sobota, 12 października 2013

Nasz "Gość Niedzielny", nasz dzień powszedni

Poprzednią notkę napisałem trochę w celu uzupełnienia tekstu, który jeszcze w miniony wtorek powstał, jako felieton dla „Warszawskiej Gazety”. Jeśli ktoś jest zainteresowany, zapraszam do kupowania tygodnika Piotra Bachurskiego, ewentualnie zajrzenia na osiejuk.salon24.pl – tam on też jest dostępny. A zatem, napisałem ów tekst, opublikowałem go tak jak każdy wcześniejszy, i nagle się okazało, że zdaniem niektórych on jest znacznie bardziej ważny, niż można się było spodziewać. W pewnym momencie któryś z komentatorów zasugerował wręcz, że powinienem wysłać go do „Gościa Niedzielnego” i w ten sposób wziąć udział w tej debacie w przestrzeni bardziej popularnej.
Przeczytałem więc to co sam napisałem, podumałem chwilę, i przyznaję, że bardzo nieskromnie doszedłem do wniosku, że istotnie przydałoby się, by to, co ja tam powiedziałem, potraktować jako sprawę wykraczającą poza ten samotny blog. I to nawet nie dlatego, że to jest tak fantastyczna literatura, ale z tej prostej przyczyny, że obecna debata wydaje się kompletnie lekceważyć to, na co ja akurat postanowiłem zwrócić uwagę.
Znalazłem więc sobie w Internecie mailowy adres „Gościa Niedzielnego”, ładnie się przedstawiłem, opisałem krótko sprawę, i poprosiłem o opublikowanie tekstu, który przesłałem w formie załącznika. Mail wrócił natychmiast z adnotacją, że został odrzucony przez program antyspamowy na komputerze odbiorcy. Wysłałem go więc na inny adres: efekt taki sam. Znalazłem więc jeszcze inny adres: to samo.
Ponieważ jednak każdy z owych adresów należał do domeny gość.pl, pomyślałem, że nie ma się co wygłupiać, i zamiast tego spróbować się zastanowić, w czym leży problem, no i uznałem, że musi chodzić o ten załącznik – oni prawdopodobnie odrzucają maile zawierające załączniki, a więc maile od osób, które zawracają im głowę jakimiś durnymi tekstami. Wprawdzie mnie to trochę zdziwiło, no bo w końcu, działalność na rynku mediów wydaje się być wręcz naturalnie związana z czytaniem tekstów, jednak przeniosłem swój artykuł z załącznika do treści maila… niestety mail znów został odrzucony.
Przeprowadziłem kolejny proces myślowy, i uznałem, że zainstalowany przez redakcję „Gościa Niedzielnego” program antyspamowy traktuje jako spam również maile zbyt długie, no i je w sposób naturalny odrzuca. Usunąłem więc z mojej wiadomości swój tekst i dołączyłem tylko link do bloga. Ten mail też wrócił, jako spam.
W tej sytuacji – odrzucając oczywiście taką ewentualność, że redakcja „Gościa Niedzielnego” nie odbiera jakichkolwiek maili wysyłanych na oficjalnie podane adresy – doszedłem do wniosku, że poszło o ten link. Oni nie akceptują jakichkolwiek maili zawierających jakiekolwiek załączniki i jakiekolwiek linki, bo dla nich interesujące są tylko proste, jednoznacznie komunikaty. W tej sytuacji, swój mail zredagowałem w taki sposób, by nie było tam ani pełnego adresu bloga, ani tekstu dłuższego niż parozdaniowy, i tylko sucha informacja, o co mi chodzi, i jak mnie znaleźć… I to był jedyny mail wysłany przeze mnie na adres gość.pl, który został przez system przyjęty.
Oczywiście, nie muszę już pewnie pisać, że bez jakiejkolwiek reakcji.
Po co dziś ten tekst? Otóż, wbrew pozorom, wcale nie dlatego, że „Gość Niedzielny” zlekceważył moją ofertę. Ich biznes – ich sprawa. Rzecz w tym, że wszystko wskazuje na to, że redakcja „Gościa”, niejako z zasady, nie życzy sobie jakiegokolwiek kontaktu z czytelnikiem, wykraczającym poza prostą wymianę uprzejmości, a jak idzie o poszerzanie tak zwanej oferty, no i o coś, co górnolotnie nazywamy Sprawą, jest głęboko przekonana, że oni nad wszystkim panują, i nie potrzebują jakiegokolwiek sygnału z zewnątrz.
Od czasu gdy założyłem tego bloga, a więc tak naprawdę jeszcze od roku 2008, zdarzyło mi się wysłać trzy maile do różnych redakcji. Pierwszy był do "Rzeczpospolitej”, której zaproponowałem swój tekst o aferze hazardowej. Dostałem odpowiedź, że oni dziękują, ale korzystają wyłącznie ze źródeł redakcyjnych. Drugi raz skontaktowałem się z „Gazetą Polską”, ale oni najpierw kazali zadzwonić, potem kazali czekać, później powiedzieli, żeby zadzwonić raz jeszcze, a potem już się nie odbierali telefonu.
Dziś spróbowałem po raz trzeci i ostatni. I tym razem, mam wrażenie, było najgorzej. Okazuje się, że „Gość Niedzielny” nawet nie udaje, że ma ochotę na jakikolwiek kontakt. „Gość Niedzielny” robi wrażenie, jakby funkcjonował za drzwiami zamkniętymi na siedem spustów. Oczywiście mogę się mylić, bo tu akurat mam wiedzę bardzo małą, ale obawiam się, że „Gość Niedzielny” może w tej akurat kwestii być bardzo blisko tak zwanej „gazowni”.
Jeśli ktoś mi powie, że jestem niesprawiedliwy, bo Michnik i jego koledzy są naprawdę otwarci, nie będę się kłócił.

I to tyle na dziś. Pozostaje nam więc to miejsce, a jak idzie o resztę, proszę o mnie nie zapominać i wspierać nas pod podanym numerem konta. Przynajmniej do czasu aż wyjdzie książką o rock and rollu i uda mi się pokryć koszt druku. Dziękuję.

4 komentarze:

  1. Nie poddawaj się. Są na pewno jeszcze inne gazety, lepszej lub równej klasy jak "GN". Jest jeszcze "Rycerz Niepokalanej", w Łodzi wychodzi na cały kraj "Nasze Życie"-ostatnio zamieścili tam wywiad z Zatwardnickim-tym od "Pomocnika Towarzyskiego".Stąd moja trochę obawa, że nasi mogą mieć powiązania o jakich my nie śniliśmy. Promowana była tam książka tego Zatwardnickiego na zasadzie wywiadu.

    OdpowiedzUsuń
  2. @tpraw
    Ależ ja się w żaden sposób nie czuję pokonany. To jest ich problem, nie mój. Za chwilę ukaże się moja czwarta książka, chwilę potem kolejna, tu już się powoli zbliżam do 2 mln odsłon. Żyć nie umierać.

    OdpowiedzUsuń
  3. Z tego co piszesz jest gorzej niż myślałem. To jest dla mnie po prostu niepojęte. Każdej redakcji powinno zależeć na jak najlepszych tekstach i poszerzeniu grona autorów. Ja tego po prostu nie rozumiem. Nie wiem co o tym myśleć.

    Przez wiele lat - do 1981 roku pracowałem w redakcji ogólnopolskiego tygodnika. Przychodziło do nas sporo tekstów "zewnętrznych" - od czytelników, od aspirujących dziennikarzy. Wszystkie te teksty - niezależnie, czy zostały przysłane pocztą, czy autor sam je przyniósł do redakcji - wszystkie były czytane. Jeżeli tekst był dobry i ciekawy, to po skontaktowaniu się z autorem i koniecznej redakcyjnej obróbce (nie ma autora bez redaktora) był publikowany.
    My naprawdę cieszyliśmy się, jak przyszedł do nas dobry tekst, pojawił się nowy, utalentowany człowiek.
    Niektórzy autorzy z czasem stawali się członkami redakcji.
    Ja też pracę w piśmie dostałem tą drogą - miałem coś do powiedzenia, przesłałem swój materiał pocztą, został opublikowany, redakcja przesłała mi przekazem pocztowym honorarium, choć się o niego nie upominałem. Przesłałem drugi materiał - to samo, potem trzeci, czwarty. Za którymś tam razem z duszą na ramieniu zamiast wysyłać pocztą postanowiłem pójść do redakcji osobiście i zanieść tekst. Nikt mnie nie zbył. Odwrotnie - kojarzyli moje nazwisko, kim jestem. Miałem wtedy osiemnaście lat. Zdziwili się tylko, że taki młody. Po maturze, gdy dostałem się na studia zaproponowali mi tzw. ryczałt, coś w rodzaju ćwierć etatu. A po roku dostałem pełny etat. Jednocześnie studiowałem i pracowałem.
    Moja praca skończyła się w 1981 roku wraz ze stanem wojennym. Nie przeszedłem weryfikacji i zostałem zwolniony. Po jakimś czasie, gdy zrozumiałem, że nie ma dla mnie miejsca w Polsce, wyjechałem za granicę.
    Nie ja jeden właśnie w ten sposób znalazłem pracę. Większość z moich redakcyjnych kolegów zaczynała w taki jak ja sposób.
    I pomyśleć, że to były czasy Gierka i komuny.

    W podobny sposób, choć zajęło mi to więcej czasu - dostałem pracę dziennikarza w kanadyjskiej TV. Najpierw pisałem jakieś tam teksty, które przesyłełem do redakcji miejscowej gazety. Po jakimś czasie zostały zauważone. Potem zupełnie nieznajomy człowiek napisał do mnie maila, że chce się spotkać i pogadać. I tak zaproponowano mi pracę. Nie musiałem pisać żadnych CV (tutaj się mówi resume), ja się nawet o tę pracę nie starałem. Nie wiem, może miałem szczęście?

    Swoją drogą - system był fatalny, ale też - przynajmniej za Gierkajednak jakoś otwarty.
    Nie wiem co się stało z Polską. Czytam dużo, interesuję się i już jej nie rozumiem. Nie rozumiem co sie stało z ludźmi. Mam wrażenie, że w Polsce stosunki społeczne są takie jak w czasach najgorszego kapitalizmu. Darwinowskie - jeden drugiego zagryzie, a jak już coś osiągnie, to broni tej swojej pozycji i nie dopuści nikogo, kto mógłby mu zagrozić.

    OdpowiedzUsuń
  4. A może wysłać po prostu tekst (nie jako załącznik, tylko umieścić go w treści mejla) i czekać? Po paru dniach grzecznie zadzwonić i zapytać, czy dotarł. I dalej spokojnie czekać, robiąc w międzczasie swoje.
    Może oni mają rzeczywiście taki antyspam założony, bo ich zalewają różne teksty różnych autorów, a nie ma sie kto zajmować obsługą tej korespondencji? Może mają dosyć własnych tekstów? Trzeba próbować po prostu. Aż do skutku! Czego serdecznie życzę.
    A w ogóle, czemu się Pan upiera na tego "Gościa Niedzielnego"?
    Nie ma to innych pism?
    Ważne, by płacili za wydrukowany artykuł. Jak się ma już kasę na koncie, to naprawdę wszystko jedno co i dla kogo się pisze:)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...