Tekst dzisiejszy został właściwie już napisany wczoraj i wczoraj miał sobie zawisnąć na moim blogu, ale Ernest Skalski wszystko popsuł. Tak więc się zdarzyło, że dopiero dziś dzielę się z Wami dobrą nowiną na temat gnijącej Platformy.
Wszyscy z pewnością znamy takie określenie, że coś nadchodzi niepostrzeżenie. Najczęściej jest tak, że niepostrzeżenie zbliża się coś, czego wolelibyśmy w ogóle nie doświadczyć, a już zwłaszcza wtedy kiedy do tego czegoś jesteśmy kompletnie nieprzygotowani. Mija dzień za dniem, świat wydaje się być niemal uśpiony, i w pewnym momencie, okazuje się, że wszystko co – tak bardzo byliśmy tego pewni – miało już pozostać niezmienione przez całe lata – zdrowie, powodzenie, sukcesy, pieniądze, wygoda – rozpadło się. A myśmy nawet nie potrafili porządnie uchwycić tego momentu. Oto fragment z amerykańskiego pisarza, Johna Bartha:
„Przystanęła pośrodku kuchni, by napić się wody. I w tym momencie, po pięćdziesięciu solidnych latach, urwał się sufit w pokoju obok. Albo on, samotny, w pustym gabinecie, nasłuchując, w blasku marcowego dnia, jak mu w myślach szumi świat, gdy – ni stąd ni z owąd – półtorametrowa półka odrywa się od ściany. Przez całe długie wieki, niewidoczne pęknięcie rozsadza skałę. By w jednej sekundzie, cały taras i barierki i turyści i turbiny – wszystko z hukiem runęło do Niagary. Który płatek śniegu uruchamia lawinę? Dom eksploduje. Gwiazda. W głowie twojej żony, tak pozornie bezsilnej, rodzi się zbrodnia, jak płód. Jedna maleńka decyzja władz. Całe kolonie powstają”.
Niedobrze więc jest, gdy coś nadchodzi niepostrzeżenie. Lepiej wiedzieć, co się kroi. Lepiej słuchać, patrzeć i starać się to wszystko czuć. A ja się niemal dałem zaskoczyć. Miniony weekend spędziłem bardzo pracowicie, sprawdzając matury. Sprawdzanie matur – jeśli ktoś nie wie – polega na tym, ze się siedzi w wybranej szkole, przed sobą się ma stos wypracowań i od rana do wieczora liczy się słowa, błędy, procenty, akapity, informacje i stara się od tego wszystkiego nie zwariować. Niektórzy znoszą to lepiej, inni gorzej. Wszystko zależy od podejścia. Ale więc też i od podejścia zależy, czy ten dzień mija szybko, czy wolno i czy pod koniec się zmęczonym i wściekłym, czy zmęczonym i smutnym. A może zmęczonym i jakoś dziwnie mocnym. Nieważne. Chodzi o to, że spędziłem sobotę i niedzielę w całości na sprawdzaniu matur i przez te dwa dni zupełnie zapomniałem o tak zwanym bożym świecie. Przy okazji też jednak – o świecie nie-bożym.
Kiedy w niedzielę wieczorem, gdy z Toyahową wróciliśmy do domu, Toyah junior poinformował mnie, że mieszkańcy Sopotu głosowali w lokalnym referendum nad ewentualnym odwołaniem swojego prezydenta, najpierw byłem zdziwiony, bo zwyczajnie o tym czymś nie pamiętałem. Jednak moja kolejna reakcja była następująca – „Mam nadzieję, że go zostawią”, powiedziałem. Dlaczego tak? Otóż dlatego, że w pewnych sprawach jestem bardzo nieobiektywny. W tym wypadku obiektywizm dotyczy miasta Sopotu, prezydenta Sopotu i pewnej znacznej części mieszkańców Sopotu. Mój nieobiektywizm dotyczy jednak przede wszystkim również projektu o nazwie Platforma Obywatelska. Jeśli idzie o miasto Sopot, byłem tam w ostatnich latach dwa razy i wszystko co widziałem, zaczynając od tego ohydnego, obszczanego dworca, przez ten śmierdzący deptak, od którego brzydsze jest już tylko Władysławowo w sezonie i wieś Rajcza po sezonie, a kończąc na zasyfionej plaży, było akurat uszyte na miarę prezydenta tego miasta Jacka Karnowskiego. I jak się też okazuje, na miarę jego fanów. Jeśli idzie natomiast o Platformę Obywatelską, to nie muszę się tu szczególnie wgłębiać. Oni mi dają wszelkie powody do kultywowania moich uprzedzeń przez siedem dni w tygodniu.
Kiedy Toyah junior przypomniał mi, że Sopot odwołuje Karnowskiego, pomyślałem sobie, że dobrze by było, gdyby jednak go nie odwołał, bo w moim skrajnym nieobiektywizmie uznałem, że dla Polski, którą – w odróżnieniu od Sopotu – kocham, będzie bardzo dobrze jeśli proces zanikania wszystkiego co jest związane z Platformą Obywatelską i z tym, co ją najbardziej wspiera, będzie jeszcze przez jakiś czas kontynuowany. Proszę mnie dobrze zrozumieć. Ja bym oczywiście chciał, żeby miasto Sopot i ludzie którzy tam mieszkają byli piękni, zdrowi i mądrzy. Bardzo bym chciał, żeby miasto Sopot było tak szlachetne i urokliwe, jak – nie przymierzając – Przemyśl. Bo to wszystko jest moja Polska. Jednocześnie jednak wolę mieć sprawy zdefiniowane jasno, czysto i ostatecznie. A zatem sytuacja, w której się okazuje, że najbardziej wierny i aktywny elektorat Platformy Obywatelskiej jest już do tego stopnia opętany czystym, zwykłym zniewoleniem, że zaczyna tracić najbardziej podstawowy instynkt samozachowawczy, jest z mojego punktu widzenia sytuacją dla Polski bardzo korzystną. Mieszkańcy Sopotu od początku lat 90-tych wybierają sobie władze, które ich miasto niszczą. Czy to jest Karnowski, czy ktoś inny, kto był tam przed nim, według wszelkich dostępnych mi informacji, utrzymuje to społeczeństwo w stanie permanentnej fikcji. Nie wiem zupełnie, jak się tam w tym Sopocie mieszka, ale z tego co zdążyłem zaobserwować, mam wrażenie, że to jest taka klasyczna sytuacja typu ‘jest-jak-jest’. Myślę sobie, że pod tym względem z Sopotem jest trochę tak jak z Gliwicami. Świat może się walić, posłaniec za posłańcem mogą znosić najbardziej alarmujące wieści, wszystko dookoła może nam mówić, że wypadałoby się wziąć w garść, a my się z głupią miną rozglądamy, kiwamy głową z zadowoleniem i po raz nie wiadomo który powtarzamy: „A o co chodzi?” To jest właśnie ta filozofia, ta postawa, ten rodzaj refleksji, na kórych od zawsze najlepiej się żerowało takim politycznym projektom, jaki kiedyś stanowiła Unia Wolności, a której to dzieło kontynuuje dziś Platforma Obywatelska.
Kiedy więc usłyszałem, że Sopot będzie decydował w sprawie Karnowskiego, pomyślałem, że ci co go kiedyś wybrali, powinni go teraz znów poprzeć. Kiedy nadeszła informacja, że Karnowski wygrał z palcem w nosie we wszystkich okręgach, włącznie z tym gdzie mieszkają ludzie mniej zamożni, wpadłem w euforię. Pomyślałem sobie, że – z punktu widzenia interesów, które są mi bliskie – gdyby zwolennicy Platformy Obywatelskiejzachowali się standardowo, czyli przede wszystkim wywalili skorumpowanego urzędnika na pysk, a następnie wystawili na jego miejsce kogoś mądrego, uczciwego i kompetentnego, kto dałby im prawo wierzyć, że wyciągnie to miasto na prostą, a następnie by go większością głosów wybrali, to by świadczyło to o tym, że są oni w znacznie lepszej kondycji, niż można by się było spodziewać. Prezydentem Sopotu zostałby jakiś poważny facet z pomysłem, wiedzą i moralna siłą, a cała Polska pomyślałaby sobie, że z tą Platformą nie ma jednak żartów. Tymczasem, okazuje się, że oni są jak obywatele jakiegoś ruskiego miasteczka, gdzie nagle, ku zaskoczeniu świata, burmistrzem zostaje znany gangster i morderca. Bo choć lokalna społeczność zdaje sobie sprawę, że ten ktoś ma różne sprawki za uszami, to wie też, że przynajmniej gość jest swój, ma ładną zonę i od czasu do czasu załatwi każdemu po flaszce. Albo – żeby nie ruszać się zbyt daleko od Polski – jak mieszkańcy Śmiłowa, gdzie Henryk Stokłosa przez całe lata wszystkich regularnie podtruwał, a żeby mu nie podskakiwali, trzymał ich jedną ręką za kark, a drugą łaskotał po uszku. I oni się bardzo cieszyli i byli swojemu panu bardzo wdzięczni. A więc jest dobrze. Niech się kiszą.
Niech się też kisi ten rząd. Niech się kisi jego premier, jego rzecznik i jego ministrowie. Niech zarastają pleśnią wszyscy jego twórcy i cały ten projekt, któremu ktoś kiedyś postanowił nadać tytuł ‘Nowej Polski’. A pisząc te słowa, jestem głęboko tez przekonany, że każdy, kto żyje podobnymi do moich emocjami, nie mógł znaleźć lepszego dowodu na to, że sprawy się mają bardzo dobrze, niż poniedziałkowe zamieszanie z debatą premier – związkowcy. Wyraziłem tu zupełnie niedawno moje szczere przekonanie, że wizerunkowi doradcy Platformy Obywatelskiej, uznawszy prawdopodobnie, że żadna z obiecanych i zapowiadanych przez tyle miesięcy niespodzianek, nie ujrzy jednak światła dziennego i że zamiast obiecanego rozwoju, Polacy dostaną wyłącznie nędzną karykaturę komunistycznej nędzy, najwidoczniej – swego rodzaju rzutem na taśmę – postanowili zgromadzić wokół siebie poparcie najbardziej ogłupiałej i zniewolonej części elektoratu, która jakoś przetrwała ten czas przejścia z szarych lat osiemdziesiątych do europejskiej współczesności i dziś zrobi wszystko co im się każe za kawałek kiełbasy i to piękne poczucie, że nad nią zawsze czuwa ten pan – surowy, acz sprawiedliwy. Wiedziałem, co się święci, najpierw czytając tu w Salonie komentarze tych wszystkich niedzielnych prawicowców, wzywających do tego, by brudna hołota odczepiła się od naszych ciężko zapracowanych domów, ogródków i telewizorów, następnie słuchając tych ordynarnych komentarzy ze strony przedstawicieli rządu, a skierowanych w stronę protestujących związkowców, jeszcze później patrząc jak policjanci „robią swoje”, a wreszcie znów czytając komentarze rozanielonej publiczności, wdzięcznej władzy, że jest taka silna i stanowcza. Kiedy w miniony poniedziałek jednak, dowiedziałem się najpierw, że premier Tusk postanowił na spotkanie z Solidarnością przyprowadzić przedstawicieli dwóch wspierających rząd związków, a następnie zobaczyłem, jak na tym dziedzińcu Politechniki Gdańskiej siedzi na krzesełku i w towarzystwie jakiś dwóch przerażonych ‘umyślnych’, odstawia najbardziej żałosny cyrk, tylko po to, żeby zaraz potem Eryk Mistewicz mógł w TVN-ie poinformować zdumioną publiczność, że oto narodził nam się nowy Jacek Kuroń, po raz pierwszy od wielu, wielu lat, ujrzałem i poczułem z taką siłą to coś, co kiedyś tak bardzo nas dręczyło i niszczyło. PRL.
A więc wraca PRL. Ale wraca w bardzo szczególnej formie. Jako swoja karykatura. Nędzna, ponura, smutna farsa. Wraca w Sopocie, w postaci prezydenta Karnowskiego, tryumfującego poparciem kochających go mieszkańców, i wraca w całej Polsce – w Warszawie, Gdańsku, Krakowie – w postaci aroganckiej władzy, uzbrojonej w swoje wieczne przekonanie o braku alternatywy, potężną propagandę i pojemnik z pieprzowym gazem na wszelki wypadek. Wraca niepostrzeżenie. Tak nagle, niby z dnia na dzień, a jednak już od pewnego czasu. Wraca niepostrzeżenie. I nagle już jest. Tuż obok nas. I byłaby to sytuacja bardzo niekomfortowa, gdyby nie jeden ważny szczegół, o którym już wspomniałem. To w żadnym wypadku nie jest ‘wejście smoka’. To jest parodia, to zwykły żart. Tak jak Donald Tusk nie jest tamtym Jackiem Kuroniem, tak samo Grzegorz Schetyna nie jest Andrzejem Milczanowskim, Paweł Graś nie jest tamtym Jerzym Urbanem, a nawet ta arogancja nie jest tamtą arogancją sprzed lat. W tym już nie ma żadnej siły. To jeszcze potrwa chwilkę, a później się rozpryśnie. Równie niepostrzeżenie, jak się pojawiło. I będziemy wreszcie mieli święty spokój.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.