wtorek, 20 kwietnia 2010

Czemu syczą?



Nowy tydzień, a z nim koniec żałoby, zaczął się może jeszcze nie najostrzej, ale z całą pewnością przyniósł przedsmak tego, co przed nami. Wbrew temu co by się mogło wydawać, nie mam tu na myśli czegoś, co się powszechnie nazywa ‘brutalizacją życia’; nie chcę sugerować, że oto gdzieś wreszcie po raz pierwszy od pamiętnej soboty odezwał się Janusz Palikot; nie chodzi mi nawet o to, że po raz kolejny wyrzucił z siebie kolejną porcję syku Władysław Bartoszewski, czy któryś z „wielkich polskich artystów”. A więc nie będę relacjonował kolejnej eksplozji pospolitego zbydlęcenia. Mam tu dziś na myśli jedynie najbardziej podstawowe opętanie, o którym już tu wspominaliśmy w kontekście tego, co się po ciemnej stronie działo przez minione dni.
Nie chcę pisać ani o prostackiej wulgarności, ani o tzw. rynsztoku, ani nawet o okrutnej, bezmyślnej polityce. To nie jest ani to, z czym sobie dobrzy ludzie nie potrafią dać rady, ani nawet to, co najbardziej irytuje i nie daje spokoju. Mówiąc o przedsmaku tego, co – jak się domyślam – będzie nam towarzyszyło przez najbliższe tygodnie, mam na myśli najbardziej śliską i zakłamaną obłudę. To właśnie ta obłuda, to perfidne kłamstwo, ten dramatyczny ton skupiony wyłącznie na bezwzględnym zafałszowywaniu współczucia i szczerej sympatii, najbardziej poraża i, w konsekwencji, najbardziej boli. To nie zakrwawiony ryj świni najbardziej nas dręczy, lecz skupiona zakłamanym współczuciem twarz intelektualisty. I to ona – ta właśnie twarz – właśnie się ujawniła. Tak na dobry początek.
O ile mi wiadomo, pewną karierę w Sieci robi od wczoraj wypowiedź, jakiej dla Wprostu udzieliła pewna dama z Krakowa – a jakże! – nazwiskiem Halina Bortnowska. Starsi obserwatorzy naszej sceny publicznej nie muszą być objaśniani, kto zacz ta pani Bortnowska. Innym może wystarczy powiedzieć, że to jest ktoś taki, kto gdyby komuś przyszło do głowy stworzyć najbardziej przejmującą alegorię tego, czym w swoim najbardziej irytującym kształcie jest Tygodnik Powszechny – czy szerzej, katolicki intelektualista – jako projekt, akt i symbol, stanowiłby model wręcz idealny.
Ze względu na koligacje rodzinne i w pewnym stopniu również towarzyskie, mam trochę do czynieniu z ludźmi pokroju Haliny Bortnowskiej. I uważam, że ten moment jest równie dobry jak każdy inny, bym mógł powiedziec, że w ciągu minionych dni, jakie wszyscy przeżywamy, opłakując – a może czasem tylko przeżywając w osobistym wzruszeniu – śmierć Prezydenta i wszystkich innych, którzy stracili życie w katastrofie pod Smoleńskiem, ci właśnie ludzie, często bardzo dobrze wykształceni, często bardzo religijni, i najczęściej bardzo po ludzku sympatyczni i dobroduszni, nieodmiennie wyrażają opinię, że śmierć Lecha Kaczyńskiego była prostym wynikiem boskiej interwencji. Że – skorośmy sami nie potrafili sobie z tą zarazą poradzić – to On, kochający nas Bóg musiał wziąć sprawy w swoje ręce. A to, że my sami – reprezentowani przez tych, którzy tak bezmyślnie zdecydowali o zbezczeszczeniu wawelskiego wzgórza zwłokami prezydenckiej pary – wciąż nie potrafimy dojrzeć tego znaku, najpewniej zmusi Dobrego Boga do kolejnego aktu pomsty. Znam tych ludzi świetnie i choć sam z nimi staram się nie rozmawiać, w sposób naturalny dochodzą do mnie informacje o tym i o owym, co właśnie któryś z nich powiedział. Stąd też właśnie mam poczucie pewności, że wiem dobrze co siedzi w głowie Haliny Bortnowskiej – katolickiej intelektualistki i nie mniej katolickiego autorytetu.
Cóż takiego się stało, że o Halinie Bortnowskiej się mówi i że coraz więcej osob, którzy dotychczas nie mieli pojęcia o jej istnieniu, nagle na dźwięk jej nazwiska kiwają mądrze głowami i mówią: „O tak, Bortnowska. No tak, jasna sprawa. Całe szczęście, że jeszcze nam zostało parę prawdziwych autorytetów. A swoją drogą, czy ma pani może gdzieś jej zdjęcie?” Co się stało, że dla tych, dla których jej nazwisko było dotychczas równie znane jak nagrobny materiał o nazwie onyks, a który nagle okazuje się, że jest strasznie drogi i że ile to przedszkoli można by za niego wybudować, już dziś powoli Bortnowska staję się TĄ Bortnowską? Co ona takiego powiedziała? Otóż nic szczególnego. Dała jedynie tak bardzo charakterystyczne dla swojego środowiska objaśnienie etycznego wymiaru tego, czym w polityce jest żałoba i jak zachować powinno się sumienie, które ci, co ich Bóg nienawidzi, próbują w tę żałobę wplątać. W wypowiedzi dla Wprostu, która przez tę swoją bardzo charakterystyczną poetykę i szczególną zwięzłość, trafiła pod strzechy, powiedziała owa pani Bortnowska tak:
„Wbijmy też sobie do głowy - żebyśmy potem nie żałowali! - że podpis, a potem oddanie głosu na konkretnego kandydata nie jest właściwą formą kondolencji. To krok w przyszłość, w już nieodwołalnie otwarty nowy rozdział"
http://www.wprost.pl/ar/192793/Bortnowska-Co-jest-teraz-wazniejsze-od-sporu-o-Wawel/ .
Z powodów, o których wcześniej wspomniałem, uważam, że Halina Bortnowska śmierć Prezydenta traktuje w wymiarze religijnym, jako akt bożej sprawiedliwości. Jestem pewien, że – być może po pierwszym szoku – ona, podobnie jak wielu jej pobożnych kolegów, uwierzyła, że może Pan Bóg nie jest na tyle mściwy, żeby w odpowiednim czasie sprzątnąć takich szubrawców jak Stalin, Hitler, czy wcześniej jakiś Neron, natomiast z tym Kaczyńskim po prostu już nie wytrzymał. Halina Bortnowska sama jednak nie jest osobą pamiętliwą. O nie. Wystarczy na nią popatrzeć, posłuchać jej głosu, zobaczyć ten słodki tytuł bloga, który dla nas pisze – Myślennik, z jeszcze piękniejszym mottem z Kochanowskiego: „Przeto chciejmy wziąć przed się myśli godne siebie, myśli ważne na ziemi, myśli ważne w niebie”, żeby widzieć, że to nie jest żaden demon, lecz zwykła starsza pani, o której marnego słowa nie można powiedzieć, poza tym, że może czasem za bardzo przejmuje się tym, co na świecie układa się nie po jej myśli.
I dziś, kiedy już żałoba mija i trzeba się powoli brać za życie i za żywych, Halina Bortnowska, z głębi swoich „samorekolekcji”, prosi nas, żebyśmy broń Panie Boże, nie próbowali w żaden sposób gnić w naszej żałobie, ale tę żałobę wykorzystali po bożemu i ostatecznie zamknęli ten niedobry rozdział naszych serc. Ona nie agituje, ona nie obraża, ona się nie złości. Halina Bortnowska nie przynosi ani świńskiego ryja, ani wibratora, ani nie poi lokalnych pijaczków wódką żołądkówką. Ona nawet nie chce rozmawiać o polityce. Wręcz przeciwnie. Zachęca nas, byśmy się od polityki ostatecznie oderwali, bo polityka została ostatecznie pokonana. Swoim łagodnym głosem dobrego, świadomego katolika apeluje do nas, byśmy zrozumieli, że to już koniec tego koszmaru, bo Pan jest dobry i miłosierny.
… Widzę, że chyba się niepotrzebnie zaczynam nakręcać. Niepotrzebnie. Bo, wbrew temu co można by sądzić, i Halina Bortnowska i wielu innych dobrych, pobożnych, zatroskanych aktywistów tak zwanej ‘katolickiej inteligencji’ wcale nie czują się uspokojeni. Tego co zobaczyli przez ten miniony tydzień nie mogą w najmniejszym stopniu traktować jako zwycięstwa. Jestem przekonany, że dla wielu z nich ten dylemat, gdzie Bóg a gdzie Szatan, jest czymś absolutnie nie do zniesienia. No i przede wszystkim wiedzą też, że polityka, jako służba Bogu i Ojczyźnie, nie umarła. Że wręcz przeciwnie – wyszła z tego nieszczęścia obdrapana, ale wzmocniona. Gdyby było inaczej, i ona i inni głosiciele Dobrej Nowiny, nie baliby się aż tak. I siedzieli by cicho, a nie syczeli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...