Moja wnuczka odkryła ostatnio w
sobie nową pasję, a mianowicie słuchanie moich ulubionych piosenek, pod tym
jednak warunkiem, że one będą jej grane z głośniczka, który on będzie trzymała
w ręku. Tak to właśnie zatem ostatnio wygląda, że z głośniczka leci Bob Dylan,
Pearl Jam, czy Bee Gees, a ona chodzi po pokoju i słucha. Parę dni temu stało
się tak, że kolejną na liście piosenką okazał się być słynny przebój Scotta
McKenzie „San Francisco”, a wraz z nią ów kuriozalny zupełnie fragment: „If you are going to San Francisco be sure to
wear some flowers in your hair”. Scott McKenzie śpiewał, Martynka chodziła
tam i z powrotem z głośnikiem przy uchu, a ja nagle sobie pomyślałem, że ów tak
dawny przecież bardzo apel dotyczący wpinania we włosy kwiatów całkiem
niespodziewanie nabiera pewnego niezwykłego sensu również dla nas.
W
czym rzecz? Otóż, w czasie, gdy Scott McKenzie wyśpiewywał ten swój idiotyzm, w
Stanach Zjednoczonych panoszyła się tak zwana „Rewolucja Flower Power”, której
symbolem, poza wspomnianymi kwiatami, był zespół Jefferson Airplane, ćpanie,
chodzenie goło, tarzanie się w błocie, wolny seks, no i znane tu i ówdzie do
dziś hasło: „Make love not war”. Ja dziś jednak wciąż myślę o tamtej piosence
Scotta McKenzie i owym wezwaniu, byśmy będąc w San Francisco mieli zawsze
kwiaty we włosach i o tych dziesiątkach, czy setkach tysiącach ludzi, którzy
łazili po tych ulicach i posłusznie pilnowali, by te kwiatki im z tych ich łbów
nie pospadały.
Myślę o nich i zastanawiam się
jednocześnie nad owym niezwykłym wręcz zjawiskiem socjologicznym, gdzie, jak
się wydaje, często dość inteligentni i niekiedy wręcz dobrze wykształceni
ludzie, gotowi byli wręcz na gwizdek rozebrać się do naga, wpiąć we włosy
kwiaty, następnie zaćpać się do nieprzytomności, upaplać się w błocie i w końcu
iść do łóżka – zakładając, że tam w ogóle jakieś łóżko było – z kimkolwiek,
skandując jednocześnie wspomniane już hasło „Make love not war”. W imię czego i
wedle jakiej logiki? Diabeł jeden wie, faktem jednak jest, że tak to właśnie
było i to przez wiele długich lat.
Myślę jednak dalej i sobie kalkuluję. Tamte
dzieci miały wówczas może 16, może 20 lat, a to by sugerowało, że dziś one są
mniej więcej w moim wieku, może nieco starsi i często – w końcu nie jest łatwo
uwierzyć, że oni wówczas byli tacy ambitni, ale z czasem tę swoją moc stracili
– mając taki czy inny wpływ na bieg zdarzeń, jak się domyślam, one w dalszym
ciągu próbują realizować swoje dawne marzenia, i to dokładnie według tego
samego wzoru co wówczas. Popatrzmy mianowicie co mamy tu wokół nas dziś. Pada
hasło „wieszaki” i w jednej chwili tysiące pozornie inteligentnych osób zakłada
czarne ciuchy i wychodzi na ulicę z wieszakami; ktoś krzyknie „helikopter” –
banda wariatów zakłada na łeb helikoptery-zabawki; ktoś inny zawoła „skaczemy”
– oni wszyscy natychmiast zaczynają podskakiwać, młodzi, starzy, obojętnie,
wszyscy nagle skaczą; pojawi się słowo „konstytucja” – dziesiątki tysięcy osób
zaczyna w jednej chwili nosić koszulki z napisem „konstytucja”; Minister
Rolnictwa zarządzi kontrolowany odstrzał dzików – tysiące nieskończenie przejętych
sytuacją osób skanduje hasło „Kocham dzika”.
Ktoś powie, że to nic szczególnego. W
końcu jeszcze w PRL-u sami nosiliśmy oporniki i na raz dwa trzy krzyczeliśmy:
„Precz z komuną!”. I owszem, tak faktycznie było, tyle że przede wszystkim
wówczas to był akt oczywistej odwagi, no a po drugie, to wszystko miało w sobie
jakiś sens. I ja bym pewnie dziś rozumiał, gdyby oni wszyscy chodzili w koszulkach
z napisem „Precz z rozdawnictwem”, czy „Niepełnosprawni to też ludzie”, proszę
mi jednak powiedzieć, jaki logiczny sens, jaki sensowny przekaz stoi za
wpinaniem kwiatów we włosy, czy
uporczywym podskakiwaniem na hasło „Kto nie skacze...”?
Otóż moim zdaniem, jeśli się nad tym
wszystkim nieco zastanowić, należy dojść do wniosku, że z jednej strony zawsze
byli wśród nas tacy, dla których wręcz sens życia stanowiła przynależność do
tak zwanej „bandy”, a z drugiej też ci, którzy znając ten mechanizm bardzo dobrze i znając sposoby, by z owej
wiedzy skutecznie korzystać, korzystają z niej, jak najbardziej skutecznie,
dzisiaj. Pomyślmy proszę o tym wszystkim, kiedy – kto wie, czy nie już jutro – na
ulice Warszawy wylegnie młoda miejska inteligencja z ogórkami w dłoniach i
krzyczeć: „Ogórek, ogórek, ogórek, zielony ma garniturek”. Po co? A jakie to ma
znaczenie? Jest hasło – jest odzew.
Skoro o Warszawie mowa, zachęcam
wszystkich do zaglądania do księgarni Foto-Mag przy stacji metra Stokłosy, gdzie są
do kupienia wszystkie możliwe książki, jakie aktualnie warto przeczytać.
Jak się dobrze wsłuchać, to kawałek o San Francisco brzmi jak country.Po prostu Amerykanie w tamtych czasach, rewolucyjni czy też nie, nie łapali niczego więcej. Rozumieli to nawet Beatlesi i The Rolling Stones mający parę utworów w tym klimacie.
OdpowiedzUsuńJa też trochę tych hipisów z tamtego okresu rozumiem. Tzn nie chodzi o ideologię, ale o ich niechęć do wojen jakie toczyli Amerykanie. Bo jak się dobrze zastanowić, po cholerę był ten Wietnam, po co naparzanka w Korei? Walka z komunizmem? Tam gdzie Amerykanom reżim pasował, tam nawet broń słali. Ja oczywiście nie zakładam, że ci hipisi mieli świadomość po co ich rząd toczy wojny tysiące mil od własnych granic, ale że akurat byli temu przeciwni to rozumiem. W końcu USA występowały w roli agresora, co do dzisiaj się nie zmieniło.
@Lucas Beer
UsuńJasne. Oni czuli niechęć do wojen prowadzonych przez Amerykanów. Wszystkie inne wojny bardzo wspierali, jako wojny przeciwko wojnom prowadzonym przez Amerykanów.