wtorek, 4 grudnia 2018

O rozpoznawalności i wypranych budżetach


       Pisał o tym już wczoraj w Szkole Nawigatorów w swoim podsumowaniu zakończonych właśnie warszawskich targów książki Coryllus, więc ja może pozwolę sobie na drobne uzupełnienie. Otóż podczas gdy faktycznie jest tak, że, jak się zdaje, dzisiejszy rynek książki kręci się głównie wokół takich tytułów, jak wspomniane „Seks, sztuka i alkohol” niejakiego Andrzeja Klima, czy „Najpiękniejsze prostytutki średniowiecznej Francji”, „Najpiękniejsze morderczynie w Anglii Henryka VIII”, „Najprzystojniejsi skrytobójcy carskiej Rosji” „Najinteligentniejsi oprawcy stalinowskich więzień”. Ze względu na to, że wciąż mieliśmy jakieś swoje zajęcia, nie było zbyt wiele okazji, by zaglądać na sąsiednie stoiska, a już zwłaszcza snuć się tam z myślą o tych bardziej od nas oddalonych, więc nie wiem, jak się sytuacja przedstawiała statystycznie, ale faktem jest, że niemal każde stoisko, które osobiście odwiedziłem, posiadało tego typu literaturę.
      Było tam jednak coś jeszcze, moim zdaniem równie niepotrzebnego, by nie powiedzieć bezużytecznego, a mianowicie cała kupa książek, niezmiennie grubych i wydanych niezmiennie w pięknej, twardej oprawie, gdzie całą okładkę wypełniała twarz autora, a tytuł był równie nieciekawy, co owej twarzy nazwisko. A zatem mieliśmy tuż obok nas książkę Macieja Wierzyńskiego „Trzy połówki życia”, Anny Seniuk „Nietypowa baba jestem”, Anny Seniuk „Warto mimo wszystko”, Adama Bonieckiego pod tytułem „Boniecki”, Radosława Sikorskiego „Polska może być lepsza”, Danuty Stenki „Filtrujac z życiem”, czy tuż obok nas książkę napisaną przez Adama Rotfelda, a zatytułowaną „W poszukiwaniu strategii”. Były też pozycje podobne, a więc opowiadające o kimś znanym, choć napisane przez kogoś nieznanego, jak Mileny Kindziuk „Jerzy Popiełuszko - biografia”, lub odwrotnie, napisane przez kogoś znanego, za to o kimś kompletnie nieznanym, jak Wojciecha Manna „Artysta - opowieść o moim ojcu”.
       Co różni te wszystkie pozycje, każdy z nas może sobie sam dopowiedzieć, ja bym natomiast chciał zwrócić uwagę na to, co je łączy. One z całą pewnością nie zostały wydane, by je ktokolwiek kupił. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że za decyzją kolejnych wydawnictw decydujących się na tego typu towar stoi wyłącznie coś, co już jakiś czas temu nazwaliśmy przewalaniem budżetu. Moim zdaniem, nie ma bowiem takiej możliwości, by ktokolwiek ryzykował własne pieniądze, by wydać drukiem w najdroższym formacie coś co się nazywa „W poszukiwaniu strategii” i zostało napisane przez jakiegoś Rotfelda, którego zdjęcie w dodatku stanowi jedyny element okładki. Nie ma też szansy na to, że ktoś zechce kupić książkę Manna o jego ojcu, o którym wiadomo tylko tyle, że był podobno artystą. Mało tego, oni by tego nie sprzedali nawet gdyby Rotfeld napisał książkę o strategii odnośnie kupowania seksu za pomocą alkoholu w dawnym PRL-u, a ojciec Wojciecha Manna w latach 60-tych artystycznie fotografował gołe baby.
     Wszystko to wiec oczywiście było nadzwyczaj słabe, ale najsłabsze zachowałem na koniec. Otóż niemal naprzeciwko nas siedział z zamiarem rozdawania autografów znany jeszcze niektórym z nas Jacek Snopkiewicz, jako autor książki, wydanej w roku 1993 i zatytułowanej „Teczki, czyli widma bezpieki - czarny scenariusz czerwcowego przewrotu”, na okładce której po raz pierwszy mieliśmy okazję zobaczyć słynne „oczy Macierewicza”. Od tego czasu upłynęło już tyle lat, że ja bym osobiście dzisiejszego Snopkiewicza wziął za jakiegoś staruszka, który zmęczony życiem przysiadł przy jednym ze stoisk, żeby spokojnie wykorkować, gdyby przed nim nie stała kartka z napisem „Jacek Snopkiewicz”, a obok niego nie leżała książka z tym samym nazwiskiem i tytułem „Bezpieka. Zbrodnia i kara?”, jak się zdążyłem zorientować, o nieukaranych zbrodniarzach okresu stalinizmu. Siedział więc ten Snopiewicz, siedział i siedział, kompletnie samotny, bezrobotny, rozpoznany, jak się zdaje, tylko przez mnie, a potem wstał i sobie poszedł diabli wiedzą gdzie.
      Ktoś teraz być może powie, że niepotrzebnie i głupio się wymądrzam, bo i ja i Coryllus i Szymon, który tam też był ze swoją książką o Wielkiej Wojnie, jesteśmy jeszcze mniej rozpoznawani od Snopkiewicza, by już nie wspominać o Adamie Rotfeldzie. Możliwe bardzo. Rzecz jednak w tym, że choćby ta różnica była niewiadomo jak duża, to faktem jest, że wszyscy, którzy nas znają, kupują wszystko, co wydamy i proszą o jeszcze, natomiast tamci pozostają przy tym, że owszem, znają. I stąd właśnie moje przykonanie o tym, że tu chodzi wyłącznie o ten budżet, który trzeba wyprać. I stąd też moje przekonanie, że przyszłość jest dla nas bardzo jasna.
       Na koniec dobra, z dawna wyczekiwana wiadomość. Otóż prawdopodobnie w pierwszych miesiącach przyszłego roku będziemy wydawać drugą część „Listonosza” i, jeśli uda mi się przekonać do tego Gabriela, to jeszcze coś, ale to będzie już niespodzianka. I obiecuję, że zrobię wszystko, by jedno i drugie było jeszcze lepsze niż to co dotychczas.

Dzisiejszy tekst publikuję wyjątkowo i tu, ze względu na to, że dotyczy jak by nie było projektu mojego kumpla Coryllusa i uzupełnia jego wczorajszy tekst. Przy okazji, uściski dla wszystkich.

1 komentarz:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...