czwartek, 29 kwietnia 2010

Ich oczy nucą pop



Kultura pop, taka jaką dziś znamy, oczywiście cuchnie i każdy z nas jest w stanie wykazać na wiele przeróżnych sposobów, że ta ocena jest jak najbardziej sprawiedliwa. Mimo to, nie da się też ukryć, że z punktu widzenia tego co się liczy i co w ogóle ma jakiekolwiek znaczenie, nie ma nic ponad ten pop, ponad wszystko z czego on wyrasta i ponad to, co on tworzy. Od pierwszych dni, kiedy na tym blogu zaczęły pojawiać się te refleksje, problem wpływu jaki kultura popularna ma na nasze życie spotykał się ze szczególnym szacunkiem. Od pierwszych dni bowiem, kiedy pojawił się problem tego nieprawdopodobnego, bezprecedensowego kłamstwa i manipulacji, jakie niszczy Polskę i nas wszystkich, wiadomo było, że sukces tej czarnej misji mógł się powieść wyłącznie dzięki potędze kultury popularnej. Tych kolorowych magazynów, tych kabaretów, tych żartów, tańców, tego wielkiego, niekończącego się supermarketu. Tej galerii. Tego co w języku angielskim określa się słowem mall.
A zatem, nie sposób tę kulturę lekceważyć. Szczególnie dziś, gdy wszyscy bardzo wyraźnie możemy zobaczyć z jaką siłą ta właśnie kultura – ten pop – w tak spektakularnym geście, najpierw rozerwał na strzępy, a następnie zmiótł z powierzchni ziemi niemal całą polityczną, intelektualną, czy po prostu kulturową naszego kraju. Bo to on stał na samym początku tego dalekosiężnego planu. To pop. I jeśli te słowa czyta jakiś ambitny miłośnik kultury wyższej i czuje w tej chwili niepokój, to niech wie. Tam nie było nic więcej ponad zwykły pop. Naprawdę nie ma się czym szczycić.
Chodzi mi po głowie ten pop, bo i sam nie jestem bez winy. Tak się składa, że znaczna część mojej wrażliwości jest właśnie stamtąd. Właśnie stamtąd. Tyle że ja akurat czuję – i wiem że mam rację – że udało mi się ten pop wykorzystać dla siebie, a nie pozwolić, by to on mnie wykorzystał i wystawił na pośmiewisko czasów. Jak wielu innych. Dziś. A więc przychodzi dziś mi do głowy ten pop w postaci wiecznie niezgłębionego filmu Godfather Coppoli. Druga jego część, kiedy ktoś chce zabić Michaela Corleone, ale jakimś cudem on, jego żona i syn uchodzą z życiem i już po chwili okazuje się, że nawet nie dowiemy się, kto stał za tym zamachem, bo obaj zabójcy już i tak nie żyją, a zatem łańcuch się urwał. Nic takiego. Jak mówię, normalny pop.
Ale to już przeszłość. Obiecywałem sobie, że nie będę się zajmował grzebaniem w przyczynach katastrofy – KATASTROFY! – spod Smoleńska, bo i po co? I tak nic z tego. I tak umrę, nie doczekawszy się oficjalnego potwierdzenia tego, co się tam naprawdę stało. Ale się nie da. Moje dzieci choćby wciąż o tym gadają. Grzebią w Internecie, zbierają jakieś relacje, wciąż czytają jakieś ekspertyzy, ale – jakby tego było mało – są coraz bardziej przerażone i to przerażenie rozsiewają wokół. Pomyślcie tylko, jak one się czują. W efekcie jest tak, że nie sposób żyć, gdy wciąż wraca obraz tych biednych pilotów, którzy najprawdopodobniej przez te kilkanaście sekund wiedzieli jedno: że, cholera, wszystko przestało działać. Że to co było zawsze takie proste – no ma człowiek ten fach, to doświadczenie – w pewnym momencie się wie wszystko. A tu, nagle widać, jak pojawiła się obca ręka. I nie ma sposobu by ją odsunąć. Jakież to straszne!
A więc tak się jakoś dzieje, że ten nastrój faluje. Od prawdziwego życia, od tego mięsa – do przygody i zwykłych wzruszeń. Trochę mi to przypomina muzykę do filmu Taxidriver, gdzie groza przeplata się nieustannie z taką niezwykła lirycznością. A więc słyszę te codzienne głosy, które wciąż do mnie dochodzą jak złe fatum i znak zwykłej beznadziei, a jednocześnie wspominam te tłumy, te znicze, tę desperację, żeby nie ulec, nie zrezygnować. By dać znak. I żyję nadzieją. A później znów przychodzi ta noc. I znów myślę o tych wspaniałych, świetnie wyszkolonych pilotach, znakomitych, pewnych siebie fachowcach, i myślę – co oni czuli w momencie, gdy zorientowali się, że na pokładzie jest jeszcze ktoś, kogo nikt się nie spodziewał. No bo, kurcze, takie rzeczy się nie dzieją. Nie tu.
Myślałem, że ta żałoba potrwa dłużej. Że to co się stało, to jest coś tak wielkiego, coś tak niewyobrażalnego, coś tak oczywistego nawet dla najbardziej pustej głowy, że każdy musi temu ulec. Że nie ma takiej niewrażliwości, takiej bezmyślności, czy wreszcie takiej obojętności, która nie przestanie w tej sytuacji wciąż gadać. A tu mamy pop. Niezniszczalny, nigdy nie zmęczony, zawsze na posterunku – pop.
A więc i mi przychodzi do głowy coś równie mocnego jak ci wszyscy ludzie – i tu i tam i wszędzie, którzy nagle uznali, że zabawa się wcale nie skończyła. Przypomina mi się ten film, True Romance, gdy niejaki Virgil, brutalny morderca do wynajęcia, siedzi w fotelu nad zmasakrowaną Alabamą, którą zresztą już za chwilę ma zabić i mówi mniej więcej w ten sposób: „Pierwszy człowiek jakiego zabijasz, jest zawsze najgorszy. Nie ma znaczenia, czy jesteś Dusicielem z Bostonu czy jakimś Wyattem Earpem, Założę się, że ten facet, Charles Whitman, który z tamtej wieży wystrzelał tych wszystkich ludzi, musiał to przeżyć. Choćby pierwszego z nich. Poważnie. Pierwszy jest zawsze ciężki. Drugi już jest łatwiejszy. Zdecydowanie łatwiejszy. Pewnie – wciąż się coś czuje, ale już nie tak. Trzeci to już pestka. Trzeci to nic. Dochodzi do tego, że w końcu zabijasz ludzi tylko po to, by sobie popatrzeć, jak się zmienia wyraz ich twarzy”.
I myślę sobie, że to właśnie tak musi wyglądać. Najtrudniej było na początku. Niewykluczone, że niektórzy – na wiadomość o tym co się stało – w pierwszej chwili się zwyczajnie porzygali. Ja sam przez kilka dni oglądałem ich poszarzałe z przerażenia twarze. Dziś już jest im łatwiej. Ale przecież, jak uczy kultura popularna, drugi raz jest już zdecydowanie łatwiejszy. A trzeci – wystarczy się rozejrzeć. Nawet nie trzeba szczególnie nastawiać uszu.
A mi wciąż żal tych pilotów, bo mogę się domyślać, co oni czuli w ostatnich chwilach tamtego strasznego lotu. I żal mi Prezydenta i pani Kaczyńskiej i wszystkich tych ludzi, którzy – tak im się w życiu złożyło – znaleźli się tam, wtedy, na samym końcu tego strasznego planu. I z których dziś pozostały tylko skrawki, które wpadły w ręce ludzi złych. I tych tutaj i tamtych – tam. I żal mi Jarosława Kaczyńskiego, który kiedy nawet jeszcze nie opadła ta dziwna smoleńska mgła, znalazł się w samym środku szyderstw ze strony tych, którzy już nie są debiutantami, ale doświadczonymi uczestnikami tej gry. Już jest spokojnie.
Uważajmy na nich. Oni w tej chwili robią to co robią, i mówią to co mówią, już tylko po to, by zobaczyć, jak zmienia się wyraz naszych twarzy. A więc starajmy się. Zachowajmy postawę wyprostowaną. Pamiętajmy choćby o roku 1990. Ja, na przykład, wspominam słowa, które padły wtedy, w sobotę przed pierwszą turą wyborów prezydenckich z ust osoby mi bardzo bliskiej: „Jestem dziwnie spokojny. Mazowiecki wygra w pierwszej turze”. I powiem szczerze, że wtedy – wbrew mojej nadziei i wierze – bałem się, ze on może mieć rację.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...