wtorek, 16 czerwca 2009

Czy Running Man to historia z happy endem?

To się musiało tak skończyć. Skoro najpierw zająłem się programem Marcina Mellera, zatytułowanym Drugie Śniadanie Mistrzów, następnie cały swój wpis poświęciłem wdzięcznej lesbijce o wdzięcznym imieniu Beth Ditto, by w końcu zejść do poziomu Dziennika, to na końcu tej drogi musiał się już tylko znaleźć Tomasz Lis ze swoim słynnym programem, nadawanym co tydzień przez drugi program publicznej telewizji. Muszę się tu przyznać, ze nieco przedramatyzowałem tę drogę, bo osobiście na przykład nie uważam, żebym moją wczorajszą afirmacją Piotra Zaremby w jakikolwiek sposób nagrzeszył, ale – zgadzam się – z punktu widzenia wielu czytelników tego bloga, to co się ze mną dzieje, to ewidentny upadek.
A więc znaleźliśmy się przy Lisie. Może mi ktoś nie uwierzyć, ale faktem jest, że ja programu Lisa w życiu nie oglądałem. Owszem, widziałem jego rozmowę z Jarosławem Kaczyńskim, w której Kaczyński Lisa zdemolował, ale – jak mi opowiadają dobrze poinformowani – tamten akurat program był mało reprezentatywny, choćby z tego względu, że został wyjątkowo zrobiony pod rangę wydarzenia i w żaden sposób nie charakteryzował tego, co się zwykle wyprawia w studio, kiedy gospodarzem imprezy jest Tomasz Lis. Więc tak naprawdę, to kim jest Tomasz Lis, co on potrafi i na co go stać, wiedziałem dotychczas wyłącznie z drugiej ręki i powiem szczerze, że z tego typu wiedzą, żyło mi się zupełnie dobrze.
No ale to się zmieniło właśnie wczoraj. A było tak. Kiedy, jak zwykle wieczorem zachciało mi się zajrzeć, co słychać u redaktora Rymanowskiego, okazało się, że access jest denied, bo Toyahowa z obiema Toyahównami siedzą przed telewizorem i oglądają serial pod nazwą M jak miłość. Siadłem głupio z nimi i też sobie patrzyłem, i w pewnym momencie na pasku ekranu pojawiła się zapowiedź, że o 21.40 w programie Tomasza Lisa odbędzie się debata na temat tego, czy Jarosław Kaczyński wyrażając się brzydko na temat Radia Zet, osiągnął już najniższy poziom podłości, czy jeszcze mu coś zostało. No i tak już zostałem.
Wiem, co się stanie, kiedy już skończę pisać tę refleksję i umieszczę ją w Salonie. Wiem, że dominująca reakcja będzie polegała na wyrzucaniu mi, ze zajmuję się bzdurami, że obniżam poziom i że nie po to ludzie przychodzą tu i czytają moje wpisy, żeby zatruwać swoje wrażliwe umysły typami spod ciemnej gwiazdy w rodzaju własnie Tomasza Lisa. Wiem to wszystko, szanuję tę perspektywę, ale z wielu względów nie zamierzam ustępować. Jedyne co mogę dla tych wszystkich, spragnionych czystego przekazu na temat… no właśnie nie wiem, na jaki temat, ale przekazu nie zbrukanego nazwiskami i nazwami źle się kojarzącymi, zrobić, to tyle, że postarać się by casus Lisa wykorzystać do refleksji sięgającej dużo dalej i dużo wyżej niż ta jego wypicowana fryzura i liczyć na to, że ten wyższy poziom łaskawie uda się większości dostrzec.
Wczorajszy program Tomasza Lisa – nie wiem na ile utrzymany w zwykłym, typowym dla niego, standardzie – zrobił na mnie wrażenie, które mogę porównać tylko do tego, co kiedyś, przed wielu, wielu jeszcze laty, miałem okazję podziwiać w starym filmie z Arnoldem Schwarzeneggerem pod tytułem Running Man. Kto widział, ten wie. Kto nie widział, niech się jakoś dowie, bo warto. Naprawdę warto. Warto o wiele bardziej, niż zwykłe stereotypy i uprzedzenia mogłyby nam się kazać spodziewać. Ja wiem, że obecna sytuacja polityczna, potęga celów, jakie sobie stawiają ci, którzy dziś trzęsą nam życiem publicznym i ustalają kierunki, a przede wszystkim fakt, że czas goni, pozwalają wiele, jednak ta rzeź, którą miałem okazję obejrzeć wczoraj wieczorem, nie przypominała niczego, co bym oglądał kiedykolwiek wcześniej. Zaczęło się mocno, choć jeszcze nie jakoś szczególnie szokująco. Zwykły PRL. Na jednym fotelu siedział Lis, a na czterech pozostałych po kolei – Sławomir Sierakowski, Lena-Kolarska-Bobińska, Manuela Gretkowska i Paweł Piskorski. Przyznam się bez bicia, że nie wiem dokładnie, o czym to eleganckie towarzystwo rozmawiało, bo zwyczajnie słabo słuchałem. Najprawdopodobniej chodziło o to, ze dobrze byłoby, żeby było dobrze i żeby to „dobrze” odbywało się bez osób spoza układu, który mieliśmy przed oczami. Bomba poszła w górę dopiero w drugiej części programu. Tomasz Lis posadził przed sobą z jednej strony szefa Radia Zet, Roberta Kozyrę, a z drugiej polityka Prawa i Sprawiedliwości, Marka Suskiego. Kiedy ujrzałem ten skład, przyszły mi do głowy dwie rzeczy. Pierwsza taka, że bardzo źle się stało, ze PiS wydelegował do Lisa akurat Suskiego. Kocham PiS , mam nadzieję, że będę się już wkrótce mógł cieszyć jakimś potężnym sukcesem tej partii, polityków PiS-u uważam za bardzo mądrych, bardzo sympatycznych i niezwykle zdolnych ludzi, i nawet – wbrew powszechnym opiniom na jego temat – mam bardzo dobre zdanie o Marku Kuchcińskim. Natomiast, jak idzie o Suskiego, jakoś nie potrafię się przełamać. Druga refleksja, jaka przyszła mi do głowy, kiedy zobaczyłem to co zobaczyłem, to taka, że ten Robert Kozyra wygląda dokładnie tak, jak tylko mógłby sobie zamarzyć ktoś, kto Radia Zet nienawidzi w sposób histeryczny i uważa, że zdanie wypowiedziane przez Jarosława Kaczyńskiego: „Ja bym się wstydził pracować w Radio Zet” jest najpiękniejszym i najbardziej prawdziwym zdaniem, jakie można było w tym temacie wypowiedzieć. Ja doprawdy nie wiem, jak mogę wyrazić swoje uczucia co do, nawet nie samego wyglądu, ale tej aury, która wypełnia postać Roberta Kozyry. To jest coś takiego, co swoją pełną realizację może osiągnąć wyłącznie w jakimś super thrillerze. To jest ten rodzaj przekazu, z którym mamy do czynienia wyłącznie w kwestii: „Tego się nie da opowiedzieć. To trzeba zobaczyć”.
I wtedy nastąpiły dwie kolejne rzeczy, które mną poruszyły. Otóż okazało się, że Suski przyszedł do studia przygotowany jak do matury. Uzbrojony w plik kwitów, dokumentów, cytatów i przede wszystkim w nieprawdopodobny spokój, który zwykle daje tylko pewność tego, że ma się za sobą prawdę i rację. Od pierwszej chwili, Suski ustawił i Lisa i Kozyrę w takim półprzysiadzie, że w pewnym momencie Kozyra potrafił tylko jęknąć coś w stylu: „Ale panu to łatwo, bo pan się przygotował do tego programu”. Autentycznie, to właśnie Kozyra powiedział. Na co Suski zapytał go z zimną krwią: „A co? Nie wolno?”. I w tym momencie się zaczęło.
Kiedy Kozyra razem z Lisem oskarżyli Jarosława Kaczyńskiego o brak elegancji, o agresję, o brak szacunku, o dzielenie ludzi, a Kozyra ogłosił, że Kaczyński prawdopodobnie chodził na wagary, kiedy w przedszkolu uczyli grzeczności, Suski rozłożył kwity i zakomunikował, ze on teraz będzie czytał przykłady elegancji i grzeczności, jakie lansuje Radio Zet. I zaczął. I natychmiast skończył, ponieważ w tym momencie zainterweniował Tomasz Lis i oświadczył, ze on nie pozwoli na chamstwo w swojej audycji. I konsekwentnie zabronił Suskiemu odczytywać jakichkolwiek fragmentów z audycji Radia Zet. Od tego momentu, cokolwiek Suski powiedział, spotykało się albo z interwencjami Lisa, albo z wybuchami szyderczego śmiechu ze strony zgromadzonej w studio publiczności. Podejrzewam, że musiało tu wręcz dojść do jakiegoś spięcia, bo ten wrzask publiczności zrobił się w końcu tak ruski, że sam Lis chyba uznał, że to jest więcej niż było umówione i zmuszony był wygłosić oświadczenie, że publiczność wcale nie była dobrana ze złą intencją, ale tak to niechcąco wyszło. Doszło do tego, ze kiedy już Lis zamknął program i kazał się obu gościom zamknąć („bo mu szefowie łeb urwą”), Kozyra zwrócił się do tej bandy bojówkarzy siedzącej w studio z okrzykiem: „Czy wstydzicie się Radia Zet?!” i w odpowiedzi usłyszał wrzask: „Nieeeeee!”
Tak to właśnie się zdarzyło wczoraj wieczorem w drugim programie TVP, w audycji Tomasza Lisa. Kiedy publiczność krzyczała swoje ‘nie’, byłem właściwie pewien, że teraz na Suskiego polecą zgniłe pomidory i jajka. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Pojawiły się napisy i program się zakończył. Jestem jednak pewien, że nie będziemy musieli długo czekać. Z tej drogi nie ma już powrotu. Zaczęło się jeszcze dwa lata temu, kiedy Sławomir Nowak ściągnął do telewizyjnego studia na debatę Tusk-Kaczyński piłkarskich kibiców. Wczoraj, ta bandyterka w programie Lisa, to już była robota tzw. czynników pozapolitycznych. Coś prawdopodobnie w stylu znanego skądinąd Pępka Europy. Następnym etapem będzie jednak z pewnością już sytuacja, kiedy te pomidory autentycznie polecą, a Suskiego – czy kto tam akurat będzie – złapią za kołnierz dwaj łysi w dresach i go kopniakami wywalą ze studia. Ku nieopisanej radości publiczności w studio i przed telewizorami. I rozpocznie się czas Nowego Porządku.
Ale może nie. Może uda się jakoś tego uniknąć. Choćby z tego powodu, że to wszystko dzieje się zbyt szybko. Bo – jak już napisałem – czas goni i nie wiadomo, czy za miesiąc tego wszystkiego nie trafi szlag. Wszystko zmienia się tak szybko, że ludzie mogą tego nie wytrzymać. Nawet do nienawiści trzeba się jakoś bardziej przyzwyczaić. Może się więc okazać, że kiedy przed kamerami dojdzie do pierwszego autentycznego aktu fizycznej przemocy, sondaże pokażą, że ludzie nie reagują tak jak Sławomir Nowak, czy Grzegorz Schetyna sobie zaplanowali. I trzeba będzie się wycofać rakiem. Choćby tak, jak to dziś uczynił Nowak, tłumacząc, że ten numer z Tuskiem – prezydentem i szefem partii, to nie było na poważnie, ale to była tylko taka polityczna prowokacja, która miała zwrócić uwagę na podłości Lecha Kaczyńskiego. Może się więc zdarzyć, że zanim nastąpi to, czego się tak obawiam, znów pojawi się Sławomir Nowak i powie, ze ten Lis, to chamstwo, te wrzaski i – być może – te pomidory, to tylko taka polityczna prowokacja, którą Platforma odegrała, żeby pokazać, jak to będzie, kiedy PiS wróci do władzy.
A mnie dziś pozostaje tylko jedno. Ponowić mój apel do wszystkich, którzy jeszcze nie ulegli tej truciźnie i widzą, co się dzieje. Zacznijcie krzyczeć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...