czwartek, 24 października 2013

Na mały smuteczek - piosenka

Bardzo przepraszam, ale dziś wyłącznie w sprawie dramatycznie osobistej. Otóż wygląda na to, że przez to, że wydaliśmy tę książkę o zespołach, to tak bardzo wyproszone wsparcie dla bloga ustało. Od trzech dni, owszem, książka się systematycznie sprzedaje, natomiast, jak idzie o codzienne wpływy jesteśmy na czystym zerze. Od trzech dni nie wpłynęła marna złotówka. Biorąc pod uwagę fakt, że pierwszych realnych pieniędzy ze sprzedaży książki spodziewamy się dopiero na początku grudnia, czyli po pokryciu kosztów druku, no i zamknięciu rozliczeń za listopad, jak na dziś, jesteśmy całkowicie unieruchomieni.
I to jest akurat paradoks, z którym mamy do czynienia przy wydawaniu każdej kolejnej książki. Podczas gdy można by sądzić, że skoro jest książka, to są też zyski, sytuacja jest taka, że nagle pieniędzy nie ma w ogóle – ani z książki, ani z codziennej pomocy. I niewykluczone, że tak już będzie do końca listopada. A to – i daję słowo, że nie kokietuję – nas zwyczajnie zniszczy.
Na koniec może pytanie podstawowe: Po co ja to w ogóle pisze? Trochę oczywiście z nadzieją, że uda mi się od Was nagle coś wyżebrać, ale przede wszystkim dla wyjaśnienia bardzo ważnej dla mnie kwestii. Otóż ile razy pod kolejnym z tekstów zamieszczam swoje zwyczajowe prośby o wsparcie, ja nie robię tego ani z przyzwyczajenia, ani z wrodzonego, czy nabytego cwaniactwa. Ja tu jestem jak najbardziej szczery i uczciwy. Gdybym tego robić nie musiał, to bym nie robił. I Bóg mi tu świadkiem.
Ponieważ nastrój w domu jest bardzo grobowy, nie mam siły pisać nic nowego. Może w tej sytuacji jeszcze jeden rozdział, tym razem jednak z wcześniej książki, o biustonoszu i Świadkach Jehowy. Trochę za to jednak w temacie muzyki. Jak ktoś jeszcze nie ma, serdecznie zachęcam.

Czy kiedy mieszkaliśmy we wspólnym mieszkaniu z Niemcami, w pokoju z oknem wychodzącym na pokryte pierwszym śniegiem drzewo, w domu była jakakolwiek muzyka – nie wiem. Mieliśmy radio o nazwie „Szarotka” i ono chyba wiecznie było włączone, ale czy tam głównie była muzyka – nie wiem. Faktem jest, że od czasu jak sięgam pamięcią, moje życie bez muzyki nie istniało. Poza dwoma latami nauki na akordeonie, nigdy nie nauczyłem się grać na żadnym instrumencie i choć podobno, jako dziecko, lubiłem śpiewać i śpiewałem ładnie, moja miłość do muzyki realizowała się wyłącznie na poziomie słuchania, ewentualnie podśpiewywania.
Mam dość dużo wspomnień związanych z muzyką. Przede wszystkim mój straszy brat był klasycznym bitnikiem, nosił buty na wysokim obcasie i ciemne okulary, miał kolegów, którzy grali na różnego rodzaju instrumentach w lokalnych zespołach, no i niewiadomo skąd mieli prawdziwe płyty z najważniejszymi wówczas brytyjskimi i amerykańskimi zespołami. Siłą rzeczy, te płyty od czasu do czasu pojawiały się u nas w domu, a że mieliśmy jakiś podstawowy gramofon, można było sobie oprócz tego, że je potrzymać w ręku i powąchać, to jeszcze ich posłuchać.
Pamiętam bardzo dobrze, jak pojawiła się w domu płyta Niemena „Dziwny jest ten świat”. Wróciłem ze szkoły do domu, wszedłem do pokoju, a na samym środku stołu, częściowo jeszcze opakowany w szary papier, leżał ten Niemen. Pamiętam, że okładka była czarno-biała z niebieskim napisem i błyszczała. To że błyszczała, zrobiło na mnie wrażenie.
I od razu przychodzi mi na myśl kolejne związane z Niemenem wspomnienie. Byłem na wakacjach w Sławatyczach, i od pewnego już czasu pojawiały się wiadomości, że Niemen nagrał „Bema pamięci rapsod żałobny” Norwida. Ja z jakiegoś powodu nie miałem pojęcia kto to taki ten Norwid, natomiast biorąc pod uwagę tego mojego Niemena, ten dziwny tytuł i te dwa egzotyczne imiona – „Cyprian Kamil”, trwałem w atmosferze wyczekiwania. W Sławatyczach, w każdym domu na ścianie przyczepiony był tak zwany „kukuruźnik”, czyli głośnik, który nadawał wspólny dla wszystkich program radiowy. Oczywiście, można go było ściszyć, lub calkiem wyłączyć, niemniej gdy tylko ktoś sobie tego życzył, radio w każdym domu jak najbardziej było. Byłem akurat w domu mojej cioci i nagle posłyszałem, że puszczają tego Niemena. Właśnie tego Niemena. Dramat polegał na tym, że głośnik był bardzo ściszony, a odpowiednia gałka gdzieś się zapodziała i ze środka sterczał tylko taki metalowy sztyft. Ja byłem tak zdeterminowany, żeby tę głośność zwiększyć, że wlazłem na krzesło i spróbowałem tego dokonać zwyczajnie – zębami. Dziś ta dwójka wygląda normalnie, ale tylko dlatego, że przez lata się wszystko wytarło i wyrównało.
Bardzo też wyraźnie przypominam sobie, jak pewnego dnia pojawił się u nas w domu pożyczony przez brata na parę dni magnetofon firmy „Tonette” wraz taśmą „Agfa”. Do dziś mam przed oczyma ten magnetofon i tę taśmę z niebieskim kółkiem w środku i z dwiema nagranymi na niej płytami. Na jednej stronie była druga płyta Jethro Tull „Stand Up”, a na drugiej – pierwszy Led Zeppelin. Nie wiem, jak mój brat, bo przez to że był ode mnie aż siedem lat starszy, miał już swoje życie, jednak jest faktem, że ja słuchałem tych dwóch płyt na okrągło, tak długo, aż znałem je niemal na pamięć.
To musiało być jeszcze wcześniej, kiedy chodziłem może do piątej klasy i cierpiałem na do dziś niezdiagnozowane, jednak, co im trzeba uczciwie oddać, pozwalające mi wiele lat później uniknąć wojska, strasznie silne zawroty głowy. Trwało to nieszczęście może rok, a może dwa lata – dziś już tego nie pamiętam – i bardzo często uniemożliwiało mi wręcz wstanie rano z łóżka. Leżałem więc kompletnie płasko, starałem się nie ruszać, a kiedy tylko udawało mi się wstać, brałem kolejną pocztówkę dźwiękową – których w naszym domu były wręcz nieludzkie ilości – i sobie słuchałem piosenek. Moją ulubioną w pewnym momencie, był utwór zespołu Herman’s Hermits „Dandy”. No i bywało tak, że ja albo słuchałem tego „Dandy”, albo umierałem od tych zawrotów głowy. Pamiętam, że jeszcze wiele lat później na dźwięk Herman’s Hermits czułem, jakbym miał zwymiotować.
Mnóstwo jeszcze chodzi mi po głowie różnych historii, już z lat nieco późniejszych, i dużo, dużo późniejszych, gdzie bez muzyki świat zwyczajnie nie istniał. I to muzyki najróżniejszej – zwykłego popu, rocka, jazzu, klasyki – a w tym wszystkim oczywiście Pere Ubu.




13 komentarzy:

  1. @Alina
    Bardzo Ci dziękuję za wsparcie na na paypal. To duża ulga.

    OdpowiedzUsuń
  2. @Sławek - Sosnowiec
    Bardzo dziękuję. Mam nadzieję, że będę się potrafił odwdzięczyć. W ten czy inny sposób.

    OdpowiedzUsuń
  3. @Pani Ania K.
    Bardzo dziękuję. Czuję się zawstydzony. Jak zawsze zresztą.

    OdpowiedzUsuń
  4. @Magda - Poznań
    Serdecznie dziękuję. To było bardzo ważne i bardzo potrzebne.

    OdpowiedzUsuń
  5. @Moi Ludzie z Gdańska
    Bardzo dziękuję. Mam nadzieję, ze kiedyś uda mi się Was uściskać osobiście.

    OdpowiedzUsuń
  6. @Iza z Ząbek
    Jestem bardzo zobowiązany. Dziękuję i przepraszam za nieustanne marudzenie.

    OdpowiedzUsuń
  7. @Grabarz
    Bardzo Ci dziękuję. Podziwiam Twoją cierpliwość i bardzo liczę, że uda mi się któregoś dnia to wszystko odpłacić.

    OdpowiedzUsuń
  8. @Krystyna - Gdańsk
    W końcu tam do Was przyjadę, i zrobimy imprezę. Mam nadzieję, że już niedługo. Bardzo Ci jestem wdzięczny.

    OdpowiedzUsuń
  9. @Don Paddington
    No i co ja mam powiedzieć? No co?

    OdpowiedzUsuń
  10. @Przemek spod samiusieńkich Tatr
    Bardzo Ci dziękuję. Nawet nie wiesz, jakie to dla mnie ważne. I jak bardzo zobowiązujące.

    OdpowiedzUsuń
  11. @Tomek z Pabianic
    Bardzo dziękuję i obiecuję, że nie zawiodę.

    OdpowiedzUsuń
  12. @Sebastian (last but not least)
    I za to i za wszystko. Gdybyś nie wiedział, to pamiętaj, że ja wciąż doskonale znam proporcje.

    OdpowiedzUsuń
  13. @Mój Brat ze Szwecji
    Dopiero teraz odebrałem maila. Bardzo Ci dziękuję.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...