czwartek, 15 kwietnia 2010

Koniec balu, panno Lalu



Oto tekst, oryginalnie zamieszczony w specjalnym wydaniu Polisu, który przedstawiam tu i tylko tu. Dla dobra wspólnego. Proszę bardzo.
Kiedy dowiedziałem się o tym nieszczęściu po raz pierwszy, nie zauważyłem żadnego nieszczęścia. Ton informacji był taki, że pewnie urwało się koło, albo samolot leciutko wyleciał z pasa… ale ani przez chwilę nie pomyślałem, że mogło się stać to co się rzeczywiście stało. Jakoś tak szczęśliwie się rozwijała owa informacja, że mieliśmy wszyscy czas, żeby się przygotować na to co najgorsze. I wreszcie to ono – to najgorsze – znalazło nas w pierwszych łzach. I wtedy już byliśmy troszkę chociaż gotowi.
Myślę że nie byłem jedynym, który wtedy nagle uświadomił sobie, że to nie była zwykła katastrofa. Że za tym wszystkim stała czyjaś ręka i że nie jest naprawdę trudno tę rękę zidentyfikować. W jednej chwili uświadomiłem sobie, że i ten czas i to miejsce – przede wszystkim to miejsce – i te wszystkie dni, które nas do tego czasu i miejsca doprowadziły, były dniami bardzo starannie zaplanowanymi i że, nawet jeśli przypadek gra często rolę zbyt dużą – tym razem o żadnym przypadku być nie może. I się przestraszyłem. Później – aż dziwne, że to mówię – nie kto inny jak Lech Wałęsa wyraził w najlepszy sposób to co sam czułem, gdy w pierwszym swoim komentarzu powiedział, że o ile wtedy obcięto nam głowę, dziś wyrwano nam serce. Tak właśnie powiedział..
Warto, jak myślę się zatrzymać nad słowami Lecha Wałęsy. On był prezydentem i choćby z tego względu wie znacznie więcej niż nam się może wydawać. I nawet jeśli przez te wszystkie lata szaleństwo powoli stępiło jego zmysły i sam umysł, niewątpliwie coś tam z tego wszystkiego jeszcze potrafi pamiętać. A może choćby tylko czuć. I pomyślałem sobie, że musiał się Lech Wałęsa przestraszyć. Musiał nagle sobie resztkami sił uświadomić, że ta umowa była jednak jednostronna i że w niej nigdy nie było miejsca na żarty. Że on – a przecież nie tylko on – od samego początku stał nad krawędzią. I się przestraszył. Żal mi Lecha Wałęsy. Dziś jest już mi go tylko autentycznie żal. Bo to co się dzieje to już nie fikcja literacka spod znaku Agenta 007. To jest autentyczne mięso..
Ale jestem mu bardzo wdzięczny za sposób, w jaki mi objaśnił tak zgrabnie to, co się stało. I więcej już nic na jego temat. Niech żyje w spokoju. Bo z tego co on dziś musi czuć, ani nie ma się co śmiać, ani tym bardziej nie ma czego zazdrościć..
Zresztą, mnie też już tak bardzo ten aspekt sprawy nie pochłania. To akurat, w obliczu tego, co przed nami, jest bez znaczenia. Tu akurat nie mamy przede wszystkim ani nic do zrobienia, ani nawet do powiedzenia. Technika – a więc ręka – stojąca za tą hekatombą i tak już na zawsze pozostanie tajemnicą. Na tej szali, jaką stanowi współczesny świat, śmierć nawet tylu i nawet takich ludzi ma wciąż zbyt mały ciężar, żeby można było ryzykować jakąkolwiek debatę. Więc, mówiąc bardzo brutalnie, nie ma o czym gadać. Przynajmniej przez najbliższe 50 lat, a więc – co nie wykluczone – do końca świata..
Natomiast trzeba stać i trzeba iść. I trzeba bezwzględnie zachować, tylokrotnie już tu wspomnianą, postawę wyprostowaną. A żeby ją zachować, oczywiście trzeba wiedzieć że jesteśmy Polakami i nie jesteśmy w żadnym wypadku niczyimi sługami. Ale oprócz tego, jest jeszcze coś. To mianowicie, że to nie Pan Bóg chciał tej śmierci. Że ta śmierć, to była nasza inicjatywa. To myśmy jej chcieli, a przynajmniej wielu z nas. I że nawet ta ręka w pewnym momencie była kierowana nie przez Boga, lecz już wyłącznie przez Szatana. Że to on, Szatan, wysłuchał naszych próśb. A Pan Bóg dał nam w całej Swej łaskawości już tylko ten znak. I od nas zależy, czy go dobrze odczytamy. A ten znak ma wiele postaci. Raz jest taki, raz już inny. Ale zawsze pokazuje nam jedno. Że wszystko zależy od nas. I to zło które prowokujemy, ale też i to dobro, którego nam Pan Bóg udziela. I te nasze podłe i głupie porażki, ale też te zwycięstwa..
A zatem, przed nami zwycięstwo. Dziś słyszałem Adama Bielana jak mówił, że na uroczystości do Katynia miał jechać też Jarosław Kaczyński, lecz ostatecznie uradzono, że – mimo że taka okazja się może już nie przydarzyć – zostanie przy chorej matce. I to choćby jest ten znak, który nam pokazuje jak marnym przeciwnikiem jest Szatan, gdy przeciwko sobie ma prawdę i wierność. Jak całe zło tego świata może legnąć w gruzach przez coś tak prostego i prawdziwego jak prawda i wierność. I jeśli to zrozumiemy – zwyciężymy. Ktoś dziś napisał w komentarzu na blogu, że widział Jarosława Kaczyńskiego nad trumną brata i że ten wyglądał bardzo groźnie. Powiedziałem o tym mojej młodszej córce, a ona się zdziwiła i powiedziała, że miała dokładnie te same myśli. Że on wyglądał jak Michael Corleone. A syn mój powiedział. „On już się nie boi niczego. Nawet śmierci.”.
Jak pięknie pachnie napalm o poranku!

1 komentarz:

  1. Niech się pan wreszcie zdecyduje, czy to był znak od boga, dzieło szatana czy zamach, bo tak się pan zaplątał w swoich chorych wizjach, że zaczęły sie wzajemnie wykluczać. A tytuł wyjątkowo głupi i chamski.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...