wtorek, 4 stycznia 2022

Gdy przychodzi nam wejść w czas karnawału


      Tydzień temu dotarła do nas wiadomość, że nasz przyjaciel, kolega i znajomy, Jacek Drobny, zachorował na COVID-19 i leży w szpitalu w stanie agonalnym. Po paru dniach Gabriel Maciejewski, Jacka przyjaciel, pocieszył nas informacją, że stan Drobnego się ustabilizował i choć ten utrzymywany jest w stanie śpiączki farmakologicznej, jest nadzieja, że może z tego wyjdzie. Dziś już wiemy, że Jacek Drobny zmarł i ja po tych wszystkich dniach, kiedy nie bardzo chciałem się odzywać, by nie zapeszyć, mam potrzebę się w końcu odezwać i poświęcić nie jemu, ale nam, których on tu zostawił, ten tekst. Otóż dla mnie Jacek Drobny nie był ani przyjacielem, ani nawet kolegą, natomiast znaliśmy się dobrze, a z tego co wiem, on o moich codziennych ścieżkach wiedział znacznie więcej niż ja o jego. Od zawsze był przyjacielem tego bloga, szanowaliśmy się bardzo, parę razy, kiedy jeszcze pracował tu w Katowicach, zaprosił mnie do knajpy by zjeść coś i pogadać, spotkaliśmy się też parę razy przy okazji wrocławskich targów książki, a ja nawet przez jakiś czas uczyłem angielskiego jego syna, przez którego posyłał mi flaszkę wspaniałego wina z uprawianej przez siebie z dumą winnicy.

        I to właściwie wszystko, a mimo to gdy usłyszałem, że zmarł, jest mi cholernie przykro i od tego czasu nie mogę się pozbierać. Nie wiem jak to się stało, że zachorował i to zachorował aż tak ciężko, i powiem szczerze, że choć nie mogę uwierzyć, że człowiek tak silny pod każdym względem, tak pracowity i zorganizowany, mógł tak fatalnie znieść tę zarazę, nawet nie chcę wiedzieć, czy on był zaszczepiony, czy nie, czy miał jakieś ukryte choroby, czy był idealnie zdrowy, czy dbał o nie, czy nimi gardził, bo szczerze mówiąc, dziś to już nie ma ani dla mnie, ani tym bardziej dla niego, żadnego znaczenia. To natomiast co się dla mnie akurat bardzo liczy, to fakt, że po raz nie wiem który, ten cholerny COVID zabija agresywnie, bezlitośnie i nieodwołanie. Po raz kolejny – tak jak nie wiem niemal niczego na temat tego jak to z tą zarazą naprawdę jest – to akurat wiem: to nie jest katar, to nie jest nawet grypa; to jest zimny morderca, przed którym, gdy on nas już sobie upatrzy, praktycznie nie mamy sposobu by się bronić.

       Ale wiem jeszcze coś. Otóż wśród wielu rzeczy, których się obawiałem w miarę z jednej strony trwania epidemii, a z drugiej ciągłych i coraz bardziej chaotycznych prób radzenia sobie z nią, często w sposób kompletnie absurdalny, była i ta, że wielu z nas tego nie wytrzyma i przez nią oszaleje, i albo ze strachu przed nią wpadnie w stan cieżkiej histerii, albo odwrotnie – w najbardziej absurdalny sposób zakwestionuje jej istnienie i sens tej walki, uznając ją za depopulacyjny plan George’a Sorosa, Billa Gatesa, czy diabli wiedzę kogo jeszcze. I proszę sobie wyobrazić, że znam osobiście ludzi z obu stron tego szaleństwa, czyli kogoś kto ze strachu przed COVID-em autentycznie stracił zmysły, ale i też osoby, które podobnie oszalały, tyle że ze strachu przed niezbadanym spiskiem.

       Jacek Drobny – niech go Pan przyjmie do Swego Królestwa – zmarł i, jak mówię, nie wiem i nie chcę wiedzieć, co on sobie o tej całej zarazie myślał, natomiast uważam, że to tragiczne zdarzenie jest dobrą okazją do tego bym opowiedział o tym, co się dzieje z nami, którzy tę, czy jakąkolwiek inną śmierć, obserwują. Otóż proszę sobie wyobrazić, że kiedy Gabriel Maciejewski po raz pierwszy poinformował na Facebooku, że Jacek Drobny umiera, komentarze pod ową informacją były niemal jednobrzmiące (cytuję z pamięci): „A skąd pewność, że to COVID?”; „Mam katar, rok temu miałem katar, dwa lata temu też miałem katar i nie będę z tego powodu ulegał propagandzie”; „Pod żadnym pozorem nie wolno go dawać pod respirator”; „Proponuję kontakt z dr. Bodnarem”; „Panie Gabrielu, niech pan go koniecznie wydostanie z tego szpitala”; „Odłączyć go od respiratora i podać amantadynę”; „Absolutnie nie respirator. Suchy tlen i amantadyna”; „Wyciągnąć go spod tego mordownika”...

        Uczę pewną panią, której mąż pracuje w szpitalu i ma nieustanny kontakt z chorymi na COVID, często dziś już niestety nieżyjącymi. Opowiada ów pan doktor o trzydziestoletnim pacjencie, który został przywieziony na oddział z płucami zniszczonymi w 80 procentach, który absolutnie nie zgodził się, by go podłączono do respiratora. Z tej okazji, skoro lekarze nie mieli dla niego żadnej innej propozycji, napisał specjalne oświadczenie, w którym zażądał, by go ze szpitala wypisano, no i zgodnie z procedurą wypisany został. Kobieta, również młoda, w stanie agonalnym błagała lekarza, by kiedy już umrze, broń Boże nie pisać w akcie zgonu, że ona umarła na COVID, bo jej zdaniem COVID nie istnieje. Zmarła, oczywiście na COVID. Młode małżeństwo przywiozło do szpitala rodziców chłopca, on został w samochodzie, dziewczyna zaprowadziła ich na oddział, kiedy wróciła do samochodu mogła tylko poinformować męża, że jego mama nie żyje. Opowiada też wspomniany pan doktor, że przywieziono na oddział człowieka w bardzo ciężkim stanie, który zdążył jeszcze poprosić, by przed podłączeniem go do respiratora pozwolono mu pójść do ubikacji. Niestety, jak się okazało, ta minuta czy dwie wystarczyły. Jak słyszę, tempo tego ataku jest absolutnie piorunujące. Tam liczą się nie minuty, lecz sekundy i w tej sytuacji respirator jest często jedyną ucieczką.

       Tymczasem: „Wyciągnąć go spod tego mordownika”; „Proszę zgłosić się do dr. Bodnara. Może on pomoże”. Jak niektórym wiadomo, moja żona ma rodzinę w Przemyślu, z której część jest znakomicie zorientowana w lokalnym stanie rzeczy. Słyszę, że wspomniany dr Bodnar ma w Przemyślu gabinet w którym przyjmuje do 100 pacjentów dziennie, głównie w sprawie amantadyny. Cena wizyty wynosi 250 zł za... no nie wiem... dziesięć, piętnaście minut?

       Znajomy który chwali się, że ma zawsze przy sobie odpowiednią ilość tabletek owej amantadyny, ostrzega mnie, bym pod żadnym pozorem nie pozwalał sobie badać temperatury laserowymi termometrami zamontowanymi w niektórych urzędach, bo one wysyłają do naszego mózgu truciznę, która powoduje odsuniętą w czasie śmierć. Na youtubie działa pewien „profesor”, który w cyklu wykładów udowadnia, że w szczepionkach przeciwko wirusowi znajdują się jaja kosmity, które pozostają w uśpieniu do momentu aż Rząd Światowy podejmie decyzję o powszechnej aktywacji. Wówczas z jaj wyklują się 25 metrowe organizmy, które zabiją wszystkich zaszczepionych na całym świecie.

       Parę dni temu spotkałem na ulicy bliskiego kolegę. Na twarzy miał maseczkę zakrywającą go aż po same oczy. Zatrzymaliśmy się, wyciągnąłem dłoń, by się przywitać i nagle z przerażeniem zorientowałem się, że ściskam gumową rękawiczkę. Myślę, że był zaszczepiony. Tak jak ja.

        Panie, zmiłuj się nad nami. 


 

5 komentarzy:

  1. Dziękuję. I trochę oszacowań ilościowych: szansa na znalezienie się w szpitalu dla zaszczepionych jest trzykrotnie mniejsza niż dla niezaszczepionych. Szansa na śmierć przy chorobach towarzyszących jest mniejsza czterokrotnie. A jakie będą dalekosiężne skutki szczepień - zobaczymy

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @SilentiumUniversi
      Słyszałem od osoby, której wiedzy ufam, że najlepiej by było, gdyby każdy z nas przed przyjęciem szczepienia miał okazję sprawdzić swój poziom przeciwciał. Jeśli on jest wysoki, to lepiej jednak się nie spieszyć. Niestety dziś wprowadzenie tego rodzaju systemu praktycznie byłoby niemożliwe, bo nie do wyegzekwowania.

      Usuń
    2. SilentiumUniversi

      Jak już starożytni odkryli:

      Primum vivere deinde philosophari.

      Pozdrawiam.

      Usuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...