Wujek mój, brat mojej Mamy, opowiadał mi kiedyś taką historię, jeszcze z lat 50-tych. On był wtedy studentem medycyny i mieszkał w Warszawie. Mama żyła wciąż na wsi i któregoś dnia napisała do wujka list. Wujek szedł sobie ulicą, czytał ten list od mamy i w pewnym momencie zobaczył tam jakiś dowcip o Bierucie, czy może już o Gomułce, który Mama postanowiła mu opowiedzieć. I oto mój wujek, czytając ten żart, tak się przestraszył, że ten list zjadł. Dlaczego on ten list zjadł? Dlaczego on się zachował tak niestandardowo? Otóż mój wujek się bał. Dlaczego się bał? Bo bać mu się kazało jego osobiste doświadczenie. Cóż to było za doświadczenie? Tego już nie wiem. Takie miał.
Opisana historia miała miejsce bardzo dawno temu. Tyle się zmieniło w naszej Polsce, że nie mielibyśmy się prawa szczególnie zdziwić, gdyby widok studenta zjadającego ze strachu prywatny list, budził już wyłącznie śmiech. A przecież, w gruncie rzeczy, to wcale nie było śmieszne. Podobnie zresztą jak same czasy. Też wcale nieśmieszne. Minęło już jednak co najmniej dwadzieścia lat, jak nie dość, że można bezkarnie opowiadać dowcipy, to wręcz wolno pyskować. Wolno pyskować w domu, wolno pyskować na ulicy, wolno nawet pyskować w gazecie i w telewizji. Jedyne ograniczenie w pyskowaniu jest takie, że ja mogę powiedzieć mojemu dziecku, żeby nie pyskowało i ewentualnie mój szef może mi powiedzieć, żebym nie pyskował. Poza tym istnieje już całkowita wolność, ograniczona tylko prawem. Jeśli pyskowanie wiąże się z łamaniem prawa, to pyskować nie wolno. I kropka.
Czy pyskujący obywatel ma jakieś obowiązki wobec społeczeństwa? Owszem, ma. Na przykład dobrze by było, żeby nie darł mordy po nocy, kiedy ludzie śpią. Powinien też uważać, żeby, skoro chce pyskować, robił to na swoim – że tak powiem – terenie. Czyli, na przykład, jeśli idzie o mnie i moje emocje, domyślam się, że jeśli ja mam ochotę powiedzieć, że uważam redaktora Cezarego Michalskiego, czy Andrzeja Czumę, czy mojego kolegę Wojtka Czerwińskiego za ruskiego buca, to mam to robić tak, żeby oni nie czuli, że muszą wysłuchiwać tych nieuprzejmości wbrew swojej woli. A zatem, jak się domyślam, nie wypada mi słać do nich listów zawierających kupę, albo choćby słowa, które mogą ich zranić. Nie powinienem też wpisywać obelżywych uwag na ich profilach w Naszej Klasie, na przykład.
Co się stanie, jeśli ja jednak postanowię działać wbrew obyczajom i prawnym standardom? Prawdopodobnie narażę się na to, że któryś z nich postanowi mnie ścigać za tak zwane zakłócanie ich prywatności. Czy będę mógł mieć do nich pretensje o to, że się na mnie obrazili? Nie sądzę. Nie będę mógł mieć do mojego kolegi Wojtka Czerwińskiego pretensji o to, że Wojtek stanął najpierw na głowie, żeby mnie wytropić, a następnie nasłał na mnie prokuratora. Podobnie zresztą, jak on nie mógłby się na mnie gniewać, gdyby sytuacja była odwrotna. Po prostu nie można przyjść do kogoś, dać mu po pysku i oczekiwać, że ten gest zostanie zakwalifikowany, jako niezbywalne każdemu człowiekowi prawo do swobodnej ekspresji.
Co zatem wolno? Uważam, że wolno wszystko poza tym. Ja mogę w przestrzeni, która należy wyłącznie do mnie, czyli u siebie w domu, w liście do mojego brata, w tym metrowym kole, które otacza mnie i mojego syna, kiedy idziemy sobie ulicą kupić papcie, a także – co bardzo ważne – nawet na moim blogu, który znajduje się wyłącznie pod internetowym adresem www.toyah.salon24.pl – powiedzieć i napisać wszystko, co mi przyjdzie do głowy. Nawet to, że – jeśli wolno się powtórzyć – Cezary Michalski to ruski buc. Podobnie jak Cezary Michalski na swoim blogu – jeśli tylko taki prowadzi – może przedstawić dowolną opinię, jaka mu przyjdzie do głowy na mój temat.
Czy istnieje w tej kwestii jakaś kontrowersja? Wydaje mi się że nie. Jeśli tak, to całe to moje pisanie nie ma sensu. Ale szczerze i uczciwie zakładam, że nikt – nawet pani Agnieszka Romaszewska – nie ma wątpliwości, co do tego, że o ile tylko pyskowanie nie przybiera formy oficjalnej i publicznej, znajduje się ono pod bezwzględną cywilizacyjną i prawną ochroną. Sytuacja ta – o czym jestem bezwzględnie przekonany – należy do najbardziej pięknych osiągnięć demokratycznego społeczeństwa. Wolno już pyskować. Jest jednak pewien problem. Otóż w dniu dzisiejszym, wspomniana już pani Romaszewska, a przed nią kilku innych komentatorów, wyraziło opinię, że wolność – owszem – jest, tyle że jeśli ktoś chce z tej wolności korzystać, powinien się najpierw przedstawić. I to jest dla mnie informacja bardzo niezrozumiała.
Ja już kilka dni temu, w tym samym miejscu, na moim osobistym blogu, który prowadzę dzięki uprzejmości Salonu24, wyraziłem zaniepokojenie tym, że pojawił się jakby plan, na którego końcu znalazło się doprowadzenie do sytuacji, gdzie korzystanie z wolności będzie niosło ze sobą pewne ryzyko. I to nie ryzyko wyznaczone przez wspomniane już wyżej cywilizacyjne i prawne obyczaje, ale przez to czy osoba chcąca korzystać z tej wolności, ma z jednej strony specjalną do tego autoryzację, a z drugiej, czy jest na tyle towarzysko, politycznie, zawodowo i finansowo umocowana, żeby się w tej konfrontacyjnej przestrzeni spokojnie poruszać.
Ja wiem. Pani Agnieszka Romaszewska całe swoje życie poświęciła walce o wolność i demokrację. Autentyczną wolność i autentyczną demokrację. Jej nawet do głowy nie przyjdzie, żeby komukolwiek ograniczać swobodę manifestacji, a tym bardziej swobodę zwykłej wypowiedzi. Jestem bezwzględnie przekonany, że kiedy naprzeciwko siebie z jednej strony stoją oddziały policji, a z drugiej protestujący stoczniowcy i kiedy stoczniowcy skandują w stronę policjantów jedno słowo – „Gestapo!”, to pani Romaszewska wie, że takie oto są reguły demokracji. Jednak nie rozumiem, co nią kieruje, kiedy nagle ona postuluje, żeby jednak ci wszyscy demonstranci się przedstawili.
Więc ja dziś właściwie mam do pani Romaszewskiej tylko jedno pytanie. Po co jej wiedzieć, jak kto ma na nazwisko? Dlaczego ona uważa, że Krasowski z Michalskim mają prawo wiedzieć, kim jest Kataryna? Po co jej wiedzieć, jak mam na nazwisko ja? Co ona chce z tą wiedzą zrobić? Bardzo mnie ta myśl prześladuje. Nie liczę, że mi odpowie. Ale musiałem to pytanie zadać, choćby z tego względu, że to nie tylko Romaszewska robi wrażenie, jak by ta sprawa dla niektórych zaczęła nagle stanowić jakiś bardzo poważny problem. Od czasu jak najpierw minister Czuma, a później część zawodowych dziennikarzy, postanowili się wziąć za blogerów, publiczną domenę opanował jeden problem – co zrobić, żeby Internet przestał być taki anonimowy? I nie chodzi broń Boże o to, żeby portale w rodzaju onet.pl, czy gazeta.pl oczyścić z najróżniejszego plugastwa. Nie chodzi o to, żeby wyplenić z Internetu najbardziej brutalną pornografię i przemoc. To może chodzi o to, żeby powstrzymać bandę gangsterów-amatorów przed bezprecedensową akcją niszczenia w Internecie pewnej kobiety tylko za to, że nieroztropnie wplątała się w wielką politykę, a jak by tego było mało, zdradziła święty projekt o nazwie Platforma Obywatelska? O nie! W końcu być może faktyczny inicjator tej akcji, marszałek Sejmu Stefan Niesiołowski, odważnie przedstawia się z imienia i nazwiska. Chodzi tylko o to, żeby najbardziej wpływowi, a zatem najbardziej zdolni blogerzy, albo zaczęli pisać tak samo bez sensu, jak zawodowi dziennikarze, albo się zamknęli.
Albo pisali swoje teksty wyłącznie na papierze. A po napisaniu tych swoich bezczelnych przemyśleń ten papier zjedli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.