Jak nam donoszą już nawet nie media, ale bezwzględne liczby, wyniki tegorocznych matur osiągnęły poziom najniższy w historii, i wszystko wskazuje na to, że przyszły rok będzie jeszcze gorszy. Po przejrzeniu i ocenieniu wszystkich prac, wyszło na to, że jeden na czterech maturzystów nie przekroczył trzydziestoprocentowego minimum z przynajmniej jednego maturalnego przedmiotu, a ja już sam, bez pomocy statystki, wiem, że jeśli mamy przed sobą kogoś, kto nie umiał z siebie wydusić tych 30 procent z jednego przedmiotu, to prawdopodobnie z pozostałych dwóch, czy trzech, tez ich nie wydusił, lub wydusił z wielkim trudem. Ale wiem coś jeszcze. Że jeśli tegorocznej matury nie zdało 25 procent uczniów, to, z całą pewnością, kolejne 25 procent zdało ją ledwo-ledwo. No i jeszcze coś. Jeśli – gdyby się miało okazać, że moje podejrzenia są słuszne – 50 procent tegorocznych maturzystów to dzieci, krótko mówiąc, kiepskie w nauce, to wielu z tych, którzy osiągnęli wyniki najlepsze, najprawdopodobniej zostało – na zasadzie porównania – ocenionych znacznie wyżej, niż im się należało.
Skąd ja to wszystko wiem? Otóż, jak już tu wspominałem, od wielu lat zajmuję się ocenianiem pisemnych prac maturalnych z języka angielskiego. I od owych wielu już lat, nie mogę nie zauważyć, że jakieś 90 procent, a może więcej prac, to poziom najniższy. Pisząc „najniższy” nie mam oczywiście na myśli tego, że uczniowie nie potrafią posługiwać się językiem angielskim na poziomie podstawowej komunikacji, ale tylko to, że to jest właśnie ten poziom, jaki udało im się osiągnąć. Jeśli oni na przykład mają napisać notkę o tym, że zgubili torbę, opisać tę torbę, napisać co w niej było i podać numer telefonu, to większość z nich napisze mniej więcej coś takiego: „I lost my beg im Supermarket in monday. Beg ist brown and big. In beg ist double CD, book Harry Potter, computer game and mp3 player Apple. Telefon 2345678 Wojtek”, i za to wypracowanie dostaną pełne pięć punktów, bo przekazali wszystkie informacje i zrobili mniej niż 25 procent błędów. A więc to wypracowanie jest, wedle obecnie obowiązujących kryteriów, bardzo dobre. Są też jednak gorsze, a ich problem polega na tym, że ktoś, zamiast „bag” napisze „T-shirt”, albo „money”, ewentualnie, jeśli już napisze „bag”, to zapomni podać numer telefonu na koniec, lub nie napisze co w niej było. I to już są tak zwane bałwany. I ich jest też dużo.
Oczywiście, o tym, jak wygląda wiedza tych samych dzieci, jak idzie o matematykę, język polski, historię, czy chemię, nie mam pojęcia, natomiast nie potrafię sobie też wyobrazić, żeby ich los tak akurat pokarał, że kiedy już się okazało, że wszystkich przedmiotów uczą ich wybitni nauczyciele i pedagodzy, to coś się takiego stało, że do tej ich szkoły, w celu nauczania języka angielskiego skierowano jakoś durnia, który jest od swoich uczniów zaledwie minimalnie lepszy. Mogę się bardzo łatwo domyślić, że jeśli nauczyciele języka angielskiego są tak słabi – a to, jacy oni potrafią być słabi, wiem równie dobrze jak to, jak słabi są ich uczniowie – że przez te trzy lata, a czasem i znacznie więcej, nie potrafią dziecka nauczyć wykonania tak prostego polecenia, jak to, które podałem wyżej, przynajmniej bez prowokowania złośliwego śmiechu, to nauczyciele innych przedmiotów, pracujący w Polskich szkołach nie mogą być od nich o wiele lepsi. Bo niby dlaczego? I jakim cudem?
Jest taka tendencja, szczególnie wśród osób niechętnych obecnej władzy, by za katastrofalny wynik tegorocznych matur obwiniać rząd, a szczególnie minister Katarzynę Hall. I ja oczywiście skłonny jestem zrozumieć to napięcie. Jak idzie akurat o tę dziwną kobietę, to nie potrzebujemy ani wyników matur, ani dokładnej relacji z tego co ona robi i czego nie robi, ani nawet nagrań z jej różnego rodzaju wypowiedziami, żeby ocenić ją pod każdym możliwym względem. W jej akurat wypadku, wystarczy zdjęcie, lub, powiedzmy, dziesięciosekundowy film, żeby mieć pewność, że jej, nie dość, że nie wolno powierzać czegoś tak poważnego jak szkoła i spędzające w niej czas dzieci, to lepiej trzymać ją z dala nawet od siatki z zakupami. Ja jednak uważam, że nawet gdyby zamiast Hallowej, na czele Ministerstwa postawić kogoś absolutnie wybitnego, to efekt maturalny i tak nie byłby o wiele lepszy, z tej prostej przyczyny, że wszystko zaczyna się już na wyższych uczelniach, które wypuszczają nauczycieli.
Ktoś powie, że ci studenci, którzy później zostają nauczycielami, też się nie wzięli z błękitnego nieba, ale przyszli ze szkół. I to przyszli, jako prawdopodobnie ci lepsi. Jako ci, którzy najpierw zdali maturę na wystarczająco wysokim poziomie, żeby się dostać na studia, a więc, przyszli z gwarancjami udzielonymi przez nikogo innego, jak przez ministra edukacji narodowej. A te studia też ukończyli z na tyle dobrym wynikiem, żeby znaleźć pracę w szkole, co – zapewniam autorytatywnie – wcale dziś nie jest takie łatwe. A zatem, mamy do czynienia z zamkniętym obiegiem. Durnie wypuszczają durniów, którzy następnie kształcą nowych durniów. I tak to się kręci. Tyle że, tak czy inaczej, fakt pozostaje ten sam. Ten śmiertelny korkociąg, w jakim znalazła się polska szkoła nie zaczął się za rządów Platformy Obywatelskiej i Katarzyny Hall, lecz znacznie wcześniej. A jeśli możemy mieć do Platformy Obywatelskiej – bo przecież nie do tej kobiety – pretensje, to najwyżej o to, że nie zrobiła nic, by ten upadek choć spróbować zatrzymać, ale – przeciwnie –tylko go przyspieszyła.
I tu, powiem zupełnie szczerze, jestem w prawdziwej kropce, bo jak bym nie liczył, to wychodzi mi wciąż jedno i to samo – że, gdybym miał wyznaczyć jakiś punkt przełomowy, to wszystko się zaczęło w roku 1990. A to już jest konstatacja tak straszna, i wiążąca się z tak skomplikowaną materią sprawa, że nie pozostaje mi nic innego, jak tylko ją tu zaznaczyć, a ewentualną analizę zostawić już być może na osobny wpis.
Oczywiście jest mi bardzo przykro, że – zwłaszcza być może ostatnio – te teksty nie udzielają za cholerę odpowiedzi, lecz wyłącznie stawiają pytania. Szczególnie gdy za chwilę pojawią się już tylko pytania kolejne. Ale, proszę się starać. Ja się staram, więc nie ma powodu, byśmy się nie spróbowali napiąć wszyscy. Opowiem mianowicie tu pewną historię, która czekała na swoją kolej dłuższy już czas, no ale w końcu, jak widzimy, się doczekała. Jeszcze jesienią zeszłego roku ze swoim koncertem do Katowic przyjechał Leonard Cohen. Jak niektórzy wiedzą, podczas ostatniej światowej trasy koncertowej Cohena, towarzyszył mu chórek dziewcząt złożony z pewnej czarnej piosenkarki i dwóch białych dziewcząt z Londynu – Charley i Hattie Webb. Z powodów nie mających tu żadnego znaczenia, zdarzyło się tak, że poszedłem na kolację z tymi siostrami Webb i z ich rodzicami, w tym z ich ojcem, Grahamem Webbem, no i się z tym Webłem trochę zapoznałem. No, na tyle, że jeśli do niego wyślę maila, to on wie, kto ja jestem.
Otóż Graham Webb, jako nastolatek, stanowił idealny przykład kogoś, kto w najlepszym wypadku skończy marnie. Nie dość, że cierpiał na tzw. rozszczep kręgosłupa, co sprawiało, że musiał nieustannie nosić pieluchę, to w powszechnej opinii był kimś po prostu głupim i leniwym. Kiedy w wieku 15 lat, za złe prowadzenie się i tak zwaną „niewyuczalność”, został wyrzucony ze szkoły, to rodzice, pragnąc znaleźć mu coś, czego by mógł się czepić, wysłali go na naukę do fryzjera. Jak się wszystko dalej potoczyło, każdy, kto zna język, może sobie przeczytać w wydanej przez niego, absolutnie fascynującej autobiografii, zatytułowanej „Out of the Bottle”. Ja tylko tu powiem, że, kiedy pracował u tego fryzjera, najpierw wymyślił jakąś fryzurę rock’n’rollową, która zdobyła wielką popularność, następnie otworzył własny punkt, następnie całą sieć tych punktów w całej Wielkiej Brytanii, następnie wymyślił szampon do włosów, który zarejestrował pod prostą nazwą GW, by wreszcie uruchomić wielką globalną firmę o wielomilionowej wartości o nazwie Graham Webb International, którą najpierw kupiła Wella, a następnie – już całość – Procter and Gamble.
Za zasługi dla Wielkiej Brytanii, Graham Webb został uhonorowany wieloma wyróżnieniami, w tym, najwyższym, wręczonym mu przez księcia Karola orderem MBE. Obecnie, jako niezwykle zamożny i znany w kraju człowiek, mieszka na wsi pod Londynem, piastując funkcję tak zwanego Ambasadora Hrabstwa Kent. I teraz chciałbym zwrócić uwagę na coś, być może z tego wszystkiego, najciekawszego. Otóż na tytułowej stronie swojej książki, Graham Webb zamieszcza dwie opinie, wydane na swój temat, w dwóch kompletnie innych czasach, choć w tym samym miejscu i przez tę samą instytucję – Northbrook School, której swego czasu był uczniem, i z której został ostatecznie wyrzucony. Pierwsza, wystawiona w roku 1961, stwierdza co następuje: „Nie wykazuje najmniejszego zaangażowania. Jest gnuśny, głupi, przeraźliwie leniwy, najwyraźniej bardzo z tego stanu zadowolony i zdecydowany w nim pozostać”. Druga, wydana przy okazji wręczania mu dyplomu honorowego w roku 2000, przez tę samą szkolę, głosi: „Grahamowi N. Webb, za wybitne życiowe osiągnięcia, w uznaniu dla jego służby na rzecz brytyjskiego rynku, handlu i edukacji”.
Co chcę przez tę historię powiedzieć? Ktoś powie, że zapewne to, że to jak się ktoś prowadzi jako dziecko, nie ma najmniejszego znaczenia dla jego przyszłości, i że zapewne sama szkoła nie ma ani pojęcia, ani wpływu na to, co z jej uczniów kiedyś wyrośnie. Otóż nie do końca. Jestem bowiem przekonany, że to iż Graham Webb został przez swoich nauczycieli kompletnie nierozpoznany, wcale nie oznacza, że też nikt inny nie został nierozpoznany, i że na przykład ci z jego kolegów, którzy się do nauki przykładali i na koniec szkoły osiągnęli wybitne wyniki, znaleźli się ostatecznie dużo niżej od niego. Wcale też nie sądzę, by inne dzieci w tamtej szkole, które, podobnie jak Webb, zbijały bąki i zamiast się pilnie uczyć, robiły z siebie osłów, zostały milionerami i ojcami jeszcze wybitniejszych od siebie dzieci. Natomiast uważam, ze szkoła – i to nie tylko szkoła w Polsce, ale szkoła na całym świecie – to miejsce niezwykle skomplikowane, i przy tym szalenie narażone na demoralizację i zepsucie. No i najważniejsze, nie ma takiej możliwości, by szkoła, jako taka, z samej swojej natury, była w stanie tworzyć geniuszy i idiotów. Natomiast z całą pewnością, potrafi się starać jednym i drugim przeszkadzać swoje cele osiągać. Dobrze by było, gdyby się w tej pracy jednak skoncentrowała bardziej na idiotach, a geniuszom dała spokój.
Na koniec wypadałoby wrócić do Polski, do minister Kudryckiej, do minister Hall, do tych nauczycieli, studentów i do tych maturzystów. Co z nimi? Obawiam się, że akurat jak idzie o dzisiejszy stan edukacji w Polsce, równie dobrze można by było cały ten interes zamknąć, a nauczycieli i uczniów rozgonić. Przynajmniej do czasu, jak zmieni się w Polsce władza i na jej miejsce przyjdzie ktoś, kto przynajmniej zauważy skalę problemu.
Jak wszyscy już pewnie wiedzą, książka o siedmiokilogramowym liściu jest już w sprzedaży. Niestety, Coryllus w poniedziałek wyjeżdża na dwutygodniowe wakacje, więc przed wyjazdem wyśle jeszcze tylko to, co zostanie zapłacone przed tym dniem, a reszta będzie wysyłana dopiero po jego powrocie. A więc mam gorąca prośbę do wszystkich zainteresowanych – proszę kupować książkę jeszcze dziś i jutro, a potem ze świadomością, że otrzymacie ją dopiero za dwa tygodnie. W międzyczasie jednak, z powodów o których tu wspominam do znudzenia, proszę o uprzejme wspieranie tego bloga i przesyłanie wszelkiej możliwej pomocy na podany obok numer konta. Dziękuję. A dla wszystkich, piosenka w temacie powyższego wpisu:
Skoro cisza, to może ja opowiem małą anegdotkę: parę miesięcy temu spędzałem wieczór z pewnymi ludźmi. Była wśród nich studentka (zaoczna) z wydziału administracji czy coś w tym guście z jakiejś prywatnej uczelni w Toruniu. No i jeden z kolegów zapytał ją w pewnym momencie, kto jest obecnie w Polsce Prezesem Rady Ministrów. Dziewczę (no, w sumie już matka dwójki dzieci) myślało, myślało aż wystękało niepewnie: Komorowski?
OdpowiedzUsuńOch, teacher, nie zostawiaj ty uczniów tak całkiem alone...
W tym temacie zwykłem mawiać, że przedwojenna matura to więcej niż dzisiejszy doktorat.
@Kozik
OdpowiedzUsuńŁadna historia:-) Jak pracowałem na uczelni technicznej, ucząc mechaniki studenci nie umieli dodawać ułamków:-) Jak to mówią signum temporis:-)
@Anorektyczny Japończyk
OdpowiedzUsuńStudiowałem na PG, wiem o czym mówisz ;)
A, tak jeszcze o tych uczelniach technicznych:
Mój teść miał kiedyś przyjąć do pracy studenta zaocznego V roku Politechniki, chyba Warszawskiej. Człowiek ów o liczbie Pi wiedział tyle, że to 3,14 - jednak nie miał bladego pojęcia skąd to wynika. V rok polibudy!
Myślę, że tymi anegdotami nie odbiegamy od treści wpisu ale piotrgiz, moim skromnym zdaniem, śmieci tu już nie pierwszy raz.
@Kozik
OdpowiedzUsuńStarsza Toyahówna ostatnio - nie wiem, co jej strzeliło do głowy - ogląda w Sieci taki program, gdzie jakiś młodzieniaszek przepytuje innych młodzieniaszków z różnych oczywistości. I pewna dziewczyna, na pytanie, kto jest prezydentem Polski, po dłuższym zastanowieniu, odpowiedziała, że Jarosław Kaczyński.
@Kozik
OdpowiedzUsuńOn jest na sto procent chory.
Akurat skąd się bierze Pi - tu akurat bym studenta bronił:-) Ważne, że wie ile to jest. Jednak poziom o jakim pisze Toyah jest istotnie zatrważający. Wygląda na to, że obniżanie poziomu nauczania jest jak gaszenie pożaru benzyną... Do tego dochodzą przeładowane programy, i generalnie szkoła, która nie umie chyba wygrać z popkulturą bitwy o rząd dusz, chociaż wiem, że to bardzo ciężkie zadanie jednak moim zdaniem wykonalne. Piszesz o wynikach matur przed wojną. Akurat ten proces obniżania poziomu wydaje mi się zrozumiały - w momencie gdy nauka przestaje być elitarna musi spasć jej poziom. Jednak są jakies granice. Poza tym dla mnie smiertelnym grzechem nauczycieli, a raczej kuratoriów to tolerowanie sciągania. Jest to uczenie młodych życia w zakłamaniu i utrwalaniu w nich, że postawa "jakos to będzie" się opłaca. Dla mnie sciągający uczeń to jest największa krzywda jaką można mu zrobić, i zrobić Polsce. Sam z ręką na sercu mogę powiedzieć, że NIGDY NIE SCIĄGAŁEM.
OdpowiedzUsuńPoza tym przerażeniem mnie napełniała postawa moich studentów (miałem zajęcia z 2 i 4 rokiem) - pewni siebie, bezczelni i w gruncie rzeczy zwisało im to, czy dostaną zaliczenie, bo mogli sobie wziąć tzw. "warunek". W rezultacie miałem studentów studiujących naraz na 1,2,3,4 roku:-))) I rozkładający ręce profesorowie, że musi tak być, bo jak będzie mniej studentów, to wydział będzie biedniejszy. To jakies zamknięte koło. W takiej sytuacji nauczyciel czuje się jak kawał g... Bo to oznacza podeptanie jego pracy. Myslę, że naturalnym regulatorem jest rynek, a na pewno w przypadku uczelni technicznych. Ponieważ u nas przemysł leży i kwiczy nie potrzeba kształcenia solidnych kadr i uczciwego reformowania szkół.
Wszystko to co Autor i szanowni Komentatorzy napisali to jest prawda! Ale nic nie zmieni prostego faktu, że to tylko czy aż 3% populacji ciągnie ten świat do przodu. A to, że System sprowadził oświatę do takiego poziomu, to inna sprawa: tak miało być i to jest ich "sukces".
OdpowiedzUsuń@JJSZ
OdpowiedzUsuńCo rozumiesz pod pojęciem "ciągnięcia świata do przodu"? Wyjątkowość tych 3% w sensie ich wynalazczości i geniuszu? Pewnie racja - ale z drugiej strony, te 3% rekrutują się z tej populacji, i od poziomu kształcenia zależy czy tych geniuszy będzie 3 czy 5% czy nie będzie ich wcale? Zwróć uwagę, że najwięksi geniusze, i największe współczesne wynalazki (współczesne - mam na myśli ostatnich 200 - 300 lat) były udziałem krajów, w których wolność gospodarcza i edukacja pozwoliły wyłuskać te 3%. Trudno mi znaleźć jakiś genialny wynalazek w ostatnim 20 czy 30 leciu. Ale na pewno iPod - dzieło Amerykanina, mp3 - dzieło Niemców, nie wiem kto wymyślił i-mejla i komórki, ale podejrzewam, że inżynierowie z tych dwóch przeze mnie wymienionych krajów.
@Anorektyczny Japończyk
OdpowiedzUsuńJedyne co mi przychodzi do głowy, to zacytować tu historie opowiedzianą nam kiedyś przez naszego księdza Don Paddingtona:
A propos punktu krytycznego:
Niedawno, podczas wizyty u znajomych, spotkałem pewnego pana, który – jak się okazało – jest nauczycielem akademickim, wykładającym jakieś przetrudne rzeczy na Politechnice Poznańskiej. Ów pan opowiadał o swoich wrażeniach, będących efektem pracy ze studencką młodzieżą, a to co miał do powiedzenia, było w jakiś sposób porażające.
Po pierwsze, pan doktor poruszył kwestię braku umysłowych kompetencji u tych młodych ludzi, który objawia się nie tylko kiepskim obyciem z matematyką, fizyką i zwyczajnym logicznym porządkiem w głowie, ale przede wszystkim brakiem zainteresowania dla rozwiązywania inżynierskich problemów. Nie mając zaś w sobie inżynierskiej pasji, ciężko im wzbudzić w sobie motywację, by wejść w posiadanie tych intelektualnych narzędzi, które inżynierowi są niezbędne. Krótko mówiąc, pan doktor oceniając poziom politechnicznej młodzieży sugeruje, że już dzisiaj powinniśmy się bać o mosty, drogi, domy i maszyny, które owi studenci będą projektować i budować.
Po drugie, pan doktor mówił o całkowitym moralnym zepsuciu tych ludzi, którzy nie tylko, że się nie uczą (bo często przyswojenie koniecznej wiedzy przekracza ich możliwości intelektualne), ale nagminnie oszukują (np. podpisując „lewe” listy obecności, albo korzystając z pomocy tzw. „murzynów” przy pisaniu rozmaitych prac), a podczas egzaminu bez krzyny skrępowania mają czelność zapytać, czy nie dałoby się zdać owego egzaminu bez konieczności odpowiadania na trudne pytania.
Po trzecie, pan doktor mówił jeszcze o tym, że w swej ostrej ocenie powyższej sytuacji czuje się na uczelni osamotniony, ponieważ jego koledzy – wykładowcy, pogodzili się z tym, że tak właśnie ma być i nie ma na to rady.
I na koniec pan doktor powiedział mniej więcej coś takiego: "Gdy patrzę na moich kolegów, którzy przestali się oburzać na to co studenci sobą prezentują, i gdy patrzę na tych studentów, którzy bezwstydnie są dumni ze swej głupoty, a oprócz tego lenią się, kłamią i oszukują, to sobie myślę, że nie potrzeba wojny atomowej, by nasza cywilizacja cofnęła się w rozwoju".
Wychodząc naprzeciw potężniejącemu ziewaniu (np. kryzysowy 20 lipca 2011 o 21:25) postanowiłem skrócić urlop ( nie, nie Dolomity) i stawić się tutaj aby uwolnić trochę skumulowanej „pozytywnej enehrgi” (za donaldem & euro-porębą).
OdpowiedzUsuńRzucam pomysł- kto go złapie?:
Nie sztuka stwierdzić donek kłamie większa go na tym przyłapać a jeszcze większa przekonać o tym cała resztę. Donek kłamie na różne tematy, w zależności od potrzeby, ale podczas wystąpień publicznych sposób w jaki to robi zadziwia swoją konsekwencją. Mowa ciała, jaką wytrenował z igorem, polega na stosowaniu pełnego arsenału trików gestykulacyjnych (postawa otwartości, wzbudzania zaufania, uspokajania nastrojów, gaszenia pisowskich pożarów itd.), które mają za zadanie odwrócić uwagę widzów od zawsze nieruchomej twarzyczki i oczu premiera. Całość wizerunku jest spójna, ciało wyraża „spokój” pod który od biedy można podciągnąć sparaliżowaną, amimiczną buźkę. Bo mordka, to jak wiadomo, najsłabszy punkt każdego kłamcy- można ją spocić, zaczerwienić, wykrzywić, zdradzić się wzrokiem itd.
Jednak Amerykańce i na to znaleźli sposób (link)
Metoda ta polega na filmowaniu ściemniacza i następnie odtwarzaniu tego po milisekundzie.
Okazało się, że nawet najlepiej wytrenowany kłamca nie potrafi pozbyć się mikroekspresji twarzy, całkowicie go demaskującej przy zwolnionym tempie odtwarzania.
Proponuje więc wszechblogerską akcję internetową „woskowy watch” – po prostu sklatkujmy dziada po milisekundzie i do netu!
Konferencje dondiego to najlepszy moment aby pobrać materiał potrzebny do badań. A potem już tylko strona internetowa, galeria min i ranking grymasów. Taka akcja jak żadna inna, merytoryczna a jednocześnie obrazkowa, jest w stanie w jakimś stopniu pokazać lemmingom ich własne zaślepienie i zedrzeć co nieco z Teflon Dona.
http://www.rp.pl/artykul/691183-Pokerowa-twarz-oszusta-.html
(z uwagi na jawną antysystemowość wpis ten może mieć problemy bytowe, ale będzie ponawiany z pozytywną enehrgią).
@Toyah
OdpowiedzUsuńOtóż to, to co opowiedział ten nauczyciel akademicki to był jeden z powodów mojego odejścia z uczelni. Źle się czułem gdy widziałem studenta nie umiejącego dodawać ułamków. Ale jeszcze gorzej się czułem jak szedłem na rozmowę z profesorem mówiąc mu, że na 30 osób dałem 4 zaliczenie (w tym o 3 za dużo).
Powiem krótko - mnie tych studentów żal. Mnie żal Polski. System na który się częstwo w swoich esejach powołujesz to dla mnie grupa ludzi dla których jedynym celem jest obrona status quo.
O błędy w projektowaniu bym się raczej nie bał. Ja się boję, że ludzie, którzy potem opuszczają uczelnie techniczne nie są Polsce potrzebni, bo Polska nie ma przemysłu, nie potrzebuje rozbudowywać infrastruktury, krótko mówiąc nie rozwija się. W Niemczech, gdzie pracuję widzę jak serio traktuje się nauczanie. Czy możesz sobie wyobrazić, że do mojego biura przyszedł chłopak w wieku ja wiem - 13 lat na praktyki trzytygodniowe? Dostał od szefa zakres zadań, przygotowany uprzednio przez szkołę, był rozliczany z każdej godziny i przez trzy tygodnie ciężko po 8 godzin dziennie pracował. Pytam się go gdzie poszli inni jego koledzy na praktyki. A on mi na to: jedni do szpitala, bo chcą być lekarzami, inni do radia bo chcą być dziennikarzami a ja poszedłem do biura bo chcę być architektem... Te praktyki są tam obowiązkowe i surowo oceniane. Poprosiłem go o to by mi pokazał raporty z pracy - tak z czystej ciekawości. A tam widzę, pięknym wyrobionym stylem pisma rozliczenie. Od 8:00 do 9:30 robiłem to... Od 9:30 do 12:30 robiłem to, itp. itd. To jest potęga krajów, które wiedzą, że ich siła tkwi w solidnym kształceniu od gimnazjalisty. U nas, praktyki miałem...pod koniec 4go roku, i byłem jedną z niewielu osób, która tych praktyk sobie nie "załatwiła".
Wspomniałem o pięknym charakterze pisma tego gimnazjalisty, bo nagminną plagą wśród studentów było to, że nie potrafili skadrować tekstu na kartce czy w notatkach albo na tablicy. Chłopak mi daje zadanie i pole powierzchni wychodzi mu w jednostce [cm3] i on nie dostrzega absurdu tego wyniku. Opowiadam to moim kolegom asystentom a oni na to, żebym się wyluzował...
@Toyah
OdpowiedzUsuńMówisz, że wszystko zaczęło się w roku 1990, a ja myślę, że lata 90. to tylko twórcze rozwinięcie powojennego planu ogłupienia społeczeństwa. Kiedy chodziłam do 6 i 7 klasy szkoły podstawowej, miejsce starych nauczycieli zaczęły zajmować 18-20 letnie dziewczęta po liceach pedagogicznych, których największą zaletą w roli pedagogów było to, że przeważnie były w ciąży i szły na urlopy macierzyńskie, a myśmy w ogóle nie mieli lekcji z kilku przedmiotów i nie zdążyliśmy się nauczyć na całe życie jakichś takich rzeczy jak np. jezioro Wlik w Ameryce Północnej. A o jeziorze Wlik uczyła nas jedyna osoba z młodszego pokolenia po studiach wyższych. Otóż na każdej lekcji dyktowała ona kolejno nazwy jezior, gór i rzek na różnych kontynentach i kazała potem recytować je z pamięci bez patrzenia na mapę, bo to by było "ściąganie". Mapa była piękna i duża, ale tylko do ozdoby. Ja jednak bardzo lubiłam mapy, więc szukałam tych jezior i zamiast jeziora Wlik znalazłam dwa "wliki": Wlk. Jezioro Niedźwiedzie i Wlk. Jezioro Niewolnicze. Jako dziecko przemądrzałe i bezczelne, a przy tym z pasją do geografii i wstrząśnięte, że dorosły człowiek może wmawiać nam takie głupoty, zaraz na następnej lekcji zameldowałam pani, że źle przeczytała na mapie i zamiast jakiegoś jednego Wlika mamy dwa Wielkie jeziora. Dostałam dwóję, bo nie umiałam jezior na pamięć.
Takich anegdot o nauczycielach można opowiedzieć niewiele mniej niż o uczniach. Zasadą doboru nauczycieli była selekcja negatywna i tak jest do dziś. Prawdziwi nauczyciele to chlubne wyjątki wymykające się systemowi.
Anorektyczny Japończyk
OdpowiedzUsuńMiałem już taki zamiar, by tutaj nie pisać. Bo po co się denerwować, jak cię obrażają.
Ale ten Skurczybyk zawsze mnie zwabi.
Akademicki system kształcenia (podstawowy i średni też, ale nie o tym chcę) jest u nas całkowicie do dupy. Dokładnie tak jest, jak być nie powinno. Studenci (jacy tam studenci - uczniowie!) odwalają szkółkę i te wszystkie cwaniactwa jakich się nauczyli w podstawówce, przenoszą na uniwersytet albo akademię.
A dlaczego? Bo to często nie ich własna decyzja o dalszym kształceniu. Kiedyś była to ucieczka przed wojskiem, a teraz to często spełnianie marzeń rodziców. Nie mówię, że zawsze, ale często.
Poza tym młodzi przed 30-tką są obecnie jeszcze bardzo dziecinni.
Kadra to inny problem. Psucie kadry akademickiej zaczęło się, a może tylko się uwypukliło za Gierka, z nastaniem klasy mianowanych docentów. Później już tylko jakość i prestiż akademików zacząły spadać. Naukowców, biorąc pod uwagę międzynarodowy indeks cytowań, mamy tylko kilku. Stąd nasze uczelnie nie mieszczą się nawet w pierwszej 500-tce światowych szkół wyższych.
A metodyka jest kompletnie powalona. Zakres od- do-. Nie ma indywidualnych zaleceń prowadzących profesorów, a już o interdyscyplinarności wogóle nie ma co mówić.
U nas tylko się uczy. Nie uczy się myśleć i kształcić samodzielnie. A tylko przecież tak można dojść do wiedzy.
Mógłbym tak godzinami, ale już i tak przynudzam.
@jazgdyni
OdpowiedzUsuńJa Cię nie obrażam. Zaledwie prowokuję Cię, byś się wreszcie odsłonił.