale żeby to skutecznie przeprowadzić, trzeba wiedzieć,
po co się to robi i z jaką perspektywą. A więc trzeba mieć na sercu polską
szkołę i polskiego ucznia… no i może przede wszystkim samą Polskę.
No właśnie. Polskę. Za cokolwiek się
wziąć, na końcu i tak pojawia się Polska. A więc znów odbyliśmy sobie taką
akademicką pogawędkę, wywołującą najwyżej wzruszenie ramion.
Na szczęście już nie. Dziś już nie. Na szczęście.
@toyah
OdpowiedzUsuń"... powiedziała w TVN24 dyrektorka Specjalnego Ośrodka dla Dzieci NIEWIDOMYCH (!!!) w Owińskach koło Poznania, nie odbył się tak egzamin z historii i WOS-u. Trwa obecnie egzamin z języka polskiego. Rozpoczął się on chwilę później niż powinien, ale będzie odpowiednio wydłużony."
Od środowisk nauczycielskich spodziewam się oświadczeń potępiających nauczycieli tych niewidomych dzieci w Owińskach.
Uzasadnienie:
- Panie, panie, nie sikaj pan do basenu! - krzyczy ratownik.
- A bo co, wszyscy sikają!
- Ale nie z trampoliny!
zapomniałem podać źródło informacji:
Usuńhttps://wiadomosci.wp.pl/egzamin-gimnazjalny-i-strajk-nauczycieli-problemy-w-trzech-szkolach-6368812798179457a
@orjan
UsuńPoznań i Gdańsk.
Nie wiem dlaczego zakłada Pan, że ten strajk to strajk to strajk ZNP. Strajkuje również oświatowa Solidarność, do której ja należę. Rząd PIS był tym rządem, z którym wiązałam nadzieję nie tylko co do podwyżek, ale i docenienia nauczycieli. Stało się jednak zupełnie inaczej...Z drugiej strony - środowisko nauczycieli sam strajk budzi moje mieszane uczucia. Jak zobaczyłam wczoraj grupę podpisującą się pod poparciem dla partii Biedronia, to odechciało mi się strajkowania.
OdpowiedzUsuń@Ewa
UsuńPodwyżka zawsze jest utęskniona. Jednak ta promocja Biedronia należy do materiału dowodowego za twierdzeniem, że kwestie płacowe nie są prawdziwym przedmiotem tego strajku.
Elementarz organizacyjny strajku socjalnego wyłącza dopuszczanie w nim promocji politycznej. Nauczyciele powinni zaś pamiętać o losie Kreona, któremu tez się wydawało, że wszystko może:
https://www.youtube.com/watch?v=gPFm3wv7ER0
@orjan
UsuńMoje rachunki wskazują, że za tym strajkiem stoją nauczyciele, dla których to, czy będą mieli za ten czas zapłacone czy nie, jest bez znaczenia.
Moja siostra uczy chemii, ale i z matmy potrafi przygotować dzieciaki do matury. Jest niezwykle skuteczna. Przetestowana na najbliżej rodzinie i jest oczywiście łamistrajkiem. Ma gdzieś środowiskowy ostracyzm, bo to do niej dzieci się garną. Gdyby w mojej pracy związki zawodowe domagałyby się tysiaka podwyżki, to nawet zawodowy negocjator nie dałby rady. Te żądania są nie do spełnienia i chyba o to komuchowi broniarzowi chodzi. Ale to jest oczywiste. Prawdziwemu nauczycielowi nigdy nie będzie po drodze z panem B.
OdpowiedzUsuń