wtorek, 22 października 2013

VAN MORRISON



Mam przyjemność poinformować wszystkich tych, którzy na nią czekali, że oto wreszcie wydaliśmy książkę, od dłuższego już czasu umownie nazywaną „książką o zespołach”. Od dziś jest ona do nabycia w sklepie u Coryllusa pod adresem www.coryllus.pl, a jeśli ktoś planuje w tym tygodniu odwiedzić krakowskie targi książki, będzie mógł ją sobie kupić osobiście na stoisku B78. Przez cały czas na miejscu będzie Gabriel, natomiast w sobotę, i być może w niedzielę, mam nadzieję pojawić się i ja. Dziś, aby mniej więcej pomóc się wszystkim zorientować, w czym rzecz, przedstawiam jeden z rozdziałów. Czemu ten? Bez powodu. Ot, na niego wypadło.

Robert Johnson urodził się w roku 1911, a zmarł w 1938. Oczywiście może się bardzo łatwo okazać, że te relacje wyglądają nieco inaczej, zwłaszcza jak idzie o rok urodzenia, kiedy to pies z kulawą nogą się faktem urodzin tego czarnucha nie przejął, ale mniej więcej tak to wyglądało. On się najpierw urodził, a po niespełna 30 latach wziął i umarł. Ktoś, kto go znał jeszcze zanim on został najwybitniejszym gitarzystą w historii bluesa i okolic, stwierdził po latach, że kiedy go spotkał po raz pierwszy, Johnson, owszem, bardzo dobrze grał na harmonijce, natomiast gitarzystą był „żałośnie złym”. No i niemal z dnia na dzień okazało się, ze ta ocena jest już nieaktualna. Niemal z dnia na dzień wyszło na to, że nie ma nigdzie nikogo, kto grałby na gitarze równie znakomicie, jak on.
Oczywiście znamy wszyscy, często jeszcze z czasów, kiedy rodzice czytali nam bajki, ów schemat, wedle którego żyje sobie gdzieś człowiek, pozbawiony jakichkolwiek talentów, gdy oto któregoś dnia spotyka Diabła, a ten za jego duszę daje mu wszystko to, czego mu najbardziej w życiu brakowało. Następnie człowiek ów przez ileś tam lat sobie tego czegoś poużywa, no a później umiera i bajka się kończy. Znamy tę historię, w dodatku we wszystkich możliwych konfiguracjach, a jeśli ktoś nam powie, że, owszem, ona jest niezła, ale w żaden sposób nie ma przełożenia na nasze życie codzienne, nawet nie mamy jak zaprotestować. A ja uważam, że życie i śmierć Roberta Johnsona jest tu argumentem wręcz fantastycznym.
Nie wiem, czy jest wielu artystów –obojętnie, czy to muzyków, pisarzy, czy malarzy – których sława byłaby tak bardzo, jak to ma miejsce w wypadku Roberta Johnsona, wypełniona legendą właśnie o tym, jak to on któregoś dnia spotkał na rozstaju dróg Szatana, ten mu obiecał, że za jego duszę sprawi, że on zostanie największym gitarzystą w historii, i Johnson tę ofertę przyjął. Możliwe, że to tu to tam, zwłaszcza oczywiście jak idzie o talenty wyjątkowe, ów cyrograf się pojawia, jednak jak idzie o Johnsona, nie ma takiej jego biografii, nie ma na jego temat pojedynczej notki, nie ma jednego wspomnienia, gdzie o tym rozstaju dróg by nie wspomniano. Robert Johnson w powszechnej pamięci pozostaje już zawsze kimś, kto sprzedał duszę Diabłu.
Eric Clapton wspominał kiedyś, że miał w swoim życiu okres, że kiedy spotykał człowieka, który nie wiedział, kim był Robert Johnson, on nie był w stanie dalej kontynuować znajomości; Keith Richards przyznał, że kiedy po raz pierwszy usłyszał Johnsona, zapytał, kto gra na tej drugiej gitarze; Robert Plant powiedział, że „wszyscy zawdzięczamy Johnsonowi nasze istnienie”, Jimi Page dyskretnie tematu Johnsona unikał, ale wystarczy posłuchać któregokolwiek utworu Led Zeppelin, by wiedzieć, w czym rzecz.
Robert Johnson przez te kilka lat, kiedy używał swojego przedziwnego talentu, nagrał 29 piosenek, i na tym zakończył. Dziś, wydawana wciąż od nowa, płyta z ową kolekcją uważana jest powszechnie za jeden z największych albumów w historii muzyki popularnej, a tamta, tak stara jak sama muzyka, legenda żyje w najlepsze. Któregoś dnia pewien, w najlepszym wypadku przeciętny, bluesowy muzyk i śpiewak spotkał Szatana i oddał mu swoją duszę, w zamian za co otrzymał ów niezwykły talent. A ja piszę te refleksje, i słucham, akurat nie Johnsona, ale Van Morrisona, i myślę o nim właśnie – o Van Morrisonie. Oto jego występ z grudnia 2008 roku gdzieś w Niemczech i wiadomość zupełnie porażająca: Van Morrison jest większy nie tylko od Roberta Johnsona, ale od wszystkiego, co kiedykolwiek było – od Jamesa Browna, od John Lee Hookera, od Led Zeppelin, od Hendrixa, Dylana… od wszystkich. Ten właśnie koncert pokazuje to bardzo jasno. A ja sobie myślę, że tu się dopiero musiało dziać.
A pomyśleć, że kiedyś, przed wielu, wielu laty, wszystko się sprowadzało do czegoś, co się nazywało Them i, owszem, miało tę swoją „Glorię”, ale poza tym, naprawdę niewiele więcej. Zaglądam do biografii Van Morrisona i czytam, jak to jego mama była Świadkiem Jehowy, a on jako dziecko regularnie chadzał z nią do tej ich Sali Królestwa na zebrania, i myślę, że to pewnie stąd polska wikipedia klasyfikuje jego muzykę, jako „rock chrześcijański”…
Ale ja już nie o tym. Nie o muzyce, która, jak już to zostało wspomniane – bez względu na to, czy stanowi rock chrześcijański, czy jakikolwiek inny – robi wrażenie szczególne. Otóż czytamy dalej, że w roku 2009 kobieta, którą on zatrudniał jako szefa 14 ze swoich firm, niejaka Gigi Lee, urodziła dziecko i na oficjalnej stronie artysty ogłosiła, co następuje: „Gigi i Van Morrison pragną ogłosić narodziny ich pierwszego syna, Vana, który przyszedł na świat 28 grudnia 2009 roku i jest podobny do swojego taty, jak dwie krople wody”. Morrison, który już wtedy był szczęśliwie żonaty z byłą modelką i lokalną celebrytką Michelle Rocca, w jednej chwili oświadczył, że informacja ta stanowi poważne nadużycie, a on tej Lee w życiu nawet nie widział.
Minął rok, i w styczniu 2011 roku dziecko umarło z powodu, jak to określono, komplikacji spowodowanych cukrzycą. Mniej więcej w tym samym czasie Lee zapadła na nowotwór gardła, i zamarła w październiku tego samego roku.
A skoro już jesteśmy przy plotkach, to zobaczmy też, co się działo po drugiej stronie prywatnego życia Van Morrisona. Otóż jego żona, Michelle Rocca, przez cały 2007 rok ścigała po sądach swojego byłego kochanka, Cathala Ryana, syna założyciela linii lotniczych Ryanair, za jakieś minione krzywdy, i wszystko się nagle skończyło w grudniu tego samego roku samobójczą śmiercią Cathala, jak głosi wieść, z powodu kłopotów finansowych.
Przyznaję, że ów plotkarski ton, który zdominował tę część naszych historii, jak by nie patrzeć, o zespołach przecież głównie, samego mnie trochę martwi. W końcu tu ani przez chwilę o to akurat nie chodziło. A jednak mamy te czarne rozdroża. I te nieprawdopodobne wręcz talenty. I te zobowiązania. No i znów ten pop. Jak zawsze. Wprost do jakiegoś horroru z Keanu Reevesem w roli głównej. Prawda?

Zachęcam do kupowania książki. Jestem pewien, że nawet ci, dla których muzyka nie jest żadną codziennością, uznają ją za ciekawą i inspirującą. Przy okazji, niezmiennie proszę o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

3 komentarze:

  1. Czytając ten fragment, przypomniałem sobie historię wypadku Stephena Kinga. Niejaki pan Smith, pracownik budowlany, potrącił idącego chodnikiem pisarza. Rok później, w dzień urodzin Kinga, Smith był martwy. Przedawkował leki przeciwbólowe.

    OdpowiedzUsuń
  2. @Jacek Dydyński
    King to świetny autor, ale nie ma wątpliwości, że ma swoje za uszami.

    OdpowiedzUsuń
  3. Gratulacje. Książka ciekawie się zapowiada. A wkładając kij w mrowisko ;) Nie martwisz się o Gabriela?
    ps. Napisałes coś o Metallice?

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...