Gawędziłem sobie ostatnio z ojcem Rachmajdą i w pewnym momencie rozmowa zeszła na różnice między komfortem pracy zawodowego publicysty, a normalnego blogera. Pomyślałem sobie – i w ten sposób argumentowałem – że ja, w odróżnieniu Zaremby. Mazurka, czy kogo tam jeszcze, piszę, co chcę i przede wszystkim kiedy chcę. Że jeśli przez tydzień nie przychodzi mi do głowy nic mądrego, ani choćby ciekawego, to po prostu nie piszę i zajmuje się najróżniejszymi innymi sprawami. Nikt nade mną nie stoi i nie każe mi się pośpieszyć, bo jak nie, to redakcja będzie miała kłopot. Nikt też mi nie mówi, że mój tekst jest za długi, albo za krótki i muszę tu coś obciąć, albo tu coś dodać, bo inaczej ucierpi układ strony. Co jednak najważniejsze, nikt też – z wyjątkiem naturalnie zwykłych komentatorów – mnie nie opieprza za to, że jestem nieobiektywny, albo zbyt niegrzeczny, ewentualnie zbyt arogancki w stosunku do kogoś, kto na moją arogancję nie zasłużył. Jedyne co mi grozi, to to, że administrator nie wklei mojego tekstu na główną stronę, albo – w najbardziej drastycznych przypadkach – zwróci mi uwagę na niestosowność pewnych gestów. A i tak bez większych konsekwencji. Pensji wszak mi nie odbierze, a ja sam też nie jestem na tyle wariatem, żeby to forum wykorzystywać do łechtania swoich kompleksów. A więc – jest sympatycznie.
Bo na czym, w końcu polega działalność blogerska? Dokładnie na tym samym, na czym polega zwykłe, aktywne intelektualnie życie w świecie wypełnionym ludźmi, z których każdy jest jakiś, zawsze inny, i z których niektórzy bardziej niż inni – tak się złożyło – zechcieli stać się częścią tego naszego życia. A więc na obserwowaniu, analizowaniu, wyciąganiu wniosków, dzieleniu się tymi przemyśleniami z innymi i ewentualnie na wyrażaniu – wedle uznania – najróżniejszych emocji. Zatem, można powiedzieć, my blogerzy jesteśmy jak najzwyklejsi ludzie z ulicy, czy choćby z kanap ustawionych przed ekranami telewizorów, którzy od czasu do czasu na to co widzą, lub słyszą, zareagują albo śmiechem, albo złością, albo smutkiem, albo niekiedy bardzo grubym słowem. A więc, tak naprawdę, my – to oni. Tyle że my mamy pewną zręczność w wyrażaniu swoich emocji w formie literek (lub tak nam się wydaje), a oni pewnie już niekoniecznie (albo tak im się wydaje).
Pisałem o odpowiedzialności i ograniczeniach. Jeśli idzie o ograniczenia, to sprawa jest prosta. My blogerzy możemy znacznie więcej od publicystów funkcjonujących publicznie i zawodowo. Jak mówię – nie zdarzyło mi się dotychczas, żeby ktoś z Administracji Salonukazał mi coś napisać, albo kazał mi czegoś nie pisać. I to jest zrozumiałe. Miejsce, w którym się spotykamy stanowi swego rodzaju wolne forum wymiany myśli i emocji. Trochę jak ulica, czy ta kanapa przez telewizorem. Możliwe, że są jakieś granice, których przekraczać mi nie wolno, ale dotychczas nie zdarzyło mi się na nią wpaść, więc nie bardzo wiem, co by to mogło być. Również, kiedy czytam czasem inne blogi, odnoszę wrażenie, że na nią pewnie nigdy nie wpadnę. Inaczej wygląda sprawa, jeśli idzie o odpowiedzialność. Otóż ja nie wiem, czy między moim tu pisaniem, a gadaniem ludzi na ulicy jest jakakolwiek różnica z prawnego, czy obyczajowego punktu widzenia. Chodzi o to, że ja nie wiem, czy kiedy ja tu napiszę, że Donald Tusk to, w moim głębokim przekonaniu, człowiek o intelekcie i wrażliwości prowincjonalnego piłkarza, moja sytuacja prawna będzie taka sama, jak sytuacja na przykład pielęgniarek, które – korzystając z konstytucyjnej wolności wypowiedzi – przyjdą pod gabinet Donalda Tuska i zaczną w kierunku jego okna rzucać obraźliwe słowa. Czy może jest tak, że ja – przez to, że moje emocje nie są wykrzyczane, ale zapisane i rozpowszechnione w Internecie – podlegam dokładnie takim samym procedurom, jak, powiedzmy, Zbigniew Chlebowski, który niedawno zasugerował, że przewodniczący Guzikiewicz jest chory psychicznie. A może, z jakiegoś egzotycznego powodu, ja jestem jeszcze bardziej podejrzany?
Jeśli ktoś chce znać moje zdanie, to powiem, że ja bym obstawał za tym, żeby jednak mojego pisania nie traktować, jak głosu oficjalnego. Ja bym był za tym, żeby to co wypisują na swoich blogach blogerzy, traktować jak prywatne zapiski prywatnych osób, które w tym samym stopniu kierowane są do potencjalnego czytelnika, jako apel, czy głos w dyskusji, co mogą też stanowić swego rodzaju sztukę dla sztuki, osobiste zapiski, jak wiersz, czy dziennik z osobistymi refleksjami na dowolny temat. Oczywiście, pewnie ta moja opinia trochę wynika z naturalnej potrzeby rozpychania się i zagwarantowania sobie większej wolności. Ale mam też parę argumentów bardziej obiektywnych. Otóż my, blogerzy jesteśmy najczęściej kompletnymi amatorami. Każdy z nas, z reguły, ma swoje życie, swoje zajęcie i swoje środowisko. Jesteśmy inżynierami, aptekarzami, lekarzami, nauczycielami, czasem może i księżmi. Nie jesteśmy w żaden sposób częścią struktur, czy środowisk, które w określonych sytuacjach zechcą nas reprezentować. Jeśli, powiedzmy, Piotr Semka opublikuje w Rzeczpospolitejtekst, w którym obrazi Sebastiana Karpiniuka, albo Andrzeja Czumę i Czuma, czy Karpiniuk wyślą Semce pozew sądowy, prawdopodobnie Semka całość swoich spraw przekaże swojej redakcji i ona już się wszystkim zajmie. Podobnie, jeśli Andrzej Czuma, czy Sebastian Karpiniuk, w telewizyjnym wystąpieniu określą Semkę jako durnia i oszusta, a Semka się obrazi, sprawa zostanie z pewnością przejęta przez struktury, w których Czuma i Karpiniuk operują.
Z pewnością jednak będzie inaczej, jeśli na przykład ja dotknę swoją wypowiedzią jakiegoś artystę, polityka, dziennikarza, czy kogokolwiek, komu się zdarzyło stanowić część publicznej domeny. Przede wszystkim, jeśli ja któregoś dnia się dowiem, że któryś z moich tekstów doprowadził kogoś kogo ja nie lubię do cholery i w związku z tym mam się szykować do procesu, to ja w tym momencie mam prawdziwy kłopot. Przede wszystkim dlatego, że w jestem w tej sytuacji zupełnie sam. Salon24 – zgodnie ze swoją polityką – za moje słowa nie bierze odpowiedzialności. Firma które mnie zatrudnia – jeśli w jakikolwiek sposób w ogóle zareaguje na moje problemy – to najprawdopodobniej, żeby mieć spokój, wywali mnie na pysk. Moi koledzy mają oczywiście swoje sprawy, więc na nich też nie mam co liczyć. A media – jak wiemy wszyscy najlepiej – mają mnie akurat kompletnie w dupie.
Kiedy niedawno w Salonie przeczytałem tekst, w którym Kataryna opowiedziała o tym, jak to syn ministra Czumy postanowił ją zaatakować z pozycji urzędu zajmowanego przez jego ojca, moje pierwsze wrażenie było takie, że Kataryna ma kłopot. I to kłopot poważny. I zrobiło mi się jej żal. Pomyślałem sobie, że ona pewnie gdzieś pracuje, ma swoją rodzinę, swoje sprawy, być może swoje codzienne zmartwienia, swoją zwykła niepewność. I teraz właśnie się dowiedziała, że będzie się musiała kopać z Ministrem Sprawiedliwości i jego całą urzędniczą machiną. Więc ma bardzo poważne zmartwienie i pewnie czuje się dziś nienajlepiej. W komentarzu, który zostawiłem Katarynie na blogu, napisałem – trochę przewrotnie – że powinna natychmiast Czumę przeprosić i obiecać, że będzie już grzeczna. W końcu, jej sytuacja społeczna jest taka, ze do czasu jak już ją totalitarne państwo weźmie za kark i odpowiednio uspokoi, ona nawet ani tego Krzysztofa Czumy, ani jego potężnego ojca nawet na oczy nie zobaczy. Ją akurat odpowiednio ustawią ręce ludzi kompletnie obcych. A więc po prostu nie warto.
Pisałem ten komentarz, a jednocześnie – w głębi serca – liczyłem na to, że jakoś i Salon i inni blogerzy, a przede wszystkim media, a może też i jacyś politycy podniosą odpowiedni zgiełk i nasza Kataryna poczuje siłę. Niestety, pierwsze czego się dowiedziałem, to to, że już na poziomie samych blogów opinie są niejednoznaczne. Obok oczywistych głosów poparcia, pojawiły się uwagi na temat odpowiedzialności za słowo, prawa, a gdzieniegdzie wręcz sugestie, że dobrze tak tej głupiej, bezczelnej, pisówie. Niech ma za swoje. Sam nic już więcej nie pisałem. Czekałem z niepokojem na rozwój wydarzeń i – przyznaję – naiwnie wciąż liczyłem, że może media dojrzą w sprawie przynajmniej temat i złapią obu Czumów za gardło i potrząsną nimi na tyle, że zrozumieją, czym jest cywilizowany świat, i gdzie leży granica między Polską a Białorusią. Oczywiście wiedziałem, że wielkiej afery nie będzie, choćby dlatego że czas prawdziwych afer minął wraz z ostatnim utopionym laptopem Ziobry i ostatnim zjedzonym wieśmakiem. Ale, mimo wszystko, na coś liczyłem. Dziś już widzę, że jeszcze nie teraz i jeszcze nie tu. Owszem, przez kilka dni sprawa tego ruskiego buractwa, jakim się popisał Krzysztof Czuma, zajmowała uwagę szerokiej publiczności. Proszę jednak zwrócić uwagę, w jakim przede wszystkim kontekście. Jak idzie o samego Czumę, to okazało się, że on Kataryny w ogóle nie zna i jej poglądy, zmartwienia i losy interesują tyle co zeszłoroczny śnieg. Że jeśli już ma coś powiedzieć na jej temat, to uważa, że ona – podobnie jak wielu innych blogerów – to szara i chamska swołocz. I żeby mu dać spokój. Natomiast, jak idzie o Katarynę, większość komentatorów miała tylko jeden problem. Jak ona się nazywa naprawdę, gdzie mieszka, czym się zajmuje i jak wygląda? Czy ona to może Kolenda-Zalewska, czy może Robert Mazurek i czy przyjdzie kiedyś taki czas, że się dowiemy kto zacz?
Przede mną leży Dziennik sprzed kilku dni i pełna strona na temat tego już nawet nie politycznego gangsterstwa. I ani słowa o sprawie. Zwykła bulwarowa paplanina o tym, czym są blogi, co to za jedni ci blogerzy i oczywiście to idiotyczne roztrząsanie, co to za jedna ta Kataryna.Jest też i wywiad z Kataryną. I naturalnie, problem jednego z najbardziej brutalnych zamachów na prawa obywatelskie w Polsce w ostatnich latach, został tam niemal nieporuszony. Wyłącznie radosne podskoki na wieść, że – jak się w końcu okazuje – Kataryna to jednak Katarzyna, a nie Robert. Oto współczesna Polska i współczesna, polska opinia publiczna. Rozpacz.
Ja wiem, jak bardzo kuszącą rzeczą jest pokpić sobie z tego co nas spotyka. Że to by dopiero była awantura, gdyby to tak asystent Ziobry dwa lata temu wysłał do Salonu24 mail z żądaniem ujawnienia danych któregoś z wybitnych rycerzy na antypisowskim froncie. Jak by to intelektualiści, artyści, publicyści, politycy słali listy otwarte w obronie wolności słowa. Jak by to na potrzeby tej kampanii wykorzystana została cała popularna i niepopularna kultura w Polsce i może nawet na Jamajce. Jak by to ulice wypełniły się ludźmi, którzy dotychczas nie wiedzieli nawet, że istnieje coś takiego jak blogi, ale dziś już nie dość, że wiedzą, to jeszcze nawet uważają blogosferę za część swojego codziennego życia. Ale szkoda słów. Przecież to akurat wiemy wszyscy. I nie ma takiej siły, która by tu akurat oddala prawdzie sprawiedliwość.
Pozostaje tylko zauważyć, że tak zwana ‘sprawa Katatryny’ ostatecznie dołączyła do całego szeregu wielu innych spraw, które mogły przecież stanowić znak czasów, ale sprytnie, przez sprytnych ludzi, zostały sprowadzone wyłącznie do jeszcze jednego drobnego zamieszania na drodze do nowej, podobno lepszej Polski. I można też przy tym skonstatować, że tu naprawdę można już liczyć tylko na siebie. I iść do wyborów. By zmienić Polskę. A przy okazji uważać na każde słowo, na każdy dzień, na każdą twarz w telewizorze. Bo tam się czai zło. Dziś o nazwisku Czuma. Ale jutro? Bóg jeden wie.
Od dawna wiadomo że blogerzy to harcownicy słowa. Na placu harców są zawsze sami! Owszem gdy wymieniają się epitetami, szyderstwami, obelgami w swoim nawet zwaśnionym gronie to ich sprawa i procesów z tego nie będzie - ale jak na wojnie - jeśli harcownik nazbyt uwierzy w swoją siłę i sam zaatakuje główne siły przeciwnika, lub podniesie rękę na ich wodza...
OdpowiedzUsuńWystarczy poczytać Sienkiewicza by wiedzieć czym to się kończy...
Swego czasu nawet na salonie starałem się przekonywać że bloggerom potrzebna jest adekwatna do prasowej ochrona prawna...nie było odzewu...
@VideoBlog Nizgody
OdpowiedzUsuńNie było odzewu? Jakoś mnie to nie dziwi.