wtorek, 2 czerwca 2009

Prawda. Jak deszcz.

Już pojutrze będziemy obchodzić rocznicę wyborów 1989 roku. 4 czerwca tamtego roku miałem o dwadzieścia lat mniej i byłem bardzo szczęśliwy. Byłem szczęśliwy, ponieważ czułem ten wiatr, byłem pewien że to jest dobry wiatr, a przede wszystkim czekałem na ten wiatr całe długie lata. Ciekawe jednak jest to, że w tamtym czasie byłem przy tym wszystkim jak najgłębiej przekonany, że moje emocje są dzielone przez niemal wszystkich Polaków. W owych dniach znajdowałem się w nastroju tak podniosłym, że nawet w głowie mi się nie mieściło, że ów nastrój święta mógłby przejść gdziekolwiek niezauważony. Byłem więc bardzo zdziwiony, kiedy się okazało, że w tych wielkich, wspaniałych wyborach wzięło udział mniej niż 63% uprawnionych obywateli. Jeszcze bardziej szokujące było to, że kiedy po tym pierwszym, cudownym i tak podnoszącym na duchu, zwycięstwie, kiedy okazało się, że to wszystko się dzieje naprawdę, doszło do drugiej, uzupełniającej rundy 18 czerwca, i w głosowaniu wzięło udział zaledwie 25% wyborców.
Proszę sobie wyobrazić sytuację, którą dziś mam w głowie. Po 50 latach niewoli, najpierw niemieckiej, a później sowieckiej, dochodzi do pierwszego, wreszcie trochę czystego, aktu demokracji i okazuje się, że – pomijając ten pierwszy nastrój emocji – całym tym wydarzeniem zainteresowanie wykazuje zaledwie co czwarty głosujący Polak. I nie mówię tu o najróżniejszego autoramentu intelektualistach – takich choćby jak Cezary Michalski – którzy zawsze mają swoje własne, często bardzo egzotyczne przemyślenia. Nie mówię tu też o najbardziej zaczadzonych polityką obywatelach, którzy nie potrafią ani na chwilkę wyjść poza swoje najbardziej partykularne interesy. Oni w tamtych dniach, naturalnie, zajęci byli czym innym. Ja mam na myśli ludzi. Zwykłych ludzi, którzy sobie żyją z dnia na dzień i – jak się wówczas, przed 20 laty okazało – nie ma takiej siły, która by ich zmusiła do jednego ludzkiego odruchu, o ile nie pokaże się im tego jednego ludzkiego powodu, dla którego ten ruch warto wykonać.
Dziś, kiedy za oknem – i tym realnym i tym sztucznym oknem telewizora – toczy się debata o tym, co się w Polsce wydarzyło dwadzieścia lat temu i co w związku z tym słychać teraz, w roku 2009, bardzo chciałbym wiedzieć, co się stało z tymi wszystkimi ludźmi, którzy 18 czerwca 1989 roku, w tę piękną czerwcową niedzielę powiedzieli sobie i Polsce, że oni to wszystko mają, najzwyczajniej w świecie, w nosie. Ciekawy jestem, czy oni dziś żałują, że wtedy zostali w domu, czy może czują z tego powodu wyłącznie złośliwą satysfakcję, czy może nawet tamtego czerwca nie pamiętają? Chciałbym wiedzieć, czy oni dziś interesują się w ogóle polityką, czy mają zamiar głosować za tydzień w wyborach europejskich i czy – jeśli zechcą oddać swój głos – oddadzą go na Platformę Obywatelską, czy może na PiS, czy może na komunistów? I dlaczego tak, a nie inaczej? Bardzo bym chciał wiedzieć, co sobie myślą właśnie oni. Tamte 75 % Polaków, którzy w momencie gdy – jak się zdawało – przyszedł czas rewolucji, wzruszyli tylko ramionami. Ale nie wiem.
Mogę dziś mówić wyłącznie w swoim imieniu. W imieniu kogoś, kto właśnie w tej chwili pisze swój kolejny tekst w Salonie24, a jednocześnie jednym uchem słucha, jak z telewizora za ścianą biegną słowa wypowiadane przez człowieka o nazwisku Janusz Lewandowski. Człowieka, który – jestem głęboko przekonany – dwadzieścia lat temu głosował tak jak ta ogromna wówczas mniejszość. Otóż ja sobie myślę nie najlepiej. I podobnie nie najlepiej się czuję. Przez te dwadzieścia lat otrzymałem niemal wszystko to, na co liczyłem, że dostanę tamtej czerwcowej niedzieli. Mam dziś więc przede wszystkim wolność bezkarnego – przynajmniej jak na razie – pyskowana. Mam paszport w pudełku na szafce. Mam również graniczące z pewnością poczucie, że mijający na ulicy policjant nie da mi bez powodu po pysku. No i przede wszystkim jednak – mam te już przysłowiowe banany. Banany wprawdzie ostatnio dwa razy droższe niż jeszcze rok temu, ale za to w ilościach dowolnych i w dowolnych niemal miejscach.
Czy to dużo? Skoro to jest – jak już wspomniałem – prawie wszystko, na co kiedyś liczyłem, to chyba bardzo dużo. W takim razie, czemu jestem dziś w tam marnym nastroju? Czemu się więc nie cieszę, tak jak choćby dziennikarze stacji TVN24, którą – tak na marginesie – dostałem wraz z całą resztą w komplecie? Czy jest tak, że to co dostałem, po tych dwudziestu latach okazało się wcale nie tak potrzebne, jak mi się wtedy wydawało? Czy może chodzi o to, że jakość tego co dostałem jest niższa od zapowiadanej? Czy może sęk w tym, że na miejsce ówczesnego milicjanta przyszedł ktoś zupełnie inny? O wiele straszniejszy? A może problem leży w tym, że właśnie ta jedna, jedyna rzecz, której tamten wiatr jednak nie przywiał, była tym jednym jedynym gwarantem tego, że cała reszta będzie w ogóle miała jakiekolwiek znaczenie? I sens? Czy to możliwe, że to czego – jak się w końcu okazało – jednak nam poskąpiono, załatwiło całą sprawę odmownie?
Czy może być tak więc, że te 75% dorosłego społeczeństwa odmówiło udziału w wyborach w czerwcu roku 1989, bo oni wciąż czekali na ten jeden prosty – tak bardzo prosty – znak? I go nie zobaczyli?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...