Parę dni temu na tym blogu wspomniałem postać Richarda Nixona. Zdaję sobie naturalnie sprawę z tego, że czasy mamy takie, że bardzo wiele osób, choćby i bardzo wykształconych i ciekawych świata, nie ma pojęcia kim był Richard Nixon, ani tym bardziej po co o nim w ogóle powinniśmy mówić. Wiem też jednak, że wielu z tych, którzy akurat o Nixonie słyszeli i w dodatku świetnie wiedzą, dlaczego spośród tylu prezydentów Stanów Zjednoczonych, o nim wspomina się częściej niż o innych, posiedli tę swoją wiedzę w oparciu o najbardziej ordynarny przekaz propagandowy. Oczywiście nie ma sposobu, by rozmowę o Nixonie sprowadzić do rozmowy o faktach, tak jak nie da się dyskutować postaci historycznych, czy w ogóle jakichkolwiek zdarzeń, w sposób rozstrzygający, z tej to prostej przyczyny, że historia – podobnie jak sam człowiek – jest materią zbyt skomplikowaną, by cokolwiek móc powiedzieć na pewno. Spójrzmy choćby na zdarzenia tak z punktu widzenia polityki czy moralności pozornie jednoznaczne, jak zagłada Żydów, czy komunistyczna rewolucja. Przecież do dziś wielu, i to wcale nie wariatów, gotowych jest poświęcić życie by udowadniać, że to wszystko wcale nie było takie proste. A my mamy mówić o Nixonie?
Postanowiłem jednak przywołać tę jego postać z dwóch względów. Pierwszy to oczywiście taki, że ja mam autentyczne przekonanie, że Richard Nixon wcale nie był mordercą i zakłamanym durniem, lecz wręcz przeciwnie – był prezydentem wybitnym, jednym z większych w amerykańskiej historii, i choć nie zamierzam tej swojej tezy udowadniać, bo, jak już wspomniałem, jest to absolutnie bezproduktywne, uznałem za pożyteczne dać świadectwo temu swojemu przekonaniu ot tak, dla porządku. Tak jak się daje świadectwa.
Drugi jednak powód jest może jeszcze nawet ważniejszy. Otóż jest faktem, którego się nie da zakwestionować, że Richard Nixon swego czasu, zanim jeszcze trafił do przekazu popularnego jako ofiara losu, kłamca, oszust, ale też i morderca dzieci – o czym później – był politykiem absolutnie wybitnym. W roku 1960 przegrał prezydenturę z Johnem Kennedym – dziś, co ciekawe, przez tych samych, którzy Nixona potępiają, uważanym za prezydenta jednego z największych – o tak niewielki ułamek procenta, że niektórzy do dziś twierdzą, że gdyby ten wynik zaskarżył, Kennedy prawdopodobnie by sobie przez wiele jeszcze lat spokojnie żył. W końcu jednak jak wiemy Nixon tym prezydentem został, i, co ciekawe, tym samym został chyba jedynym kandydatem, który zdołał się podnieść po wcześniejszej porażce. Chyba nie ma przypadku, o ile czegoś nie przegapiłem, by w Stanach Zjednoczonych pojawił się kiedykolwiek polityk, który najpierw znalazł w sobie wystarczająco siły, by kandydować w wyborach prezydenckich, przegrać, a potem zdobyć nominację raz jeszcze i ostatecznie tę walkę wygrać. A to musi o Nixonie jako o polityku świadczyć jednoznacznie dobrze.
Ale jest jeszcze coś. Nixon był prezydentem dwukrotnie, a jego zwycięstwo po pierwszej kadencji do dziś uchodzi za unikalne. Można powiedziec, że nikt przed nim i tym bardziej po nim nie odnotował tak miażdżącego zwycięstwa nad swoim kontrkandydatem. Nawet Reagan, nie wspominając już o Clintonie, czy Obamie – kolejnych dwóch bohaterach kultury masowej. I to znów może świadczyć tylko o tym, że Richard Nixon – zanim go historia znienawidziła, a medialna propaganda zrobiła z niego karykaturę – był politykiem najwyższego kalibru. A co mamy dziś? Opinię, że George W. Bush to w amerykańskiej historii prezydent absolutnie najgorszy… zaraz po Richardzie Nixonie.
I to jest właśnie przyczyna dla której uważam, że warto Nixona wspominać. I to wcale nie koniecznie ze względu na niego samego i jego polityczne sukcesy, bo jak mówię, tu zawsze pojawi się ktoś, kto ma coś przeciwnego do powiedzenia ale przez to, że historia jego sukcesu i upadku, prawdopodobnie jak żadna inna, fantastycznie komentuje to z czym mamy do czynienia dziś. Choćby tu, w Polsce. A mianowicie totalnym zwycięstwem popkulturowego kłamstwa.
Richard Nixon był prezydentem, który wszedł w okres swojego urzędowania z zadaniem zakończenia wojny w Wietnamie i postanowienie to praktycznie wypełnił. Nie zmieniło to jednak faktu, że trochę przez tę wojnę, ale przede wszystkim przez to, że przez znaczną część lat 60-tych amerykańskie społeczeństwo, zwłaszcza na poziomie szkół, uniwersytetów i środowisk artystycznych, było bardzo skutecznie poddane sowieckiej propagandowej manipulacji, społeczna atmosfera w Ameryce była już tak napięta, że cokolwiek Nixon by zrobił, cokolwiek powiedział, cokolwiek obiecał, popularny przekaz, stawiał go od początku na pozycji przegranej. On w roku 1972 oczywiście zdobył te swoje niemal 50 milionów głosów, jednak nie zmieniało to faktu, że od początku do samego końca tej prezydentury przez znaczną część popularnej opinii był traktowany jak ktoś kto zasługuje tylko na to by go opluć. Opluć w sposób jak najbardziej dosłowny. I ja dziś chciałem trochę opowiedzieć właśnie o tym pluciu.
Bob Greene, dziennikarz „Chicago Tribune”, na przełomie lat 60-tych i 70-tych, jak sam dziś przyznaje, stanowił dumną część towarzystwa, które na sam dźwięk nazwiska „Nixon” ogarniało czyste pragnienie mordu. Skąd takie napięcie? Greene za bardzo nam tu dziś nie pomoże, ale za to przeprowadził po latach wywiad z Nixonem, w którym pyta byłego prezydenta o to, jak on tamte nastroje odbierał. A Nixon mówi, ze owszem, on doskonale był ich świadom, ale starał się z nimi zyć i je na swój sposób ignorować. Opowiada w pewnym momencie, jak to zaraz na początku jeszcze pierwszej kadencji postanowił ogłosić wycofanie pierwszych 25 tysięcy żołnierzy z Wietnamu, i kiedy przygotowywał się do tego wystąpienia, podeszła do niego śliczna 15-letnia dziewczynka i, krzycząc „ty morderco”, splunęła mu w twarz. Czy to pod wpływem tej historii, czy może dlatego, że już wcześniej dochodziły do niego relacje z tego plucia, Bob Greene przygotował i wydał książkę zatytułowaną „Homecoming”, niemal w całości złożoną ze wspomnień weteranów wojny wietnamskiej z dnia ich powrotu do Ameryki. Wspomnień o tym, w jaki sposób witano ich jeszcze na lotnisku, ale też i potem, kiedy już wrócili do domu. Ciekawa to bardzo książka. Greene wpadł na pomysł tej książki w taki sposób, że ponieważ wciąż słyszał – choć tylko w formie plotek – historie o tym, jak to powracający do domu żołnierze byli opluwani przez mijających ich ludzi, postanowił zwrócić się do tamtych żołnierzy sprzed lat z jednym pytaniem: ”Czy został pan opluty?” No i z tego powstała cała książka.
I czego się dowiadujemy? Otóż tak. To prawda. Ludzie pluli. Różni ludzie. I dzieci, i studenci, ale też i starsi; pluli hippisi, ale pluli też zwykli, niczym nie wyróżniający się obywatele. Pluli chłopcy i pluły dziewczęta. Pluli wszyscy, i plując wypowiadali słowa przeróżnie, a więc tak jak tamta dziewczynka do Nixona „you murderer”, ale też „baby killer”, „baby burner”, „fascist pig”. Różnie. Pluli żołnierzom w twarz, pluli pod nogi, ale często też pluli na medale, jakie ci żołnierze mieli przyczepione do piersi. A żołnierze? Cóż oni? To wszystko najczęściej byli 19, 20, czy 21 letni chłopcy, i, wedle niemal wszystkich relacji, musieli to znosić, bo byli w mundurach, a mundur stanowił zaszczyt i jednocześnie zobowiązanie. Więc tylko wycierali tę ślinę i przemykali pod ścianami. Opowiadają ci żołnierze w tej szczególnej ankiecie, że zdarzało się, że w barze odmawiano im obsługi, a kiedy siedzieli w sali odlotów, czekając na swój samolot, ludzie się od nich odsuwali. A oni siedzieli, z tymi medalami, wygoleni, ledwo dwudziestoletni i było im wstyd jak jasna cholera.
Nie jest też oczywiście tak, że wszyscy ankietowani przez Greene’a weterani potwierdzają to plucie. Wielu mówi, że to nieprawda. Że nikt nigdy nikogo nie opluł. Jest nawet pewien człowiek, który przeprowadza dowód, że historie o tym pluciu to wierutne kłamstwo. Owszem, zdarzało się, że ktoś ich zwymyślał, lub odmówił obsługi, niekiedy ktoś rzucił jajkiem, bywało że ktoś odpalał im pod nogami petardy, żeby zobaczyć jak odruchowo ze strachu padają na ziemię, ale plucia nie było. Są też tacy, którzy w ogóle nie mają złych wspomnień. Dla nich powrót był wyłącznie bardzo miłym i radosnym przeżyciem. Niemniej faktem jest, że wystarczająco wielu z nich potwierdza fakt plucia, by można było przyjąć, że w tamtych dniach to była autentyczna plaga. Że wtedy, na przełomie lat 60 i 70 w dobrym tonie było podejść do powracającego z Wietnamu żołnierza i go opluć. I rzucić w jego stronę: „Ile dzieci dziś zabiłeś?”
Czemu tak? Jeszcze raz muszę powiedzieć, że nie wiadomo. Ale pewne jest, że to był na tyle dobrze zorganizowany teatr, a aktorzy na tyle różnego pochodzenia i różnych talentów, że oni musieli mieć wspólnego nauczyciela, i to nauczyciela nie bylejakiego, który im najpierw powiedział, że mają przyjąć pewną rolę, następnie ich tej postawy nauczył, a następnie polecił ją konsekwentnie realizować. Dziś powszechnie znamy nazwisko zaledwie jedną z tych osób, które administrowali tamtą nienawiścią, a i to na szczeblu bardziej niż podstawowym. Oto Jane Fonda, słynna amerykańska aktorka, w Polsce znana niektórym choćby z tego, że w czasach PRL-u wsparła naszą tak zwaną „solidarnościową rewolucję”, w roku 1972 udała się z dwutygodniową wizytą do Hanoi, gdzie wzięła udział w starannie wyreżyserowanym na potrzebie komunistycznej propagandy teatrze, skutkiem czego wielu amerykańskich żołnierzy przytrzymywanych w wietnamskich więzieniach, zostało zamęczonych na śmierć. Nie będę tu opisywał tego wszystkiego, co ona przez te dwa tygodnie zrobiła i powiedziała. Kto będzie chciał, ma Internet, więc poradzi sobie i beze mnie. Chcę jednak wspomnieć jej wystąpienie po wielu już latach, w którym postanowiła przeprosić weteranów i ich rodziny, wprawdzie nie za to, za co powinna najbardziej, ale zaledwie za pewne nieistotne w całym kontekście zdjęcie. I wprawdzie nie do końca szczerze i bez większych istotnych konsekwencji, ale w na tyle charakterystyczny sposób, że pozwolę go tu sobie ową wypowiedź zacytować:
„Stało się to podczas ostatniego dnia mojego pobytu w Hanoi. Byłam tą wizytą fizycznie i emocjonalnie wykończona… Tłumacz powiedział mi, że żołnierze chcieli mi zaśpiewać piosenkę. Oni więc śpiewali, a on tłumaczył mi jej tekst. Była to piosenka o dniu, w którym w Hanoi na Placu Ba Dinh ‘Wujek Ho’ ogłosił niepodległość. Słuchałam tych słów: ‘Wszyscy ludzie stworzeni zostali równymi; mają swoje prawa; wśród nich życie, wolność i niepodległość”. To są słowa, które Ho wypowiedział podczas tej historycznej uroczystości. Zaczęłam płakać i klaskać. Nie powinniśmy traktować tych ludzi jak wrogów. Dla nich ważne są dokładnie te same słowa co dla nas, Amerykanów… Zaśpiewałam z pamięci piosenkę ‘Day Ma Di’, napisaną przez południowowietnamskich studentów w proteście przeciwko wojnie. Oczywiście to moje śpiewanie było porażką, ale wszyscy i tak byli zachwyceni, że przynajmniej spróbowałam. Skończyłam śpiewać. Wszyscy się śmiali i klaskali, ja też… Opowiadam to najszczerzej i najuczciwiej jak potrafię: ktoś (nie pamiętam kto) podprowadził mnie pod ten karabin przeciwlotniczy, a ja, wciąż się śmiejąc i klaszcząc w dłonie, usiadłam. Nawet nie bardzo zastanawiałam się, gdzie siedzę. Zaczęły strzelać aparaty… Możliwe, że to wszystko było ustawione, że Wietnamczycy to wszystko tak zaplanowali. Tego się już nie dowiemy. Ale nawet jeśli tak było, nie mam do nich pretensji. Wszystko biorę na siebie. Jeśli faktycznie zostałam wykorzystana, sama do tego dopuściłam… owa dwuminutowa utrata zmysłów będzie mnie prześladowała już zawsze… Jednak fotografia istnieje i mówi sama za siebie, niezależnie od tego, co ja sama sobie wówczas robiłam, czy myślałam. Jest mi z tym bardzo ciężko. Wielokrotnie już przepraszałam żołnierzy i ich rodziny z powodu bólu, jaki im sprawiłam tą fotografią. Nie było nigdy moją intencją krzywdzić kogokolwiek”.
Oczywiście głos kogoś takiego jak Jane Fonda, wzywający do tego by zabijać amerykańskich żołnierzy, i określający Richarda Nixona jako „nowego Hitlera”, musiał mieć dla owej szczególnej części amerykańskiego społeczeństwa pewne znaczenie, jednak mam nadzieję, że nikt z nas nie jest na tyle naiwny, by sądzić, że jakaś aktorka – choćby nie wiadomo jak ważna - mogła dojść do tego zupełnie sama. Nie ma takiego sposobu, by to ona była tam liderem. Zarówno bowiem Fonda, jak i to całe artystyczno-profesorskie towarzystwo, stali znacznie bliżej tych, którzy pluli, niż tych, którzy pluć kazali. A kim byli ci – możemy tylko przypuszczać. Podobnie jak możemy tylko przypuszczać, gdzie oni są dzisiaj, co porabiają, i jakie mają plany.
Myślę jednak, że moja wiara w to, że są wynaturzenia, których naturalny bieg historii nie jest w stanie tolerować, jest słuszna. Że zawsze, prędzej czy później musi dojść do tego, że ludzie, choćby najbardziej zaczadzeni, się obudzą i otrząsną ze swego szaleństwa jak ze złego snu. Wprawdzie taka Jane Fonda akurat dobrym przykładem tego przebudzenia nie jest, natomiast zacytowane wyżej oświadczenie daję i nam pewną satysfakcję, i nadzieję na coś bardzo szczególnego. Otóż bardzo bym chciał doczekać dnia, kiedy – z jakiegokolwiek na dobrą sprawę powodu – Donald Tusk zostanie zmuszony do tego, by siąść i napisać coś, co się będzie zaczynało od takich słów: „Stało się to tuż po tym, jak przyjechałem do Smoleńska. Byłem tą podróżą fizycznie i emocjonalnie wykończony… Tłumacz powiedział mi, że rosyjski premier chciał mi coś powiedzieć. On więc mówił, a tłumacz tłumaczył mi jego słowa. I wtedy on mnie objął, a ja się przytuliłem do niego. Sam nie wiem, jak to się stało…”. I dalej w ten sam sposób. Mam nadzieję, że tego dożyję. Czego wszystkim – w tym również oczywiście jemu – życzę.
Na koniec przytoczę pewną wypowiedź jednego z tych żołnierzy, którym udało się nie spotkać na swojej drodze Jane Fondy i jej protektorów, którego w dodatku nawet nikt nigdy ani nie opluł, ani nie zwymyślał, ale który swój żal w kwestii tego jak go powitano, gdy wrócił z Wietnamu, wyraził w sposób tak głęboki, że moim zdaniem wart zrelacjonowania:
„Nikt mnie nigdy nie opluł. I nie znam nikogo, komu by się to przytrafiło. Chociaż…
W grudniu 1968 roku miałem 20 lat i właśnie, po 13 miesiącach zabijania, czołgania się we krwi i spieprzania przed pociskami, wróciłem do kraju, i kelnerka w barze na lotnisku w San Francisco odmówiła mi sprzedaży piwa, tłumacząc mi, że prawo stanowe zakazuje podawania alkoholu osobom poniżej 21 roku życia. A ja sobie myślę, że jeśli dla kogoś kto był dwukrotnie ranny i jedynie cudem nie umarł to nie jest obrazą, to ciekawe, co nią jest.
Uczciwie powiem, że już chyba wołałbym by ona mnie jednak opluła”.
A ja od siebie, już na sam koniec proponuję wszystkim, byśmy jednak zechcieli traktować historię jako naukę.
Wszystkich, którym ten tekst w jakikolwiek sposób był potrzebny, proszę o wspieranie tego bloga. Zarówno w sposób bezpośredni, a więc przekazywanie wpłat na podany obok numer konta, jak i przez kupowanie mojej książki. Naprawdę warto. Dziękuję.
@Toyah
OdpowiedzUsuńTak się zastanawiam, że chyba nie liczysz na to, że u tego sąsiada, który dla (niech będzie) draki wetknął tę zapałkę w zamek by ośmieszyć gospodarza i zepsuć imprezę - przy okazji umożliwiając kierowcy rosyjskiego TIRa rozjechanie zgromadzonych przed domem gości - odezwą się jakiekolwiek wyrzuty sumienia ?
Ja bym na to nie liczył - w tym wszystkim nie ma przypadku, tak jak nie było przypadku w spotkaniu na molo, nie było przypadku w wybuchu lewackich rozruchów 1968 roku, czy wreszcie nie było przypadku w uściskach w smoleńskim błocie.
Nie było żadnej draki tylko misternie przygotowany i realizowany plan.
Zawsze znajdzie się ten uczynny z gwoździem, jakiś ruski TIR i usłużni celebryci (którzy wskażą kogo przy danej okazji należy opluć).
Doskonały tekst! Wojna w Wietnamie obrodziła w ogromną liczbę mitów, które do tej pory funkcjonują, nadając ton dyskusjom akademickim, dziennikarskim i politycznym. Wokół stosunku do niej zbudowano system oceny postaw patriotycznych i moralnych. Ktoś kto uciekł do Kanady w celu uniknięcia poboru, demonstrował przeciwko wojnie, głosował na Cartera i pracował w NPR był i w pewnym stopniu nadal jest kimś, o kim z całą powagą mówi się "człowiek prawy". Nikogo również nie zainteresuje fakt, że największa eskalacja działań wojennych w Wietnamie miała miejsce za prezydentury JFK.
OdpowiedzUsuńZnakomita demaskacja fałszu towarzyszącego relacjom o wojnie w Wietnamie dokonana została przez Normana Podhoretza "Why we were in Vietnam".
Pozdrawiam
Po tym felietonie już drugim w temacie, potrzebny jest krótki, lecz uczciwy przegląd historyczny
OdpowiedzUsuńCz. I.
Ta ,wyrażana m.in. przez Fondę i plwaczy, samobójcza paranoja, która opanowała wówczas USA, całkowicie oderwana była od rzeczywistych przesłanek konfliktu w Wietnamie. Każde imperium, i jak najbardziej także USA, zawiera w sobie to ryzyko, iż powodzenie imperialne w końcu wypromuje do władzy miernoty (demokracje), albo zbrodniarzy (totalizmy). Bezwład pierwszych i energia drugich rozładować się mogą tylko na zewnątrz (bo wszak imperium!).
Podobnie zdarzyło się w USA, w których w latach 50-tych nastąpił okres niesamowitej prosperity (por. np. Galbraith "Społeczeństwo Obfitości”), ulżenie w pocie zdobywania chleba naszedgo powszedniego otworzyło prądy wszelkiego rodzaju emancypacji społecznej (owe good vibrations). Od przywództwa i od elit USA zależało, czy ta emancypacja da nowy napęd, czy zostanie zawłaszczona i użyta przez polityczne menelstwo (np. kontrkulturowe).
Niestety, akurat wtedy władzę w USA zaczęły sprawować polityczne miernoty, którym jeszcze wydawało się, że owe vibrations podporządkują swoim prywatnym celom (lansowi).
To się zbiegło z upadkiem morale w mediach. Te nabyły uroszczeń do bezpośredniego kreowania władzy i jej postępowania. Do sposobów przyjęły metody zakłamywania prawdy i lansowanie pożytecznych idiotów, jak owa Fonda.
Ta i jej podobni, łasi na poklask, wczuli się w rolę, pozbyli się zahamowań kulturowych i etycznych, a jako idioci nie byli w stanie zauważyć, iż zostają przejmowani przez wroga, niczym agenci. Na tym polega doświadczenie właśnie Fondy; została de facto rekrutowana przez czerwonych pod fałszywą flagą troski o Amerykę. Epidemia plwaczy, to ludyczny wyraz tego samego.
O fatalnych prezydenturach w cz. II.
Cz. II
OdpowiedzUsuńGdy rozpoczynała się tragedia Wietnamczyków i innych narodów Azji Płd. Wsch., akurat w USA, w końcówce swoich rządów, Eisenhower nie znajdował już sił (był poważnie schorowany, ataki serca, wylewy) dla wyjścia naprzeciw i stanięcia na czele zmian wewnętrznych, o których mowa w cz. I. Poza tym kończył 2 kadencję i nie znajdował w sobie energii dla sprostania zmianom. Poważną część obowiązków prowadził wtedy wiceprezydent Nixon. Gdyby został w 1960r. wybrany (jako młody człowiek!), z pewnością wszystko potoczyłoby się inaczej.
Klęską przywództwa USA był jednak wybór Kennedy'ego, który był przede wszystkim zainteresowany (w dzisiejszym pojęciu) lansem. Najpierw zadowolił się tym lansem, który dał mu kryzys kubański, a chwilę potem kryzys ten poddał godząc się na upadek praktycznego bezpieczeństwa Kuby, Karaibów i reszty Am. Łac. Podobnie (ten sam schemat) postąpił wobec Wietnamu.
Pikantne i mało znane jest, że Ho Szi Min został w Wietnamie zainstalowany właśnie przez Amerykanów (Castro praktycznie tak samo na Kubie). Podobnie też jak Castro (ale sprytniej, bo nie dał się uzależnić), Ho dla swoich ambicji imperialnych wpuścił do Wietnamu Ruskich i Chiny. Ostatecznie z ich pomocą, wujek Ho poprowadził Wietnam nie do wyzwolenia, lecz do komunistycznej agresji przeciw wszystkim sąsiadom.
To łamało zawieszenie broni gwarantowane przez USA. Błądzenie Kennedy'ego polegało zaś na tym, że z jednej strony nie chciał (i nie mógł) pozostawić Wietnamu własnemu losowi. Z drugiej strony, nie zamierzał przenieść wojny na teren Północnego Wietnamu. Dla lansu wybrał więc kompromis, którego istotą było zainstalowanie na Południu rządu zależnego od USA i dostarczanie temu rządowi pomocy wojskowej. Dla realizacji tego kompromisu potrzebne było zasponsorowanie przez USA zamordowania przywódcy południa Diem'a. Stało się to niecały miesiąc przed wycieczką Kennedy'ego do Dallas, czego skutkiem rządy objął wiceprezydent Johnson.
Johnson miał szansę! Z inicjatywy m.in. senatora Fulbright'a (potem media wykreowały go na czołowego obok Fondy gołąbka pokoju w Wietnamie), Izba Reprezentantów jednomyślnie, zaś Senat wszystkimi, za wyjątkiem dwóch (!) głosami uchwaliły rezolucję tonkińską, która – wg komentarza samego Fulbright'a – dawała Johnsonowi prawo samodzielnej decyzji przystąpienia do wojny.
Ten jednak się akurat lansował, bo akurat były wybory. Po wyborach, Johnson zaczął zaś robić coś odwrotnego. Zamiast podjąć okupację Północy, ograniczył się do jej bombardowań, czyli do słabego kompromisu kontynuowanego po Kennedy'm. Skoro zaś lotniska dla bombowców potrzebowały ochrony, to do Wietnamu Południowego zaczął gwałtownie wysyłać wojsko.
I tak to się zaczęło. Reszta potoczyła się zgodnie z porządkiem: gówno wrzucisz, gówno otrzymasz. W każdym razie, wszystkie dalsze ruchy USA były już tylko realizacją tego kompromisu, który wzmacniał i ośmielał agresję Północy i jej komunistycznych sponsorów.
Mimo wszystko, zostawszy prezydentem, Nixon właściwie wyciągnął USA i kraje Azji Płd. Wsch. z beznadziei, a Wietnam Płn. politycznie i militarnie doprowadził do obezwładnienia. To dlatego, mimo dania szansy na pokój, Nixona znienawidziły wszystkie komusze środki zewnętrznego sterowania nastrojami (i Fondą!) w USA. Po prostu Nixon stał się groźny dla rozpasania komuszych agresorów. Stąd już prosta droga do wyszczucia go z urzędu tymi idiotycznymi Watergaciami. Z tym, że chwilę przedtem zmuszono go do przyjęcia wiceprezydenta, w praktyce wskazanego przez demokratów, Geralda Forda. Po wyszczuciu Nixona, onże już spaprał pokój w Azji Płd. Wsch. umywając ręce.
@raven59
OdpowiedzUsuńOczywiście że nie liczę. W końcu Jane Fonda opublikowała swoje przeprosiny tylko po to, by uniknąć bojkotu swojego filmu. Chodziło mi tylko o tę czystą, niemalże zwierzęcą, satysfakcję.
@tomaszaw1
OdpowiedzUsuńCieszę się, że choć trochę pomogłem w odkłamywaniu tej historii.
@orjan
OdpowiedzUsuńMogę Ci tylko podziękować za to bardzo cenne uzupełnienie.
@Toyah
OdpowiedzUsuńZ historii, w tym amerykańskiej, jestem, przyznaje, noga.
Więc wielkie tez dzięki dla Orjana za to tło.
Jednak, jak już o tym mówimy, zawsze przypomina mi się taki film "Czarna lista Hollywood", tam akurat chodzi o senatora McCarthy'ego, z którym swego czasu Nixon blisko współpracował.
Chodzi więc o ten niebywały wpływ bolszewików na kulturę masową, to o czym tu mówimy niemal cały czas. I z czym cały świat nie jest sobie w stanie poradzić.
@Kozik
OdpowiedzUsuńWedług mojego, małego rozumku, w USA mieliśmy (i mamy!) do czynienia z czymś, co się wdzięcznie nazywa: embarras de richesse (kłopoty z nadmiaru). Mój dziadek, ułan legionista, określał ten stan: owies w dupę kłuje mając na myśli rozbuchanego konia.
Na to wszystko nakłada się pewna konfuzja związana z rzeczywistą naturą kapitalizmu. Kiedyś już tutaj pisałem, że w istocie kapitalizm jest zaledwie (i aż!) metodą finansową. Nie jest systemem, co odróżnia go od np. socjalizmu, feudalizmu, itd.
Otóż kapitalizm można uprawiać także w socjalizmie (np. Chiny). W feudalizmie też był stosowany. Istota powodzenia tego, co my uważamy za system kapitalistyczny mieści się w określonych ramach moralnych i etycznych, w których ta metoda finansowa została realnie zastosowana.
Dopóki Amerykanie stosują tradycyjną etykę i moralność, wyzwalają ogromną siłę, której nic nie jest w stanie sprostać. Piszę w czasie teraźniejszym, bo stado holyłódzkich popaprańców jest głośne, ale ciągle USA mają kotwicę w tej Ameryce parterowej.
USA można pokonać tylko od wewnątrz i tylko przez podmianę etyki i moralności. To musi jednak napotkać pewną gotowość społeczną i tu wracamy do tego owsa jako swego rodzaju przekarmienia skutkującego szukającą ujścia nadwyżką energii.
Pozostaje wtedy podrzucić hasła lub przesterować je. Tak stało się wtedy i co raz ponawiane są kolejne próby "przedefiniowań". A ludzie zawsze są otwarci na uproszczenia w rozumieniu świata i celu istnienia.
Ciekawostka - ten sam tekst Toyaha w Salonie24 i tutaj. A jaki różny poziom komentarzy!
OdpowiedzUsuńCo by nie mówić - wolę przychodzić tutaj niż tam.
Pozdrowienia dla Autora i Autorów.
@Jan
OdpowiedzUsuńTo jasne że tu jest lepiej.