Niedawno, rozmawiając sobie prywatnie z moją salonową koleżanką laleczką, zwierzyłem się, że właściwie wszyscy moi znajomi i koledzy są ode mnie znacznie wybitniejsi, lepiej wykształceni i, w konsekwencji, mądrzejsi. Laleczka wprawdzie bardzo uprzejmie uznała, że to co gadam to zwykła kokieteria, ale podtrzymuję – wszyscy moi znajomi, przyjaciele i koledzy są ode mnie znacznie wybitniejsi. Powiem coś więcej. Ja, otaczając się towarzystwem lepszych od siebie, działam z pełną premedytacją, ponieważ ufam, że dzięki tej konfiguracji będę mógł świecić odbitym od nich światłem i przez to sam doświadczę większego szacunku. Postępuję tu trochę na przekór zasadzie sprawdzonej przez młode dziewczęta, które, jak może ktoś zauważył, lubią się kolegować z brzydszymi od siebie, licząc na to, że w ten sposób własnie będą lepiej świecić. I choć biorę pod uwagę, że mogę się mylić, myślę, że tak będzie lepiej.
Mam więc, w tym moim wybitnym towarzystwie, wybitnego kolegę, którego córka wyjechała jakiś czas temu do Londynu i zrobiła tam autentyczną karierę. Pracuje w bardzo poważnej filmowej firmie post-produkcyjnej, i oprócz tego, że od czasu do czasu chodzi po czerwonym dywanie na Leicester Square, na co dzień spotyka bardzo sławnych ludzi, i się z nimi – jak twierdzi mój kolega – nawet kumpluje. Córka mojego kolegi jest, z mojego punktu widzenia, wciąż dzieckiem, a że znam ją autentycznie od urodzenia, to tym bardziej ją traktuję nie jak młodą damę, lecz przede wszystkim jak dziecko kolegi. A zatem, co oczywiste, ile razy dowiaduję się co ona ostatnio zrobiła, gdzie była i kogo poznała, jestem z niej bardzo dumny i szczęśliwy, że tak jej się wiedzie. A już kiedy niedawno kolega powiedział mi, że ona właśnie spędziła cały dzień z Ridleyem Scottem (gdyby ktoś nie wiedział, to ten od Łowcy Androidów) i dziś już jest z nim po imieniu, to się rozpłynąłem
A więc, widzą Szanowni Państwo, gdzie ja się obracam? Żeby jednak nie tworzyć złudzeń, że wszystko jest takie słodkie i pełne wrażeń, pozwolę sobie opowiedzieć pewną historię, jeszcze z moich lat dziecięcych. Kiedy byłem szczenięciem, uczęszczałem do jedynej w moim mieście podstawówki wyłącznie dla chłopców. Ponieważ były to lata same w sobie szczególne, a w pobliżu nie było dziewcząt, które mogłyby poprawić ogólną atmosferę odrobiną elegancji i urody, moimi kolegami byli wówczas niemal wyłącznie okoliczni bandyci, lub włóczykije. Ponieważ, właśnie ze względu na czasy, nauczyciele byli na wszelki wypadek uzbrojeni w przybory do bicia, szkoła jakoś działała i wydaje mi się, że nawet nie najgorzej. A już z całą pewnością lepiej, niż dzisiejsze osiedlowe gimnazja. Któregoś dnia, nauczycielka chciała ukarać jednego z moich kolegów, którego nazwiska nie wymienię, bo niewykluczone, że jakimś cudem dożył do tych smutnych lat i jeszcze nie daj Boże umie czytać. Ten, zdenerwowany, wyrwał jej plecionkę (było coś takiego) i nie chciał oddać. Kiedy pani zaczęła się z kolegą szarpać, on na nią spojrzał zagniewany i powiedział co następuje: „Odpierdolcie się, bo w ryj dostaniecie”.
Oczywiście, opisane zdarzenie dla czytelników tego bloga może być szokujące, niemniej ja, zamiast się oburzać, namawiam wszystkich, by zwrócili uwagę na pewien drobny acz istotny szczegół. Otóż mój kolega zwrócił się do naszej pani per wy. On nie powiedział do niej „Odpierdol się”. On ją nie potraktował jak pierwszą lepszą. On zwrócił się do niej tak, jak go rodzice uczyli, by zwracać się do osób starszych. Z zachowaniem szacunku i protokołu. A że treść nie ta? No trudno. Chciał, by ona go przestała dręczyć i zwrócił się do niej w tej sprawie najlepiej jak potrafił, ale co najważniejsze, tak jak został nauczony. Bo, jak widzimy, to był chłopak wprawdzie zbłąkany i pełen pokręconych mysli, ale z całą pewnością grzeczny dla starszych.
Dlaczego w tak brutalny sposób przeszedłem z dzisiejszego Leicester Square do wczorajszej ‘pedałówy’ (tak nazywaliśmy naszą szkołę)? Dlatego mianowicie, że chciałem najlepiej jak potrafię pokazać i tym którzy czytają ten blog i, być może, też mojemu koledze, że Marta nie jest z Ridleyem Scottem na ty. W języku angielskim, co akurat większość z nas wie, druga osoba nie ma liczby pojedynczej. I nie jest też tak – jak niektórzy twierdzą – że czy mówimy ‘ty’, czy ‘wy’, używamy angielskiego zaimka ‘you’. W języku angielskim zwyczajnie nie ma zaimka ‘ty’. Jest tylko to ‘wy’ i kropka. Oczywiście, ja wiem, że piosenki, że czarni, że rap. Ja nawet pamiętam jak Louis Jordan śpiewał Is You Is Or Is You Ain’t My Baby. Fakt jednak pozostaje faktem. Tam jest tylko to ‘wy’.
Ale jest jeszcze coś, co mnie kiedyś bardzo uderzyło, a dziś czasem lubię się tym moim odkryciem podzielić z innymi. Otóż sposób, w jaki anglojęzyczne ludy zwracają się wciąż do siebie, jest bardzo podobny do tego, co kiedyś było powszechnym zwyczajem na polskiej wsi na przykład. Przychodził sąsiad do sąsiada, a ten go witał: „Siądźcie Macieju i odpocznijcie”. Ten siadał i mówił: „I jak wam się wiedzie, Janie? Kapusta obrodziła?” Czy oni byli na ty? No przecież nie! Dwóch starych wieśniaków, jeden z jednego końca wsi, drugi z drugiego – jacyż oni koledzy? Normalni sąsiedzi. A ponieważ byli nauczeni dobrych manier, zwracali się do siebie z szacunkiem. Przyznaję, że nie wiem, jak by to brzmiało, gdyby któryś z nich zwrócił się do drugiego: „Niech Pan się ze mną napije, panie Gula.” Ale czuję pod skórą, że jakoś głupio.
Czy to znaczy, że oni nie używali formy ‘pan’? Owszem, używali – tak jak dziś Anglicy na przykład używają formy ‘sir’ – jednak wyłącznie wtedy gdy przyjeżdżali do miasta i chcieli załatwić coś w urzędzie, albo kiedy ekonom przychodził do nich w jakiejś sprawie. Wtedy mówili pewnie coś w rodzaju: „Bo ja tu mam dla was taki dokument, panie”. Jeśli to był dobry ekonom, albo dobry urzędnik, kazał im siadać i mówił „No, nie stójcie już tak Macieju”. A jeśli był urzędnikiem lub ekonomem głupim i gnuśnym, najpewniej korzystał z formy równie jak on sam durnej, a więc z takiej, którą dziś słyszymy w niektórych piosenkach, i wyrzucał z siebie coś typu: „Siadaj chamie i nie gadaj”.
Jestem w tym wieku, że coraz częściej myślę sobie, że nie byłoby źle, gdyby czasy zmieniały się troszkę wolniej. Nawet gdyby ceną za to było to, że ludzie tacy jak mój kolega z podstawówki zaludnialiby tę ziemię gęściej, niż się to ma dziś. Myślę sobie o tym również w tych dniach, kiedy wielu czytelników tego bloga zarzuciło mi, że jestem chamski i niegrzeczny. Że zwracam się nie tylko do swoich wrogów, ale zwłaszcza do przyjaciół i sojuszników, w sposób brzydki i niegodny. Że psuję styl i szyk. Że niszczę poziom i marnuję to co prawdziwie wartościowe. Że jestem wstrętny. Więc myślę sobie, czy nie byłoby lepiej, gdyby dzięki wykwintnej i stałej formie, udałoby się osiągnąć stan, że nie byłoby mowy o tym, że ktoś jest kulturalny lub niekulturalny, grzeczny lub nie. Liczyłby się wyłącznie komunikat, bo kulturę byśmy od początku mieli z głowy. Mój kolega Gemba, po raz kolejny zniesmaczony faktem, że ten blog schodzi na psy wpisywałby tu komentarz: „Czy wy, Krzysztofie rozum postradaliście? Zajrzyjcie no na PW , bo chcę was opierdolić dyskretnie”. A ja bym mu odpowiadał tak jak mój podstawówkowy kolega przykazał: „Macieju, odpierdolcie się, bo w ryj dostaniecie”. I byłoby cudnie!
I tylko czasem, gdyby Igor Janke, lub ktoś z Administracji zainterweniował, to bym mu napisał: „Wybaczcie, Panie. Darujcie jeszcze tym razem. My już z Maciejem załatwimy sprawę w chałupie”. I byśmy załatwili.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.