Wspominałem tu już wielokrotnie, a ostatnio chyba po kolejnej mojej
przygodzie z tak zwanym „Sylwestrem Marzeń”, że w moim najgłębszym przekonaniu,
przy tej nędzy jakiej nam dostarcza nasza kultura popularna, poczynając od
piosenki, przez film, a kończąc na literaturze, jedynymi w miarę
profesjonalnymi i autentycznie zaangażowanymi w ów proces twórczy artystami są
przedstawiciele kultury disco-polo. Ktoś powie, że nie ma w tym nic dziwnego,
bo prawdopodobnie dziś to wyłącznie ludzie tacy jak bracia Golcowie, Zenon
Martyniuk, Marcin Miller, Sławomir Świerzyński, czy wreszcie Kajra i Sławomir
to jedyni artyści zależni wyłącznie od publiczności, a nie podporządkowani
jakimś cwaniakom, którzy im płacą za realizowanie wydumanych przez nich
projektów. A skoro zależni od publiczności, to oni ile im sił starczy będa stawali
na głowie, by owej publiczności nie zawieść. Może i tak, nie zmienia to jednak
faktu, że póki co takie De Mono, Perfect, Lady Pank, czy Budka Suflera, Sławomirowi
i jego żonie, nie są w stanie nawet akompaniować na scenie, bo on do tej robota
ma muzyków znacznie lepiej wykształconych i warsztatowo sprawnych.
Nie są to nigdy wesołe refleksje, bo Bóg mi świadkiem, że bardzo bym chciał
żeby Polska była w stanie stworzyć coś nawet nie na poziomie „Sylwestra Marzeń”,
ale znacznie znacznie wyższym. Niestety każdy kolejny rok potwierdza, że na to
nie ma szans i pewnie juz nigdy nie będzie. Oto właśnie dowiedziałem się, że
nasz najpopularniejszy chyba dziś aktor Maciej Stuhr wystąpił w nowej polskiej
wersji historii znanej na całym świecie jako „Charlie i Fabryka Czekolady”.
Naszym twórcom kultury nie wystarczyła klasyczna powieść Roalda Dahla, nie
wystarczył oryginalny film z Genem Wilderem, czy jego słynny remake z Johnnym
Deppem – oni potrzebowali jeszcze pokazać, że też potrafią i nikt ich przed tym
nie powstrzyma, zwłaszcza że jak słyszę, my z tego zroboiliśmy musical, co nas
przybliża już pod sam Broadway. Obejrzałem zwiastu tego filmu i zrobiło mi sie
jeszcze smutniej. Chciałem to jakoś skomentować, ale ponieważ brak mi sił, pomyślałem
że może przypomnę pewien stary tekst, jak mi się zdaje dostępny tylko na moim
dawnym blogu w Salonie24. Bardzo proszę.
Myślę że nie będzie źle zacząć
od pewnej anegdoty. Otóż studiując tę swoją filologię angielską, przez kilka
chyba lat regularnie uczestniczyłem w wykładach doc. dr hab. Marii Łobzowskiej,
mocno starszej już, wiecznie ubranej na czarno pani, która – sądząc po sposobie
w jakimś się posługiwała językiem angielskim – językowe umiejętności posiadła w
znacznej części teoretycznie. Nie chcę w ten sposób broń Boże powiedzieć, że
ona była do niczego, bo przede wszystkim ja byłem wówczas za głupi, by to
ocenić, a po drugie myślę, że ona jednak była dobra. Dlaczego? Nie wiem, ale
myślę, że była dobra. Natomiast faktem jest, że ona po angielsku mówiła bardzo
zabawnie, a więc tak jak mówią ludzie, którzy nigdy języka nie studiowali, lecz
poznali go, przez znaczną część życia mieszkając w środowisku tubylczym.
Poza tym, jak mówię, ona zawsze była bardzo stara, a
przez sposób w jaki się nosiła i zachowywała, robiła wrażenie osoby jeszcze
bardziej wiekowej, niż była w rzeczywistości. I oto któregoś dnia wypadło nam
omawiać dramat XVII-wiecznego angielskiego autora nazwiskiem John Ford po
tytułem „’Tis Pity She’s A Whore”, co tłumaczy się ni mniej ni więcej jako
„Szkoda, że to kurwa”. Dziś już nie wiem, jak do tego doszło, bo wykład to
jednak tylko wykład, ale w pewnym momencie doszło do tego, że pewna nasza
koleżanka zmuszona została do zacytowania tego tytułu… no i, mając przed sobą
nie jakiegoś naszpanowanego typowym akademickim luzem magistra, lecz samą dr
Łobzowską, zaczęła się wić i stękać, próbując sprytnie wyjść z ciężkiej dla
siebie sytuacji. No i w tym momencie nasza fantastyczna zupełnie pani od
literatury, z tym swoim niepowtarzalnym akcentem, wygłosiła mowę, której do
dziś nie zapomniałem, i potrafię ją powtórzyć niemal słowo w słowo: „Dear
children, please do not be afraid of using dirty words. You can simply say: a
woman of easy virtue”.
Myślę, że większość z nas, czytających te
słowa, wie dobrze w czym rzecz, jednak na wszelki wypadek, biorąc pod uwagę, że
mogą wśród nas być jakieś niedobitki, którym będzie ciężko to zrozumieć, ów
fragment przetłumaczę. Otóż dr Łobzowska powiedziała coś takiego; „Drogie
dzieci, proszę was bardzo, nie bójcie się używać brzydkich słów. Zawsze
przecież możecie powiedzieć po prostu: kobieta lekkich obyczajów”.
Czemu mi się nagle przypomniała tamta fantastyczna
wręcz przygoda? Otóż rzecz w tym, że w miniony czwartek poszliśmy z żoną do
teatru, a ja przyznaję z dumnie podniesionym czołem, że ja osobiście do teatru
wręcz nałogowo nie chadzam. Czemu tak? Nie wiem. Nigdy mnie ten rodzaj sztuki
nie pociągał, a dodatkowo świadomość, że mam przed sobą nie ekran, na którym
przesuwają się jakieś obrazy, ale prawdziwych, popisujących się przed pełną
salą rozbawionej publiczności, ludzi, ona okropnie mnie zawsze peszyła. No i
sam już koniec, kiedy oni wszyscy wychodzą na scenę, by się trzymać za ręce i
po raz dziesiąty kłaniać, zawsze wedle tego samego fałszywego jak jasna cholera
schematu, niezmiennie jest dla mnie nie do wytrzymania, i ja się zwyczajnie
czerwienię.
O ile sobie przypominam, z własnego wyboru w
teatrze byłem zaledwie dwa razy. Kiedyś, już bardzo bardzo dawno temu, na
przedstawieniu Jana Kreczmara „Hyde Park” na Scenie Kameralnej Teatru Śląskiego
w Katowicach, gdzie miałem okazję oglądać, chyba wówczas ledwo co debiutujących,
Krzysztofa Kolbergera i Ewę Dałkowską, no i zupełnie niedawno, też w Teatrze
Śląskim, tyle że na Dużej Scenie, na „Końcówce” Becketta z Andrzejem Sewerynem
i Zdzisławem Wardejnem. Czemu tam polazłem? Zwyczajnie, bo w jednym i drugim
przypadku była to okazja, by zobaczyć coś naprawdę ekstra. Dobrze pamiętam
ostatnie przedstawienie. Byłem naprawdę poruszony. Seweryn był fantastyczny,
zupełnie bez zarzutu, spektakl zrealizowany był tak, że jeśli ziewałem, to
wyłącznie dlatego, że ja w ogóle wciąż ziewam, no i ostatecznie wróciłem do
domu pod dużym wrażeniem.
Czemu poszliśmy tym razem? Poszliśmy
mianowicie z dwóch aż powodów. Pierwszy to taki, że był to występ teatralnego
zespołu o nazwie „Cheek by Jowl” z samego Londynu, a ja zawsze byłem ciekawy
zobaczyć, jak się prezentuje przeciętny angielski zespół teatralny, i jak na
jego tle może wyglądać to co zdarza mi się o czasu do czasu widzieć tu w
Polsce, a po drugie – oni przyjechali do Katowic ze sztuką Johna Forda pod
tytułem „Szkoda że to kurwa”, przetłumaczonym prawie zgodnie z zaleceniem dr
Łobzowskiej jako „Szkoda, że jest nierządnicą”. No a tego przegapić nie mogłem
pod żadnym pozorem, prawda?
No i muszę powiedzieć, że już w momencie kiedy weszliśmy na salę, a do
rozpoczęcia spektaklu było jeszcze 10 minut i ludzie wciąż się zbierali, i
zobaczyłem scenę, na niej łóżko, a na tym łóżku tę dziewczynę, jak ona, nie
zaważając na to, że nikt nawet na nią nie patrzy, najzwyczajniej na świecie
gra, a gra tak, że mój akurat świat czegoś takiego nie widział, już byłem pod
wrażeniem. Wreszcie zamknięto drzwi, zgasło światło, na scenę zaczęli wchodzić
pozostali aktorzy, i w ciągu paru sekund stworzyli taki spektakl, że zacząłem
się powoli bać, że za chwilę ze wzruszenia – kto mnie zna, ten wie, że dla mnie
to jest tyle co splunąć – się popłaczę. Już pierwsze minuty tego przedstawienia
były tak porażające, zarówno pod względem reżyserii, jak i gry aktorów, że ja
się autentycznie poczułem jak na… ja wiem? Koncercie Portishead w zeszłym roku
Poznaniu?
Nie będę opowiadał, co tam się działo, bo to
nie jest recenzja teatralnego przedstawienia, lecz zaledwie skromna refleksja
na tematy, które zupełnie niedawno tu poruszaliśmy. A więc powiem tylko tyle,
że zespół „Cheek by Jowl”, jak się domyślam, jest zaledwie jednym z całej kupy
londyńskich teatrów, który jako wybitny i jeden z najważniejszych na świecie
funkcjonuje tylko wówczas, gdy przyjedzie do takich Katowic i trzeba go jakoś
zapowiedzieć. Gdy idzie natomiast o aktora Andrzeja Seweryna, to jest to jeden
z najwybitniejszych polskich – a swego czasu podobno również i francuskich –
aktorów, występujący w najwybitniejszych wyłącznie przedstawieniach. Rzecz w
tym, że między tym co ja widziałem parę miesięcy temu, kiedy poszedłem na tę
becketowską „Końcówkę”, a tym, co nam pokazali wczoraj ci Anglicy, rozciąga się
kosmos. Pod każdym możliwym względem. I – przykro to mówić, bo zawsze lepiej
myśleć, że jest lepiej niż gorzej – każdy z tych aktorów – powtarzam – każdy –
był bez porównania lepszy od Andrzeja Seweryna, nie wspominając już o
Zdzisławie Wardejnie. Ja tego wcześniej ani nie wiedziałem, ani też nie mogłem
się domyślać. Teraz już wiem, bo to zwyczajnie ujrzałem i przeżyłem.
Co za naiwność! Sądzić, że owszem – gdy
chodzi o film, czy muzykę, to sprawa jest jasna. Natomiast w teatrze, gdzie ani
nie są zaangażowane duże pieniądze, a i temat jest wzięty prosto z powszechnie
dostępnej klasyki – wystarczy tylko serce i talent. I nagle po raz nie wiadomo
który okazuje się, że to właśnie tylko o to chodzi. O serce i o talent.
Piękny był ten wieczór. Piękny i smutny. Czemu smutny – to już powiedziałem. Co to za cholera radość dowiedzieć się, że jest jeszcze gorzej, niż się wydawało? No ale było jeszcze coś. Otóż Giovanni w pewnym momencie rozebrał się do rosołu i jeszcze w dodatku stanął przodem do publiczności, natomiast Annabella nawet kiedy (raz!) zdjęła biustonosz, to była odwrócona tyłem. To niesprawiedliwe. Zwłaszcza że, jak zapowiadano, to ona miała być tą jakąś ladacznicą.
@toyah
OdpowiedzUsuńUff, już myślałem, że to naprawdę film, a to tylko zapowiedź audiobooka.
@Mateusz
UsuńUff. Niestety sama ta zapowiedź potwierdza moje najgorsze podejrzenia. Jeśli młody Stuhr daje się wynajmować do tego rodzaju produkcji, a efekt tego czegoś jest taki jak widzimy, to jest jeszcze gorzej.
@toyah
UsuńNie no, jasna sprawa, ale jakby oni nakręcili taki film to... nie wiem nawet jak miałbym coś takiego nazwać.