piątek, 29 stycznia 2010

Hello Goodbye



Czas, w którym Naród z zaciśniętym gardłem czekał na ostateczną decyzję Donalda Tuska co do ewentualnego startu w wyborach prezydenckich mijał mi sympatycznie. A sympatycznie dlatego, że nieczęsto człowiekowi zdarza się taka sytuacja, że, czekając na coś, co się ma wydarzyć, wie, że każde rozwiązanie będzie dobre. Więcej – że każde rozwiązanie będzie lepsze od tego drugiego. W ogóle, muszę przyznać, że sprawa jesiennych wyborów ekscytuje mnie w minimalnym stopniu z tego prostego powodu, że ja po prostu wiem, że Lech Kaczyński ma tę drugą kadencję właściwie w kieszeni. Oczywiście, ja biorę pod uwagę taką ewentualność, że zdarzy się coś czego nie przewidziałem, a nawet to, że jestem gorszym prorokiem, niż mi się dotychczas wydawało, niemniej moja pewność co do ostatecznego rezultatu i tak jest wystarczająco mocna, żebym – jak mówię – się sprawą nie zajmował.
Dlaczego tak bardzo wierzę w to, że Lech Kaczyński wygra te wybory? Z trzech powodów, i od razu powiem, że akurat nie mam tu na myśli tego oczywistego faktu, że on zwyczajnie jest dobrym prezydentem. On wygra drugą kadencję akurat z innych względów niż ten, który mógłby się wydawać najbardziej oczywistym. Lech Kaczyński będzie prezydentem przez kolejne lata przede wszystkim dlatego, że jego przeciwnicy są za słabi, po drugie dlatego, że nie zrobił nic takiego (albo nic szczególnego jego wrogowie na niego nie znaleźli) co by go jakoś dramatycznie osłabiało, a po trzecie – i to jest akurat najważniejsze – że jest aktualnym prezydentem, a nie zaledwie pretendentem. A zdecydowana większość społeczeństwa patrzy na prezydenta kraju dokładnie tak samo, jak na prezydenta swojego miasta, sołtysa, burmistrza, czy choćby swojego szefa. A więc z podejściem, które można streścić w słowach: „Po co to ruszać?”
Proszę sobie przypomnieć sytuację sprzed wielu lat, kiedy to Lech Wałęsa chciał utrzymać swoją prezydenturę. On nie miał wówczas praktycznie żadnego poparcia. Po kilku latach panoszenia się po Belwederze, jego notowania spadły tak nisko, że nie było sposobu znaleźć człowieka, który wciąż by twierdził, że Wałęsa jest okay. Sytuacja Wałęsy była o tyle gorsza, że naprzeciwko siebie miał nie byle kogo, ale Kwaśniewskiego. A więc człowieka przeszkolonego w stopniu niemal doskonałym. Kogoś, kto przez kolejne lata dowiódł wystarczająco jednoznacznie, że jest nie do ruszenia nawet wtedy, gdy trzyma się mównicy, żeby nie upaść. I z nim właśnie Lech Wałęsa przegrał zaledwie o parę punktów. Ktoś powie, że to dlatego, że społeczeństwo nie chciało komunisty, i w tej konfrontacji wolało już nawet kogoś takiego jak Wałęsa. Proszę nie żartować. To że Kwaśniewski był czerwony, a Wałęsa nie, interesowało zaledwie kilka osób, w tym – mogę się przyznać – może też i mnie. Ludzie głosowali na Wałęsę, bo Wałęsa był prezydentem, a nie jakimś dupkiem z ambicjami. I tak też będzie i tym razem. Z tą różnicą, że naprzeciwko siebie nie stoi Kwaśniewski i Wałęsa, lecz Lech Kaczyński i jeden z nich.
A zatem – jak już powiedziałem – sprawa zbliżających się wyborów jest dla mnie ciekawa wyłącznie o tyle, o ile w ogóle ciekawe jest to że świat żyje i się rusza. No i na tym tle, okazuje się, że premier Tusk jednak zrezygnował ze swoich marzeń i nadal będzie musiał przypieprzać od rana do nocy i dostawać cholery, że trzeba pracować, zamiast się bawić. Przyznam, że przez chwilę, zanim ta decyzja została zakomunikowana, wydawało mi się, że gnuśność zwycięży i Tusk jednak ogłosi start. I bardzo mi było miło. Wiedziałem bowiem, że w momencie, jak on powie, że idzie w prezydenty, w Platformie – czyli w partii, której nie lubię – wszyscy rzucą się natychmiast sobie do gardeł i w ciągu paru miesięcy ten chory projekt rozpadnie się na kilka rozhisteryzowanych grup interesów. Wiedziałem, że i Komorowski i Palikot i Schetyna, a może nawet i jakaś Pitera, postanowią, że nie ma lepszej dla nich propozycji, niż bycie premierem i będziemy mieli bardzo wesołe kilka tygodni. A w końcu, po co się żyje, jeśli nie dla kilku miłych chwil?
Stało się inaczej. Partia zwyciężyła i Donald Tusk musiał się obejść smakiem. Domyślam się, że w Platformie napięcie w ostatnich tygodniach był już tak wielkie, że Tusk po prostu został postawiony pod ścianą. Dowiedział się mianowicie, że w momencie jak ogłosi start w wyborach, straci i jedno i drugie, a z jego Platformy nie zostanie nawet mokra plama. A więc powiedział pani Małgosi, że jeszcze nie dziś, jeszcze nie w tym roku, jeszcze nie teraz i poszedł sobie poodbijać piłkę. A więc co mamy na tę chwilę? Można by było sprawę strywializować i powiedzieć, że mamy choćby wyniki wczorajszej sondy przeprowadzonej przez Tusk Vision Network, która wykazała, że Komorowski, jako potencjalny prezydent, jest już za Kaczyńskim. Ale, jak wiemy, sondaże to bzdura i głupstwo, więc popatrzmy na to jak się rzeczy mają, z rozsądkiem. A rozsądek nam mówi co następuje. O ile Donald Tusk miał jeszcze przynajmniej teoretyczne szanse zjednania sobie sympatii jakichś dziwnych pań, które co wieczór kręcą do Szkła Kontaktowego, żeby poinformować świat, że Pan Premier to sympatyczny młody człowiek, to w momencie jak on się wycofał, to już zostają tylko Komorowski, Sikorski, i Palikot, a więc ludzie, którzy nawet nie wyglądają jak chłopcy z boiska. Zostają tylko zwykłe buce z trzeciego rzędu, którzy mają dokładnie taką samą umiejętność przyciągania sympatii społecznej, jak – nie przymierzając – człowiek, który sprzedaje warzywa na placu. W jaki sposób – no weźmy już tego Komorowskiego – ponury i nudny jak flaki z olejem woźnica chce wyrzucić z Belwederu urzędującego – raz lepiej raz gorzej, ale zwyczajnie urzędującego – prezydenta? Przecież to, że tego się nie da zrobić, wie każdy student pierwszego roku socjologii.
A zatem, kwestię wyborów prezydenckich mamy już odfajkowaną podwójnie. Zostaje ten smutny rząd i ta smutna partia, i wszystko to, co ich z zewnątrz oplata pajęczyną brudnych interesów, a od środka zjada w postaci zwykłej, grzesznej gnuśności. Wczoraj dowiedziałem się dwóch rzeczy. Pierwsza to taka, że Janusz Palikot zażądał prawyborów co do platformowatego kandydata do prezydentury. Druga to ta, że – mimo najróżniejszych starań specjalistów od mieszania ludziom w głowach – to co się działo podczas prac komisji hazardowej, było dobrze widać i słychać. A to mi wystarczy. Tak jak w ogóle to co mam, uważam że mi wystarczy.
Ach! Byłbym zapomniał. Jest jeszcze coś. Widziałem w telewizji Donalda Tuska. Już kiedyś zapowiadałem, że on skończy w klinice. Dziś to jest pewne bardziej niż kiedykolwiek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...