Przepraszam wszystkich którzy się mogą
poczuć znużeni tematem, ale im dłużej w szkołach trwa strajk, tym bardziej
czuję, że już od bardzo dawna nie pojawiła się w publicznej przestrzeni równie
fantastyczna okazja do refleksji co do kwestii, która w ten czy inny sposób
dotyczy nas wszystkich i to dotyczy w sposób możliwie najbardziej bezpośredni,
a mianowicie szkoły właśnie. Oczywiście, jest i służba zdrowia i sądy i urzędy,
czy wreszcie wszędzie obecna polityka, a więc coś choć w gruncie rzeczy wręcz
wirtualnego, to wciąż wypełzającego na nas z każdego kąta, jednak w każdym z
tych przypadków sprawy z nimi związane dotyczą zaledwie części z nas. Szkoła to
w pewnym sensie drugi dom, jeśli nie dla nas, to dla naszych dzieci, wnuków czy
siostrzeńców, gdzie naprawdę nie ma sposobu, by zachować brak zainteresowania.
Ja sam w dodatku związany jestem z tą częścią naszego życia niemal na co dzień,
praktycznie od zawsze, jako uczeń, ojciec, ale również nauczyciel, więc tym
bardziej jest mi trudno się wyłączyć. Proszę więc mi już pozwolić przejść do
rzeczy.
Otóż tak się stało, że choć szczęśliwie w
szkole już od dawna nie pracuję, to w ostatnim czasie mam niemal codzienny
kontakt z siódemką tak zwanej szkolnej dziatwy, a wśród nich dwoje w ósmej
klasie szkoły podstawowej, dwoje maturzystów, jeden chłopak w pierwszej klasie
liceum, drugi zdającym maturę w przyszłym roku, oraz dziewczynka w identycznej
sytuacji. Każde z tych dzieci chodzi do innej szkoły, z których tylko w jednej
nie ma strajku, a mianowicie w tej, gdzie „moje” dziecko będzie zdawało maturę
dopiero za rok. Troje z pozostałych dzieci jest albo w trakcie egzaminów, albo
tuż przed. One wszystkie, z jednym wyjątkiem – tu swoją drogą, co bardzo
ciekawe, mamy do czynienia ze szkołą płatną –
oczywiście do szkoły nie chodzą i albo siedzą w domu i dzielą czas
między naukę, a zabawę, albo spędzają czas na tak zwanych „korkach”.
I proszę sobie wyobrazić, że żadne z nich,
w tym jak najbardziej tych troje, które stoją w obliczu najważniejszych
egzaminów w ich dotychczasowym życiu, nie robią najmniejszego wrażenia, żeby
dni, które własnie mijają, traktowały jako dla nich stracone. Rozmawiałem z tymi
dziećmi na ten temat i daję słowo, że żadne z nich, ani te, które swój egzamin
mają dopiero przed sobą, ani nawet te, które w tych dniach muszą się uczyć być
może tak intensywnie, jak jak nigdy wcześniej, ani jednym słowem nie poskarżyły
się, że przez to, że one nie mogą chodzić do szkoły i odbierać potrzebną im
wiedzę od swoich nauczycieli, cokolwiek tracą. U żadnego z nich nie zauważyłem
śladu lęku przed egzaminem, do którego nie zaostaną odpowiednio przygotowane
przez panią z polskiego, angielskiego, czy matematyki. Wręcz przeciwnie,
zwłaszcza te, które w ostatnich tygodniach się głównie uczą, twierdzą, że
sytuacja w jakiej się wbrew swej woli znalazły, jest dla nich wręcz idealna,
ponieważ dzięki niej nie muszą bez sensu tracić czasu na siedzenie godzinami w
szkolnych klasach i wspólnie ze swoimi nauczycielami udawać, że wchodzą w jakąś
super pożyteczną interakcję.
I to, moim zdaniem, jest coś, czego owa rozdokazywana
menażeria, wybierając się na ten swój protest, nie przewidziała – że z niego
popłynie w świat tylko jedna naprawdę pożyteczna społecznie. Otóż w
intelektualnym stanie, w jakim oni się znaleźli i w którym się czują tak bardzo
pewnie, są tak naprawdę uczniom kompletnie zbędni.
Ale jest jeszcze coś, być może jeszcze
bardziej istotnego. Otóż proszę zwrócić uwagę, że nauczyciele nie zastrajkowali
w październiku styczniu, czy nawet w marcu. Oni wybrali na ten protest czas w
najbliższej okolicy egzaminów. Czemu tak? Oczywiście powód był jeden: oni
wiedzieli, że w każdym innym momencie pies z kulawą nogą by się tym ich
protestem nie zainteresował. Dlaczego? Właśnie dlatego, że tak naprawdę jedynym
momentem, mającym praktyczne znaczenie w całym okresie tej tak zwanej edukacji,
są właśnie egzaminy. Ale tu też nie przez to, że one w jakikolwiek sposób
potwierdzają uczniowską wiedzę, czy choćby tylko stanowią podsumowanie tego,
czego te dzieci się przez te wszystkie lata nauczyły o tym, czy o owym.
Egzaminy mają znaczenie przede wszystkim techniczne, stanowiąc formalną
przepustkę do przyszłej kariery. A zatem uderzenie nie w proces nauczania, ale
w egzaminy właśnie, miało stanowić zamach na życie uczniów w sensie jak najbardziej
dosłownym. I stąd, z jednej strony tak wielki niepokój rodziców i uczniów, a z
drugiej determinacja strajkujących, ponieważ gra toczyła się nie o to, czy te
dzieci będą mądre, czy głupie, wesołe czy smutne, czy czegoś się nauczą, czy
nie, ale czy uda się je zastraszyć na poziomie wręcz fizycznym.
No i tu znów, okazało się, że gdyby nie
to, to nawet gdyby zamknięto szkoły przed dziećmi na długie miesiące, nikt by
nawet nie zauważył tego protestu i tylko tu i ówdzie pojawiłaby się ta
niezwykła myśl: po cholerę komukolwiek w ogóle taka szkoła? No i to już jest konkluzja
wyjątkowo ponura.
Moje książki, jak
wiadomo, można kupować w księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, ale też,
gdyby ktoś życzył sobie dedykację, tu u mnie, przez kontakt mailowy: k.osiejuk@gmail.com.
Zapraszam.
Osiem lat temu bez mała podzieliłem się na Salonie 24 przydługim eseikiem o szkole autorstwa Paula Grahama, programisty z zawodu. Tyci odzew - nic dziwnego, esej był długasny, a poza tym, nie po polsku.
OdpowiedzUsuńJaki związek z niniejszym tekstem?
Duży. Ale, niestety, by to potwierdzić, trzeba by zajrzeć
do linku w linku:
https://www.salon24.pl/u/okruhy/360934,ze-tez-mi-tego-nie-powiedziano
(mógłbym od razu dać link do "spiczu" Grahama, ale cóż, próżność...)
@tichy
UsuńBardzo fajny ten tekst. Będę go wykorzystywał gdzie się da.
Link potwierdzający hipotezę badawczą:
OdpowiedzUsuńhttps://twitter.com/MiMichalewicz/status/1117763053951561729?s=19
Strzał w dziesiątkę.
OdpowiedzUsuńDobrze, że Twoi uczniowie już teraz mają świadomość tego co napisałeś tzn., że taka szkoła do niczego nie jest potrzebna. Ja, niestety, jak chodziłem do szkoły to traktowałem ją zbyt poważnie i straciłem przez to bardzo dużo czasu.