piątek, 9 kwietnia 2010

O świadectwie pamięci, o znaczeniach i o celu



Kiedy mijała piąta rocznica śmierci Ojca Świętego, leżałem chory, więc nie bardzo miałem jak ją tu zaznaczyć, a i tak jedyny moment, kiedy znalazłem w sobie siłę by pisać, dotyczył tych nieszczęsnych banków. A więc pozostało mi tylko próbować z jednej strony przypomnieć sobie to wszystko, co nieodwołalnie minęło i powoli staje się bardziej historią niż wspomnieniem, a z drugiej jakoś znosić te wszystkie wspomnieniowe popisy ludzi, którzy nie są w stanie jednego dobrego słowa powiedzieć o Papieżu, bez jednoczesnego pokazania sobie i światu, jak należy się nadymać i jak można gardzić.
Mamy tu na tym blogu – Bogu Najwyższemu dzięki – naszego osobistego Księdza, który nas utrzymuje zawsze minimalnie ponad ziemią, a przez to nie pozwala zapomnieć, że jesteśmy aż ludźmi. No i to właśnie Ksiądz tak pięknie nam pokazał niedawno tę niezwykłą modlitwę, a mnie osobiście dziś zainspirował – skromną w gruncie rzeczy – uwagą o pewnym aktorze-kowboju. I przypomniała mi się ta Peggy Noonan, o której mu napisałem w komentarzu, a z nią ten niezwykły tekst, jaki ona – Amerykanka z krwi i kości – stworzyła o odchodzącym już od nas Papieżu. Tekst, który może mówić tylko za siebie. I ja już więcej nic. To dla Was i – oczywiście – trochę też dla siebie. Przetłumaczyłem go najlepiej jak umiałem, wierząc, że to jest świadectwo tak mocne, a jednocześnie tak wieloznaczne, że trzeba je znać. Peggy Noonan – tekst sprzed ponad 5 lat, z 10 lutego 2005 roku, zamieszczony w Wall Street Journal.


Ofiarna dusza

Dużo ostatnio myślę o Janie Pawle II. Podobnie zresztą, jak każdy z nas. Wczoraj, w związku z niedawnym pobytem w szpitalu, Papież nie wziął udziału w uroczystościach Środy Popielcowej w Watykanie.

Środa Popielcowa przypomina katolikom, że któregoś dnia wszyscy odejdziemy z tego świata i, że z prochu powstaliśmy i w proch się obrócimy. Apeluje się do nas o odnowę naszego duchowego życia, o rezygnację z drobnych przyjemności i ofiarowanie tego poświęcenia Bogu, przynajmniej do wiosny, czyli do Świąt Wielkiej Nocy.

Długa fizyczna choroba Papieża stanowi część długiego pożegnania, które niesie w sobie znaczenie. Chcę troszkę dłużej dziś porozmawiać o tym, jak ja sama widzę to znaczenie i o tym, jak 18 miesięcy temu spotkałam się z Janem Pawłem II.

________________

Gdy go ujrzałam, pomyślałam sobie: Zobaczyłam świętego o zachodzie słońca. Tak faktycznie, było wcześnie rano, jak czytam w swoich notatkach – 7.30 2 lipca 2003 roku. Piękny poranek, w samym środku najgorszego upału, jaki przeżywał Rzym w minionym stuleciu. Miasto było uśpione, ulice ogłuszone upałem.

Setki ludzi zebrały się na Piazza Del Suffizo, w cieniu Kolumnady Berniniego, marmurowych kolumn otaczających Plac Św. Piotra. Wiał ciepły wiatr, zapowiadając jeszcze gorszy upał, a my wachlowaliśmy się cienkimi, zielonymi wejściówkami na papieską audiencję. Tłum był radosny – świergoczące zakonnice, cykający turyści.

Zbliżała się cotygodniowa audiencja. Wśród nas: grupa głuchoniemych Włochów w białych baseballówkach, z jedwabnymi biało-żółtymi, zawiązanymi na szyi, jedwabnymi chusteczkami. Członkowie chóru z Archidiecezji St. Louis, Grupa sióstr zakonnych z Małej Misji dla Głuchoniemych z Bolonii. Był też człowiek z Monterrey z Meksyku, który przyjechał do Watykanu z żoną i dwójką dzieci. Wraz z gęstniejącym tłumem, stanęliśmy bliżej siebie i zaczęliśmy rozmawiać tak, jak byśmy się znali od zawsze.

  — Czemu państwo tu przyjechali? – spytałam.

  — Zobaczyć Papieża – odpowiedział mężczyzna z Monterrey. &mdash To najważniejszy człowiek w całym chrześcijańskim świecie. Jest samym następcą Chrystusa. – Kiedy po kilku minutach odczytałam mu swoje zapiski, poprosił mnie, żebym poprawiła. Jest najważniejszym człowiekiem w całym świecie.

Rozmawiałam z kobietą w słomkowym kapeluszu, z opuszczonym rondem by chronić się przed słońcem. Nosiła naszyjnik z ogromną białą muszlą. Miała 45, może 50 lat i wyglądała jak nieco już starsza Greta Garbo. Powiedziała, że jest na pielgrzymce. Przeszła już setki kilometrów, odwiedzając sanktuaria maryjne. Z mężem – misiowatym, siwym, brodatym mężczyzną – wyruszyła w maju z Austrii i przybyła na miejsce poprzedniego dnia, 1 lipca. Szli szosami i polnymi drogami. Pokazała mi swój dziennik pielgrzymki. Czystym, wyraźnym pismem udokumentowała każdy kościołek, jaki spotkali na swojej drodze. Jej mąż robił długopisem rysunki katedr. Robił zdjęcia kapliczek i wklejał je do dziennika. – Niech pani popatrzy – powiedziała i pokazała mi stronę, na której narysowała swoją stopę po sześciu tygodniach marszu. Śmieszne kreski kanciastej stopy poniszczonej poprzez przesadnie wielkie odciski. Obok narysowała kremy i bandaże, jakimi przez te tygodnie opatrywała rany. Jak mi powiedziała, codziennie uczestniczyli we Mszy Świętej. A dlaczego tu przyszli?

  — Dlaczego? Zobaczyć il Papa – zrobiła gest, jakby chciała powiedzieć: I dziś mamy kulminację.

Przeszliśmy przez bramki do wykrywania metalu, które najwidoczniej nie działały. Żadnego bzyczenia, żadnych innych odgłosów, nikogo, kto by nas uważniej obserwował. Skierowano nas chodnikiem tuż obok Placu Św. Piotra. Dużo później, kiedy wróciłam tam znowu, jakiś młody ksiądz powiedział – Wydaje się, że ukrzyżowano go dokładnie tutaj, pod spodem. – Pokręciłam głową. – Świętego Piotra. Możliwe, że to było dokładnie w tym miejscu – powiedział i wskazał ręką chodnik.

Weszliśmy do Sali Audiencyjnej Pawła VI, potężnej, betonowej, nowoczesnej struktury, przypominającej typowe ewangelickie kościoły na przedmieściach. W kierunku sceny ustawione były rzędy, przymocowanych do podłogi krzeseł. Ludzie wchodzili grupami, lub pojedynczo, cale ich setki, a później już tysiące. Przesuwałam się razem z nimi i słyszałam wszystkie języki świata: francuski, angielski, hiszpański, niemiecki, czeski. Były tam grupy z Zachodniej Afryki, Niemiec, Polski, Szkocji, Portugalii i Brazylii. Z zajętych już miejsc dotarł do mnie cichy śpiew rumuńskich kobiet w średnim wieku. Kiedy skończyły, podniósł się bardzo energiczny śpiew trzydziestu chłopców i dziewcząt z Białegostoku.

Nagle z przodu usłyszeliśmy szelest. Do sali, tanecznym krokiem wbiegło, śmiejąc się i klaszcząc, kilkadziesiąt czarnych kobiet z Afryki, w długich do ziemi bawełnianych sukniach. Na brzegu swoich sukienek miały wyszyte słowa „Archidiecezja Freetown”. Usiadły obok dzieci z katolickiej szkoły w Rwandzie, które klaskały i potrząsały tamburynami.

Pomyślałam sobie: Jest tu cały Kościół.

Sala się zakołysała. Tu wiwaty, tam bębny, gdzieś z tyłu jakiś cicho śpiewany amerykański spiritual. Różne chóry przejmowały pieśni jeden od drugiego, co sprawiało, że najpierw śpiewała grupa z Santo Domingo, a kiedy ci skończyli, natychmiast zaczynał, w białych frakach, chłopięcy chór z Polski. A kiedy oni kończyli, zaczynała bębnić w swoje bębenki grupa amerykańskich Indian. Ubrani w swoje tradycyjne stroje i w pióropuszach, wyglądali jak piękne pawie. I nagle pomyślałam, że ci tak bardzo różni, a jednak zjednoczeni uczestnicy audiencji, kiedy odbijali się od siebie echem, wzajemnie się wspierając, byli jak żywy symbol Kościoła, każdego dni na całym świecie.

Na scenie coś się poruszyło. Dwaj szwajcarscy gwardziści w swoich pięknych mundurach i czarnych hełmach, weszli na scenę i ustawili się na baczność w samym środku, wyprostowani ze swoimi halabardami. Publiczność zaczęła bić brawo.

Za nimi, pojawił się tłum kardynałów i biskupów, wszyscy na czarno, z czerwonymi i purpurowymi szarfami. A dalej, dwóch papieski szambelanów w białych frakach.

________________

Spojrzeliśmy na lewą stronę sceny. Dojrzeliśmy jakiś ruch.

I to był on, Papież – 20 minut przed czasem. Kobieta stojąca obok mnie, która – jak mi powiedziała – regularnie uczestniczy w audiencjach, zaśmiała się i krzyknęła nad tłumem – Ostatnio, jak już ma przyjść, przychodzi natychmiast!

Papież został wwieziony na scenę. Siedział w brązowym drewnianym fotelu, który z kolei spoczywał na dziwnej, drewnianej platformie na kółkach. Przesuwał się powoli na tym niezwykłym tronie, robiącym jednocześnie wrażenie praktyczne i absurdalnie.

Cały był ubrany na biało, siedząc lekko pochylony do przodu. Biała szata, biała piuska, biała szarfa ze złotymi frędzlami. Gdy wreszcie ów drewniany tron znalazł się w centrum sceny, cała masa kardynałów otoczyła fotel. Pomogli Papieżowi wstać, następnie złapać równowagę, a następnie przejść do białego, miękkiego fotela z wysokim oparciem, a kiedy na nim usiadł, obrócili go przodem do sali.

________________

Tłum wstał i aplauz nie ustawał. Jednak można było odnieść wrażenie, że jest jakiś zduszony, już nie tak pełen radości, jak zanim audiencja się rozpoczęła.

Komża papieża była zbyt krótka – może jakieś 15 centymetrów nad podłogą. Mogliśmy zobaczyć jego białe, bawełniane, sportowe skarpetki. I zobaczyliśmy też znoszone brązowe buty. Oto papież, który nosi stare trzewiki, jak robotnik, jak zwykły człowiek, a nie tradycyjne, jedwabne papieskie pantofle.

  — Kochamy Cię, Ojcze! – ktoś zawołał. — Kochamy Cię, Ojcze Święty!

Z wysiłkiem uniósł głowę. Usiedliśmy. I w tym momencie zrozumiałam sens oświadczenia Watykanu, wydanego ledwie tydzień wcześniej, tuż po moim przyjeździe do Rzymu. Ojciec Święty, stwierdzało Biuro Prasowe, tego lata nie wyjedzie na górskie wakacje, tak jak to robił w latach poprzednich, lecz zamiast tego będzie pracował nad wspomnieniami ze swoich wczesnych lat. Rzym kipiał od plotek: jakież to niesamowite, że taki stary człowiek jest jeszcze w stanie w wolnym czasie pisać książki. To czego obserwatorzy nie zauważyli, to wiadomość, przesłonięta skutecznie przez sam komunikat, że nogi Papieża już nie funkcjonują. Jak miałby chodzić po górach?

Gdy opowiedziałam to pewnemu księdzu w Rzymie, zaśmiał się. Powiedział mi, że Jan Paweł jest bardzo przewrażliwiony na punkcie najnowszych spekulacji dotyczących jego zdrowia, i że całkiem niedawno skarżył się pewnemu amerykańskiemu kardynałowi: „Powiedz tym swoim dziennikarzom, że papież nie potrzebuje nóg, by dbać o Kościół”.

________________

Papież odczytał nam kilka swoich uwag, które miał zapisane na zwykłej, białej kartce wielkości papieru listowego. Jego głos był bardzo niewyraźny i chrapliwy, a kartka drżała mu w dłoniach. Mówił po włosku. Cienki mikrofon był na tyle wrażliwy, że słyszeliśmy, jak między zdaniami Papież ciężko oddycha.

Ludzie w sali wyglądali na zdezorientowanych. I wtedy Papież przemówił po polsku, a jego głos nagle zabrzmiał mocno. I choć większość, siłą rzeczy, nie miała pojęcia, co mówi, wszyscy zamilkli i pochylili się do przodu.

Jego lewa dłoń drżała okropnie. Kiedy czytano tłumaczenie, przechylił głowę i oparł policzek na lewej dłoni, jakby w ten sposób chciał powstrzymać drżenie.

Następnie Papież odchrząknął i zaczął mówić po angielsku. Jednak jedyne słowa, które udało mi się zrozumieć, to „Duch Ośmiu Błogosławieństw”. Dopiero później przeczytałam w relacji Associated Press, że Papież mówił o Psalmie 145, który nazwał „poranną pieśnią chwały”. Kończy się ona, powiedział, „proklamacją panowania Boga nad historią ludzkości”. Przypomina nam też ona, powiedział, że „Pan będzie panował wiecznie”.

Dzieci z Santo Domingo zaśpiewały starą piosenkę: Juan Pablo Segundo, el padre del mundo.

Uniósł prawą dłoń, jakby chciał dać do zrozumienia, że słyszy. I widać było, że ta radość z dawnych lat, kiedy pozdrawiał dzieci śpiewające mu w Nowym Jorku i w Chicago i wołał do nich wesoło, jest już dziś po prostu niemożliwa.

A mimo to, kiedy na niego patrzyłam, w najmniejszym stopniu nie widziałam w nim kogoś chorego i słabego. Zrozumiałam, że mam przed sobą wyłącznie kogoś, kto został uwięziony w całkowicie zewnętrznym bezruchu. A w środku był nikim innym, jak tym samym co zawsze Janem Pawłem.

I pomyślałam sobie: on jest duszą wydaną nam na ofiarę. Jego cierpienie ma znaczenie i sens.

Przez ten ból otrzymujemy naukę.

________________

Zaśpiewał nam jeszcze na koniec, jak staruszek siedzący na słońcu. Większość z nas oczywiście nie rozumiała słów piosenki, ale wiedzieliśmy, że śpiewa ją dla nas, i było w tym coś pięknego i głęboko poruszającego. A więc zwróciłam się do koleżanki – Czy słyszysz, jak śpiewają święci? – spytałam. Wciągałam te słowa jak powietrze i pozwalałam, by wypełniały mą głowę. W pewnym momencie poczułam, jak bym chciała zatkać uszy i już nigdy nie pozwolić im stamtąd uciec.

Następnie Papież uczynił znak krzyża. Podeszli kardynałowie, przyklęknęli przed nim i ucałowali pierścień. Grupa amerykańskich Indian weszła na scenę i też uklękli. Po nich, przed Papieżem pojawiło się kilkadziesiąt świeżo-poślubionych par w sukniach i frakach, z prośbą o błogosławieństwo. Następnie chore dzieci na szpitalnych łóżkach, ludzie na wózkach.

Zawsze mam wrażenie, że Papież, gdyby tylko mógł ograniczyć grupę ludzi, z którymi się spotyka do tych, których lubi najbardziej, nie byliby to ani kardynałowie, ani książęta, ani kongresmani, lecz siostry z najbardziej odległych klasztorów i dzieci z zespołem Downa. Szczególnie te dzieci. Ponieważ one cierpią, a przez to że cierpią w jakiś poważny i niezwykły sposób rozumieją więcej niż większość ludzi. Wszyscy się gubimy w naszych ambicjach, ideach i całym tym rozgardiaszu, ale skromni i ograniczeni są w stanie odczytać to przesłanie bardziej głęboko i kompletnie: Bóg nas kocha, Jego miłość nas otacza, stworzył nas po to, byśmy Go kochali, bawili się z Nim, służyli Mu i byli szczęśliwi.

Znam kobietę, która kiedyś pracowała z upośledzonymi. Dzieci z zespołem Downa prosiły ją często, by pozwoliła im czesać swoje długie blond włosy, a następnie zanurzały się w nich i ginęły w ich pięknie. Dotykały tych włosów, głaskały, i przechodziły przez nie jak przez zasłony. Trzeba genialnego umysłu, by zrozumieć, że długie blond włosy mogą być jak niebo. One wiedziały. A Papież wie, że one wiedzą.

________________

I już audiencja dobiegła końca. Znów przyszli jacyś ludzie i wraz z kardynałami otoczyli Papieża. Podnieśli go, pomogli mu przejść z białego fotela na drewniany tron, i Papież powoli zjechał ze sceny.

Jeszcze raz zwrócił się w naszym kierunku, uniósł prawą dłoń i z wielkim trudem uczynił znak krzyża. I wtedy Polacy zgromadzeni w sali zaczęli śpiewać piosenkę, która przypomniała najbardziej pierwsze początki, autentycznie brzmienie sprzed 25 lat, kiedy to Papież po raz pierwszy pojawił się na watykańskim balkonie i spojrzał na świat. Piosenkę, którą mu śpiewali na każdym przystanku jego długiej służby. W dobrych i złych czasach: „Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam!”

Zostałam do samego końca, jeszcze przez dwie godziny. A później odwróciłam się, by spojrzeć na ludzi zgromadzonych za mną, tak bym mogła zapamiętać ich twarze i może któregoś dnia je opisać. I aż zdrętwiałam.

Bo nie było już prawie nikogo. Niemal wszyscy sobie poszli. Zaczęli wychodzić jeszcze zanim Papież na dobre opuścił scenę. Zupełnie jakby skasowali swoje bilety – widziałem staruszka – i już szli dalej, by obejrzeć koty w Koloseum.

Jego całe życie stanowi wygląda jak pożegnalne tourne. On świetnie wie, że w dużym stopniu oni wszyscy przychodzą po to, by móc powiedzieć: „Widziałem Jana Pawła Wielkiego”. A więc cały czas wokół niego unosi się poczucie półmroku od którego nie ma ucieczki.

Wybuchy na przemian radości i smutku wyznaczają jego odejście. Radości, bo nadszedł czas, by ktoś młodszy odcisnął swą pieczęć na naszych czasach. Smutku, bo mamy do czynienia z gigantem, ostatnim papieżem starych czasów. I z jeszcze czymś. Po nim zaczyna się już prawdziwie nowy świat. I wtedy dopiero się zacznie. On był ostatnim owocem starego świata. Jego obecność równie stanowcza i mocna jak sam Watykan.

________________

Jego cierpienie jest jego świadkiem. Ma swój cel. Coś nam mówi…

2 komentarze:

  1. Piękny tekst. Nigdy nie byłem w Rzymie, widziałem tylko raz Papieża podczas pielgrzymki do Polski w 1979 roku. Ostatnie lata Jana Pawła znam tylko z przekazów telewizyjnych. Ale taki to był czas, a Jan Paweł II był Janem Pawłem Wielkim.

    P.S. Chciałbym rozwiązać sprawy związane z prenumeratą. Nie chciałbym ich omawiać tutaj publicznie. Nie mam żadnego innego kontakut z Tobą. Jeśli mógłbyś proszę napisz na mój e-mail:
    j.wichrowski@hotmail.com W liście wyjaśnię na czym sprawa polega. Przepraszam, że proszę o kontakt i że tak strasznie konkretnie, ale inaczej nie potrafię tego załatwić.
    Pozdrowienia

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja też nigdy nie byłem w Rzymie. ALe ten tekst mnie wzrusza jak nic podobnego. Zwróć uwagę, jak ona pokazuje Jego całkowitą niedołężność, jako coś absolutnie pieknego.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...