Do spowiedzi poszedłem jakoś tak pół roku później, w okolicach rocznicy śmierci Pana Krzysia. Nie planowałem tego, ale tak właśnie wyszło. W ciągu tych sześciu miesięcy dużo w moim życiu się zmieniło: podjąłem pracę, byłem w szpitalu na kolejnym odwyku, zacząłem chodzić na przyparafialną grupę AA, zacząłem interesować się jak żyje Danka i córki, przestałem pić. To nie znaczy, że wszystko mi się udawało: zupełnie na przykład nie wyszło pojednanie z Dranką i córkami. Nie uwierzyły, że chcę się zmienić. Nie stałem się też wtedy wierzącym człowiekiem, choć dzięki grupie AA miałem – jaki taki – kontakt z parafią. Ale myślałem o spowiedzi, rozumiejąc ją wtedy bardziej jako swego rodzaju terapię, a nie sakrament. A skoro terapia, to i terapeuta – oby dobry – w osobie księdza. Zacząłem się dowiadywać, który z poznańskich księży jest dobrym spowiednikiem. Znajomi polecili mi pewnych zakonników. Poszedłem do nich w którąś niedzielę, z zamiarem przystąpienia do Sakramentu Pokuty. W przyklasztornym kościele była akurat Msza Święta, a kazanie głosił jakiś młodziutki zakonnik. Bardzo dowcipnie i elokwentnie wskazywał na to, że człowiek, który ma o sobie zbyt wysokie mniemanie, naraża siebie na skarcenie ze strony Boga i ludzi – skarcenie, którego skutkiem jest często (zrozumiałe w tej sytuacji) ośmieszenie i upokorzenie. Mówił zaś o tym wszystkim, odwołując się do przykładu, który – z pewnych względów – dość dobrze utkwił mi w pamięci. Brzmiało to mniej więcej tak:
Moi drodzy, jest czas kolędy. Nasze domy odwiedzają księża, by się z nami pomodlić i z nami porozmawiać. No, także po to, by przyjąć ofiarę (uśmiech). W związku z owymi wizytami duszpasterskimi, słyszałem ostatnio pyszną historię, dotyczącą młodego księdza wikariusza, pracującego w jednej z poznańskich parafii. Otóż ksiądz ten znany jest wśród swych parafian z tego, że ma o sobie wysokie mniemanie. Uważa się za bardzo dobrze wykształconego i wysoce kulturalnego człowieka. Posługuje się staranną polszczyzną, do swej starannie wyprasowanej, czarnej sutanny zawsze nosi białą koszulę z mankietami i złotymi spinkami, buty na wysoki połysk ma wyczyszczone, słowem: sprawia wrażenie bardzo eleganckiego, wręcz dystyngowanego kapłana, który dziwnym zrządzeniem Opatrzności jest zmuszony, by zniżać się do poziomu zwykłych ludzi (uśmiech). Otóż, któregoś dnia, podczas kolędy, ksiądz ten został przez pewną rodzinę zaproszony na kolację. Kapłan zaproszenie przyjął i gdy już wszystkich owego dnia odwiedził, pojawił się w gościnnym domu. Od samego progu zastrzegał się, że nie będzie pił alkoholu; no, ewentualnie zdegustuje lampkę wina, o ile będzie to włoskie wino (uśmiech) . Gospodarze byli zdziwieni życzeniem księdza, ponieważ – przynajmniej na razie – żadnego alkoholu mu nie proponowali, tym niemniej uznali, że takie najwyraźniej panują obyczaje w wyższych, kapłańskich sferach (uśmiech). Ksiądz zaś miał jeszcze jeden problem, natury, że tak powiem, fizjologicznej. W efekcie chodzenia całe popołudnie po kolędzie i spożycia po drodze kilka kaw, czuł bardzo silne parcie na pęcherz, krótko mówiąc, chciało mu się siusiu (uśmiech). Ale czyż człowiek tak dystyngowany jak on, na dodatek kapłan w białych mankietach i koneser włoskich win, mógł tak po prostu powiedzieć gospodarzom, że chce się wysikać, albo – mówiąc delikatniej – że chce skorzystać z toalety? Oczywiście, że nie. Przecież byłoby czymś uwłaczającym dla jego kapłańskiej godności, gdyby w ogóle dał do zrozumienia, że ktoś taki jak on podlega potrzebom zmuszającym go do skorzystania z tak przyziemnych, mało wykwintnych urządzeń jak ubikacja (uśmiech). Dlatego też, zanim zasiadł do stołu, spytał wyniośle: „Gdzie tu mógłbym umyć ręce?” Gospodarze oczywiście zaraz zaprowadzili go do łazienki; ksiądz wchodzi, zamyka za sobą drzwi i w tym momencie spostrzega, że znalazł się w pułapce. Okazało się bowiem, że w domu owych państwa, łazienka i ubikacja były w dwóch, odrębnych, nie połączonych ze sobą pomieszczeniach. Ponieważ pytał gdzie może umyć ręce, wskazano mu łazienkę, ale przecież tak naprawdę, nasz ksiądz wikariusz chciał skorzystać z ubikacji (uśmiech). A ubikacja jest za ścianą (uśmiech). I co teraz w tej sytuacji począć? Na pewno nie wyjdzie z łazienki i nie powie gospodarzom, że chce zrobić siusiu, bo przecież powiedzenia tego za wszelką cenę starał się uniknąć. Może w takim razie wstrzymać się aż do końca kolacji i powrotu na plebanię? Nie, nie da rady – parcie na pęcherz jest zbyt duże. Cóż więc zrobić? Ksiądz wikariusz nie zastanawiał się długo. Rozpiął sutannę, wyjął ze spodni co trzeba i zaczął sikać do umywalki. I w tym właśnie momencie otwierają się drzwi, a przerażony kapłan słyszy głos pani domu: „Proszę księdza, zapomniałam podać ręcz…” (śmiech kaznodziei i wiernych w kościele).
Ja się nie śmiałem. Pewnie nie mam poczucia humoru. I nie chodzi mi tutaj o to, że czcigodny ojczulek przeszarżował, bo chcąc być mówcą inteligentnie ironicznym, stał się nieautentycznym kaznodzieją, co dla mnie – wówczas laika dalekiego od wiary, a tym bardziej od wewnątrzkościelnych animozji – było oczywiste. Bardziej niż śmieszno było mi straszno z innego powodu. Otóż, gdy słuchałem tego opowiadania (nie ważne w tym momencie, czy mówiło ono o faktach, czy też najprawdopodobniej zostało przez – złośliwego wobec diecezjalnych księży – zakonnika wymyślone), przypomniało mi się więzienie. W więzieniu jest bowiem tak, że toalety są zainstalowane w celach. Zazwyczaj są one umieszczane za jakimś otwartym od góry przepierzeniem, czy chociaż parawanem, ale to wcale nie oznacza, że więzień siadając na kibelku ma zapewnione poczucie intymności. Bo wypróżnianie się jest samo w sobie czymś krępującym, a w więzieniu poziom tego naturalnego skrępowania wzrasta wraz ze świadomością, że w celi, poza tobą, siedzi trzech albo czterech, generalnie niezbyt miłych i łatwo popadających w rozdrażnienie facetów, którzy mogą się wkurzyć, doświadczając wydobywających się z kibla zapachów czy odgłosów. Dlatego też, by zapewnić pożądaną intymność tak załatwiającemu się, jak i znajdującemu się metr dalej towarzystwu, więźniowie wiadome czynności ukrywają nie tylko za cienką ścianką przepierzenia czy parawanu (w przeszłości nie zawsze zresztą istniejących), ale przede wszystkim za bardzo solidną zasłoną grypsery, to znaczy za zasłoną słów i obyczajów, które mają sprawić wrażenie, że wypróżniania z nikim nie dzielisz, ba, że w ogóle tego wypróżniania nie ma. Ot, taki więzienny „wersal”, by dało się w celi razem przeżyć. Zresztą, mniejsza o szczegóły. Ja chcę tylko powiedzieć, że ten ksiądz, tak prześmiewczo opisywany przez ojca kaznodzieję, był dla mnie kimś, kogo doskonale rozumiałem. Oczywiście nie pochwalam sikania do umywalki, ale nawet ono, w całej swej obrzydliwej niestosowności, było dla mnie, byłego więźnia, obroną poczucia intymności. Ten ksiądz usiłujący sprawić wrażenie, że nie musi korzystać z ubikacji, albo mówiący: ”Gdzie tu mógłbym umyć ręce”, był w moich oczach nie tyle kimś na kształt odpychającego chama, co raczej facetem, którego pewnie (podobnie jak osadzonych) nie da się lubić, ale da się go szanować za to, że pewne rzeczy stara się zachować tylko dla siebie, bo ma w sobie poczucie wstydu wyznaczone przez jakieś konieczne w życiu tabu. Krótko mówiąc: Ja po prostu rozpoznałem w owym sikającym do umywalki księdzu bratnią duszę i pomyślałem sobie, że jeśli mam iść do spowiedzi, to tylko do kogoś takiego. To było jak olśnienie! Coś mi mówiło, by nie szukać w księdzu dobrego spowiednika; trzeba raczej szukać księdza, który ma bratnią duszę. Żeby było jasne: gdy mówimy o bratniej duszy, to zazwyczaj mamy na myśli przyjaciela, albo przynajmniej kogoś, kto nas rozumie. Ale wtedy, dla mnie, kimś z bratnią duszą mógł być tylko ktoś (nawet ktoś – dla kaznodziejskiego efektu – wymyślony), w kim wyczuwałem kogoś bliskiego, to znaczy takiego jak ja. Ten ksiądz sikający do umywalki nie był moim przyjacielem i nie wiem czy by mnie zrozumiał. Był mi jednak bliski, ponieważ miał tak samo poranione, tak samo chore, tak samo popieprzone serce jak ja. Tylko gdzie znaleźć księdza z takim sercem, z taką duszą? Odnosząc wrażenie – być może mylne – że w klasztorze gdzie są tak dobrzy kaznodzieje, raczej takiego nie napotkam, nie zdecydowałem się na spowiedź i wyszedłem z kościoła. Tak naprawdę stchórzyłem. Bałem się podejść do konfesjonału, choć wiedziałem, że powinienem to zrobić. Kiedy jednak pojawił się pretekst (w postaci niezbyt mądrego kazania), którym mógłbym usprawiedliwić swoje obawy, skwapliwie z tego pretekstu skorzystałem. Później dowiedziałem się, że moje zachowanie było typowe i nie tylko ja jeden – powodowany strachem czy wygodą, stwarzałem sobie sztuczne trudności, by moment przystąpienia do spowiedzi odwlekać, odwlekać, odwlekać… Dzisiaj już wiem, że spowiednik jest tylko narzędziem i w ogóle nie ma znaczenia, czy jest dla nas bratnią duszą czy nie.
Uświadomiłem to sobie jeszcze tego samego dnia, dzięki panu Stefanowi, którego zastałem w domu po powrocie z kościoła. Pan Stefan był naszym sąsiadem. Mieszkał w tym samym bloku, dwa wejścia dalej. Poznał mamę w trakcie przeprowadzki na Rataje. Widząc ciężarówkę z meblami, a obok jakąś bezradną staruszkę, po prostu podszedł i spytał w czym pomóc. Od tamtego czasu, a już zwłaszcza od momentu gdy mama ogłuchła, opiekował się mamą, zresztą przy wydatnym współudziale swej – jak mawiał – „żonusi”, to jest pani Irenki. Pan Stefan to w ogóle niesamowity gość. Nigdy w życiu nie spotkałem tak prawego w swej prostocie, pracowitego i bezinteresownie życzliwego człowieka. Zawsze był w biegu, bo ciągle ktoś oczekiwał jego pomocy, a on nie umiał odmówić. Potrafił się zapożyczyć, by inni mogli spłacić długi; własne buty z nóg ściągał, by inni nie chodzili boso. Razem z siostrą założył nawet fundację, której działalność sprowadzała się do gromadzenia starych ciuchów, lodówek i kuchenek gazowych, którymi potem obdarowywali będących w potrzebie. I ciągle – podobnie jak siostra – chodził z jakimiś ogromnymi torbami, bo albo akurat coś komuś zawoził, albo coś od kogoś przywoził. Panu Stefanowi zawdzięczałem pracę po wyjściu z więzienia. Załatwił mi posadę tzw. „gospodarza ogrodów działkowych”, czyli człowieka, który pilnował na terenie działek porządku, będąc w jednej osobie cieciem, oberogrodnikiem i konserwatorem. Bardzo lubiłem pana Stefana i wiele mu zawdzięczałem. Gdy mnie zobaczył, serdecznie się ze mną przywitał, a potem, wyczuwając, że jest ze mną coś nie tak, posadził mnie na tapczanie, sam usiadł na krześle i głęboko się do mnie pochylając, ściszonym głosem spytał, jakie mam zmartwienie. Ci, którzy znali pana Stefana wiedzieli, że jeśli odzywa się do kogoś w tonie i pozie spiskowca, to tym samym bardzo poważnie tę rozmowę traktuje. Po chwili wahania opowiedziałem mu więc szczerze o swoich problemach ze spowiedzią: że to jest trudne, że nie mam zaufania do księży, że pewnie żaden mnie nie zrozumie, że na pewno księdza z bratnią duszą nie znajdę. Pan Stefan pokiwał na to głową i powiedział: „Kochany! Po tym co mi powiedziałeś, nie jestem dużo mądrzejszy. A już zupełnie nie wiem, o co ci chodzi z tą duszą księdza. Nie obraź się, ale wygląda mi to na jakieś głupoty. Jak ja idę do spowiedzi, to nie myślę o księdzu. Myślę o moich grzechach i o Panu Bogu, którego będę prosił żeby mi te grzechy odpuścił. To wszystko. No! Stefciu musi lecieć, bo żonusia czeka z obiadem.” Poklepał mnie po kolanie, założył kurtkę, pożegnał się z mamą i wyszedł. Chwilę później wyszedłem i ja. Całe popołudnie włóczyłem się po osiedlu, a wieczorem przystąpiłem do spowiedzi
Dlaczego to wszystko opisałem? Otóż wcale nie dlatego, by dać świadectwo swego nawrócenia. Moja przemiana, choć oczywiście bardzo dla mnie ważna - a aniołom w niebie radości przysparzająca – jest właściwie tylko pretekstem, by opowiedzieć o czymś znacznie ważniejszym i piękniejszym.
Przejdźmy więc do sedna sprawy. Przystąpiłem do spowiedzi… i nie otrzymałem rozgrzeszenia. Nie otrzymałem rozgrzeszenia, ponieważ uparłem się, by nie żałować za pewne grzechy. Sprawa wyszła zupełnie przypadkiem, gdy na pytanie spowiednika o żal za grzechy, szczerze odpowiedziałem, że owszem, żałuję, ale nie za wszystko. Żałowałem za to, że zabiłem człowieka, że piłem, że rozwaliłem swoją rodzinę, że w ogóle skrzywdziłem wielu ludzi. Natomiast miałem problem z tymi wszystkimi mszami co niedzielę, modlitwami, komuniami, postami. Wiedziałem oczywiście, że jeśli człowiek to zaniedbuje, to jest to uznawane za grzech i trzeba się z tego wyspowiadać. Ale żałować, że się nie pościło, albo na mszy nie było? „Przecież przez to – mówiłem spowiednikowi - że nie będę na niedzielnej mszy nikogo nie krzywdzę, nawet przykrości nikomu nie robię… no, może mamie, bo jej bardzo zależy, żebym chodził do kościoła i oczywiście żałuję, że się przeze mnie martwi. No i dlatego idę czasem do kościoła, albo mówię jej, że idę, by była spokojna. Ale przecież rzecz nie w tym, by być na niedzielnej mszy dla zadowolenia mamy, czy taty… Mnie się to wydaje takie jakieś bez sensu. Niech mi ksiądz powie, co jest tak naprawdę złego w tym, że zamiast do kościoła idę na spacer, albo że zjem kurczaka w piątek? Nie potrafię za coś takiego żałować. Zabiłem Pana Krzysia i wpędziłem jego mamę do grobu – w porządku: to jest konkretne zło, które popełniłem, którego się wstydzę, które mi ciąży i za które trzeba odpokutować. To jest jasne. Dlatego tu przyszedłem. Ale te wszystkie inne rzeczy…” I tak dalej, i tym podobnie. Mówiłem, mówiłem, mówiłem. Spowiednik był cierpliwy. Nie przerywał. Miałem nawet wrażenie, że lekko przysypiał. Wreszcie, gdy mój słowotok się skończył, zauważył spokojnie, że moje przemyślenia są niewątpliwie bardzo interesujące, ale nie zmienia to faktu, że jeden z warunków dobrej spowiedzi, tzn. żal za grzechy, sprawia mi kłopot. A to z kolei powoduje, że on też ma kłopot, bo nie może mi udzielić rozgrzeszenia.
„Bo na mszę nie chodziłem?” – spytałem.
„Bo nie żałujesz – odpowiedział spowiednik – że w twoim życiu nie ma Jezusa, nie ma wdzięczności do Niego. Nie żałujesz, że Jezus umarł…”
„A co ma z tym wszystkim Jezus wspólnego? – przerwałem – Nie mieszajmy Go do tego. Ja tu przed księdzem całą moją duszę wylewam, a ksiądz…”
W tym momencie pomyślałem sobie, że nie ma sensu ciągnąć tego dłużej, ponieważ ja tego księdza zupełnie nie obchodzę. Sądziłem, że on ma mnie gdzieś, że nie chce mnie zrozumieć, że czuje do mnie jakąś niechęć i dlatego – powołując się na jakieś śmieszne preteksty i ględząc o Jezusie – odmawia mi rozgrzeszenia. Pełen pretensji i złości wstałem z kolan i wyszedłem z kościoła. I w swej głupocie powtarzałem sobie w duchu, że moja noga więcej w tym miejscu nie postanie. Tyle tylko tego dobrego, że nie nawkładałem księdzu od głupich buców.
Co działo się dalej? Właściwie nic. To znaczy nic dla tych, którzy oczekują na trzęsienie ziemi i tym podobne efekty specjalne. Wsiadłem do tramwaju i przejechałem kilka przystanków. Potem wsiadłem do następnego i znowuż przejechałem kilka przystanków. A potem do następnego. I do jeszcze jednego – cały czas korzystając z dobrodziejstwa sieciowego biletu. Próbowałem ochłonąć, bo czułem, że po tej nieudanej spowiedzi albo się zupełnie rozsypię, albo komuś – uczciwszy uszy – przypierdolę. I ochłonąłem, bo w tramwaju usłyszałem Dobrą Nowinę.
A było to tak: Jacyś dwaj chłopacy w wieku mniej więcej 18 lat, stanęli za mną w rzeczonym tramwaju i głośno opowiadali sobie dowcipy. Większość z nich była pieprzna i bardzo wulgarna, ale były też łagodniejsze w treści i formie. Między innymi był też ten:
Jasiu przygotowuje się do Pierwszej Komunii Świętej. W związku z tym, musi być dobry i mądry. Niestety, ks. Proboszcz jest niezadowolony z jasiowych postępów. Nie dość, że Jasiu źle się zachowuje, to jeszcze po prostu nic nie umie. Inne dzieci już dawno wszystko co trzeba pozaliczały, a on ciągle ma tyły.
Proboszcz - bardzo zdenerwowany - wzywa rodziców Jasia i tłumaczy im, że czasu zostało bardzo mało, a ich synek zamiast się uczyć, zbija bąki i jak nic nie umiał, tak nie umie
- Nie dopuszczę go do Pierwszej Komunii! On nic nie wie, nic! – wykrzykiwał gniewnie proboszcz – nie zna modlitwy Ojcze nasz, nie pamięta Dziesięciu Bożych Przykazań, ba – on nawet nie wie, że Pan Jezus umarł!
Ależ, księże Proboszczu – odzywa się tata Jasia – przecież my mieszkamy daleko za wsią, pod lasem. Nikt nas nie odwiedza żeby pogadać, gazet nie kupujemy, telewizor zepsuty, a zresztą ostatnio ciągle prąd wyłączają… No, Pan Jezus umarł, umarł… My nawet nie wiedzieli, że On chorował!
Trudno się dziwić, że ten dowcip przykuł moją uwagę. Nie do końca rozumiałem na czym polega jego śmieszność (chłopcy chyba też tego nie rozumieli), ale ponieważ dotyczył Jezusa, który nagle, kilkanaście minut wcześniej pojawił się jako przyczyna, dla której nie dostałem rozgrzeszenia, zacząłem ten dowcip analizować. Nic z tej analizy nie wyszło, bo jak się okazało, o Jezusie myślałem dokładnie tak samo jak tata Jasia. No bo faktycznie, co to w ogóle za informacja, że Jezus umarł? Wszyscy, w ten czy w inny sposób umierają. Jezus umarł, Kopernik umarł, Napoleon umarł, mój tata umarł, i siostra, i wujek Edek - brat mamy – umarł, i mój teść umarł. Jednych znałem, innych nie znałem. Gdy umarł ktoś, kogo znałem, to się może nawet trochę przejąłem, a gdy umarł ktoś, z kim nigdy nie miałem do czynienia, to jego śmierć ani mnie ziębiła, ani parzyła. Normalne! A tutaj nagle wszyscy chcą, bym się przejmował śmiercią jakiegoś Jezusa. No dobra: wiem, że Jezus był wspaniały, dobry, mądry, i że pomagał innym, i że wrobili Go jakimiś oskarżeniami, i że nie dał rady się wybronić i go zabili. To wszystko jest przykre i nie powinno się zdarzyć, ale na miłość boską!: On żył dwa tysiące lat temu! Ja go nie znałem! Dlaczego więc ma mnie obchodzić śmierć jakiegoś obcego faceta, który żył w czasach, gdy mnie jeszcze w planie nie było?
Najprawdziwsze rekolekcje ! Już nie mogę doczekać się soboty.
OdpowiedzUsuńChoć tak na prawdę czekam na Tą Niedzielę.
A jeszcze dziś Ten Piątek...
Ten jedyny w swoim rodzaju Piątek, jedyna w Sobota, Ta Sobota niespokojnego oczekiwania.
I wreszcie Niedziela - Ta Niedziela.
Zmartwychwstanie...
@raven59
OdpowiedzUsuńJa też się nie mogę doczekać. A ten czas? Nie ma co! To jest coś zupełnie wyjątkowego.