Miałem plan dziś wrzucić tu nowy tekst, ale ponieważ jeszcze wczoraj nasz dobry ksiądz Rafał Krakowiak zapowiedział się, a uczynił to z wielkim przytupem, uznałem, że nie będę mu tu wchodził w paradę i ten blogi zostawię do jego wyłącznej dyspozycji. A zatem, bardzo proszę! Część Pierwsza.
Jakiś
czas temu poszedłem do kwiaciarni, by kupić bukiet kwiatów dla pewnej bardzo
zacnej niewiasty. Kwiaciarka wiła ów bukiet, a ja – czekając na ostateczny
efekt jej wysiłków – kręciłem się po kwiaciarni przypatrując się temu całemu
ustrojstwu, które jest typową ekspozycją w tego rodzaju miejscu. I właśnie
wtedy, dostrzegłszy pewną rzecz, poczułem na karku oddech piekła. Było to
bardzo niemiłe, wręcz odstręczające, ale zanim przejdę do szczegółów, proszę
pozwolić, że – tytułem wstępnej ilustracji – przedstawię kilka wydarzeń (Historyjek),
które na pierwszy rzut oka z kwiaciarnią i tym co tam zobaczyłem nie mają nic
wspólnego.
***
Znajomy
przedsiębiorca pogrzebowy – skądinąd człowiek bardzo porządny, pobożny i
zaufania godny – opowiadał mi niedawno, że któregoś razu dorosłe dzieci pewnego
zmarłego, w związku z pogrzebem swego ojca, wśród życzeń wysuwanych pod adresem
firmy pogrzebowej domagały się pewnej niecodziennej usługi, gdyż „tatuś na
pewno by tego chciał”. Usługa miała polegać na tym, by nasz przedsiębiorca do
urny z prochami zmarłego (ciało zostało spopielone), włożył pół litra wódki.
Owe dzieci sprawiały wrażenie bardzo nieszczęśliwych, gdy wzmiankowany
przedsiębiorca drapał się z zakłopotaniem w głowę i nie był za bardzo skłonny,
by postąpić w myśl zasady „klient – nasz pan!”
***
Naszego
Gospodarza bardzo poruszyła śmierć śp. Jacka Drobnego. Snując refleksje na
temat tego właśnie przypadku odejścia do wieczności, dość krytycznie odniósł
się do komentarzy, które w związku z tą śmiercią pojawiły się na blogu ongiś z
nami zaprzyjaźnionym. Pewien autor tam się udzielający, generalnie traktujący
Krzysztofa Osiejuka niechętnie i lekceważąco (ale przecież nie wrogo; na
wrogość trzeba sobie zasłużyć, tzn. być Kimś) opisał ów krytycyzm naszego
ulubionego blogera w sposób następujący: „Toyah na swoim blogu opublikował
swoją wersję aktu zgonu, że Jacka Drobnego „zabił covid”, a nasze tutejsze
SNowskie, sekciarskie towarzystwo wymieszał z odchodami.”
Do
tego momentu wszystko wyglądało na zwykłą nawalankę, która niekiedy zdarza się
między blogerami, gdy inaczej pewne rzeczy widzą. I właściwie, tego rodzaju
spory są nierozstrzygalne. Bo rzeczywiście, jak tu nam, laikom rozstrzygnąć,
czy ktoś zmarł na covid (z powodu którego wdrożono choremu „terapię ECMO”), czy
też ów chory odszedł z powodu SEPSY („szpitalnej choroby”, którą zmarły nabył
właśnie w szpitalu). Toyah uważa, że to covid jest „zimnym mordercą”, a jego
adwersarz (odnoszący się – mówiąc oględnie – z dużym dystansem do istnienia
pandemii i jej zabójczych właściwości) uważa, że Osiejuk opowiada głupoty i
jest jeszcze przy tym niegrzeczny. W porządku. To nic takiego. Różnica zdań.
Normalka. Można nawet sądzić, że jeśli kiedyś obaj się spotkają, to przewrócą
flaszkę i jakoś się pogodzą.
Jest
jednak w tym wszystkim jedna, niepokojąca rzecz. Otóż wzmiankowany autor
publikujący na zaprzyjaźnionym ongiś z nami blogu swoją opinię o głupotach
wygadywanych przez naszego Gospodarza i jego deficytach wynikających z braku
dobrego wychowania kończy następującym stwierdzeniem: „Jeśli chodzi o Toyaha i
jego paranoję kowidowa, parę tygodni temu dowiedzieliśmy się, że on w
publicznych miejscach kaszle na ludzi, którzy chodzą bez maseczki. To ma ich
niby nawrócić na noszenie maseczek. TO jest ten moment, kiedy na porady jest
już za późno.”
Jestem
dość uważnym czytelnikiem tego bloga. Jakoś nie zauważyłem, by Toyah chwalił
się stosowaniem wzmiankowanej „techniki kaszlowej”, traktowanej jako zachęta do
noszenia maseczek ochronnych. Było swego czasu głośno o Marku Migalskim, który
tę „technikę” gorąco promował, ale że Osiejuk do niego dołączył?! Hm… Migalski
i Toyah razem? Różne rzeczy dzieją się na tym świecie, ale żeby akurat to?
Nieprawdopodobne. To może w takim razie coś komuś się pomyliło? Postanowiłem
zapytać Toyaha o tę sprawę. ... … … … … Słuchajcie, słuchajcie! Jaki żal! Jaki
ból! Niestety okazało się, że nic nikomu się nie pomyliło. Informacja o kaszlącym
na ludzi, znanym blogerze z Katowic, okazała się być prawdziwą. Szok i
niedowierzanie! Jak mogło dojść do czegoś takiego? Już wyjaśniam.
Jak
niektórzy być może wiedzą, Krzysztof Osiejuk udziela się także na Twitterze.
Jak wynika z zeznań oskarżonego, to tam właśnie wywiązała się dyskusja o
maseczkach. Pan Krzysztof był za, inni byli przeciw, czyli jak zwykle. Tyle
tylko, że – jak Toyah twierdzi – w tej dyskusji odnosił się nie tyle do
odrzucających obowiązek noszenia maseczek w wiadomych miejscach, co raczej do
pełnej wyższości postawy, którą sobą prezentują niektórzy z tych, którzy
maseczek nie noszą. Nasz Gospodarz (a właściwie trzeba powiedzieć: „gospodarz”)
w swej małości nie był w stanie dostrzec jakiegokolwiek uzasadnienia dla tego
rodzaju demonstracji wolności i niezależności, czemu dał wyraz w
charakterystyczny dla siebie sposób, tzn. głupio i bez sensu. Na pytanie co
robi w takim razie, gdy z tego rodzaju postawą, (t.j. wzmiankowaną wyżej,
uzasadnioną i oczywistą demonstracją wolności i niezależności)
anty-maseczkowców się spotyka, odpowiedział: „Kaszlę na nich.”
Noooo,
bardzo nieładnie… Naprawdę, bardzo nieładnie. Bo co z tego, że Toyah powie
teraz, iż żartował, albo że jesteśmy zbyt głupi, by zrozumieć ironię? Nic to
już nie da. Słowo się rzekło, a cytowany wyżej autor udzielający się na
zaprzyjaźnionym ongiś z nami blogu, rzetelnie spełnił swój kronikarski
obowiązek. Wielkie uznanie dla tego człowieka, który nota bene od
dłuższego już czasu, w dobroci swojej usiłuje uświadomić nam wszystkim, że
Toyah to jednak pomyłka, ponieważ jego refleksje (he, he! „refleksje”!) mają
się nijak do rzeczywistości, a jego pretensje do ilorazu, oraz poczucie krzywdy
gdy ktoś ukazuje mu jego małość, nie mają żadnego uzasadnienia. Tak, tak
Krzysztofie Osiejuku: zygu, zygu! To co
zrobiłeś jest TYM momentem, kiedy na
porady jest już za późno. Trzeba się leczyć. A my z radością będziemy
przypatrywać się tej kuracji.
***
Rozmowa
z młodymi rodzicami, którzy proszą o chrzest ich dziecka. Okazuje się, że owi
młodzi ludzie żyją w związku niesakramentalnym, choć nie mają żadnych
przeszkód, by taki związek zawrzeć. Są ze sobą już kilka lat, budują dom,
wygląda na to, że jest w ich życiu jakaś stabilizacja, ale ślubu kościelnego
nie ma. Gdy grzecznie pytam, czy mają zamiar coś z tym zrobić, momentalnie się
„jeżą” i nie odnosząc się do mojego pytania, sami pytanie zadają: „To co?
Ponieważ nie mamy ślubu kościelnego, to ksiądz dziecka nam nie ochrzci?”
Tłumaczę im, że chrzest oczywiście się odbędzie. Tyle tylko, że muszą
zrozumieć, iż życie w niesakramentalnym związku nie jest normalną,
chrześcijańską życiową sytuacją, że żyją w grzechu i choćby z tego powodu,
jeśli tego nie naprawią – a mogą naprawić! – nie są w stanie dać swemu dziecku
we wszystkim dobrego przykładu (nie mogą np. dać przykładu pełnego, tzn. z
przyjętą Komunią Świętą, udziału w Eucharystii). A oprócz tego, żyjąc w takim
stanie wystawiają na szwank możliwość osiągnięcia przez siebie zbawienia. Nie
zawierając więc sakramentalnego małżeństwa, działają na szkodę swego dziecka
(„które – zapewniam! – będzie ochrzczone”) i na swoją własną szkodę. I w tym
miejscu zadaję pytanie: „A dlaczego właściwie chcecie Państwo chrztu dla
swojego dziecka?” Chwila nasyconego zdziwieniem milczenia, po czym trzy
odpowiedzi: „No jak to? Chcemy chrztu, ponieważ sami jesteśmy ochrzczeni i nasi
rodzice i dziadkowie byli ochrzczeni…”; „Chcemy zapisać dziecko do parafii.”;
„Chcemy chrztu, bo dzieci się chrzci, prawda? No bo jest najpierw chrzest,
potem pierwsza komunia: no tak to się przyjęło, tak to jest urządzone… No i
dobrze, żeby dziecko żyło w wierze.” Pytam się wtedy: „A po co dziecku żyć w
wierze? Co ono z tego będzie miało?”
Nie
chcę przedłużać tej relacji. Ostatecznie wydusiłem z owych rodziców tę prawdę,
że chrztu (podobnie jak wszystkich innych sakramentów) Kościół udziela ze
względu na zbawienie człowieka, który do owego sakramentu przystępuje. Przyjęli
to do wiadomości. Zgodzili się z tym („No tak! To przecież oczywiste: chcemy
chrztu dla naszego dziecka, ponieważ pragniemy, by było zbawione.”). I jak tu
wtedy nie zapytać: „To chcecie, by wasze dziecko było zbawione, a nie zależy
wam na swoim własnym zbawieniu?” Oburzenie: „Co też ksiądz mówi. Pewnie, że
chcemy być zbawieni!” No i trzeba wtedy powiedzieć ludziom ten gorzki tekst:
„Żyjąc w związku niesakramentalnym i nie mając żadnych przeszkód, by to
zmienić, nie zbliżacie się do zbawienia. Idziecie raczej w odwrotnym kierunku… To
co? Porozmawiamy o waszym ślubie?” … … … … … „Nie, proszę księdza. Nam, tak jak
jest teraz, jest dobrze. Czujemy się szczęśliwi. Nie chcemy niczego zmieniać.
Ślub nie jest nam do niczego potrzebny.”
***
Jak
doskonale o tym wiemy, pandemia spowodowała, że do dotychczas istniejących
między nami różnic, doszły różnice nowe – różnice które generują emocje nie
mniejsze i nie mniej barwne od tych, które pojawiają się w związku z odmiennym
podejściem do pewnych zjawisk kojarzonych z polityką, z Kościołem, z disco
polo, bądź z piłką nożną. Do emocji związanych z polityką (***** ***; POpaprańcy),
Kościołem (pedofile i nieroby; bezbożne pedalskie liberały podnoszące rękę na
to, co święte), disco polo (remiza z playbacku; przy tej muzyce
bawi się 8 milionów ludzi) i piłką nożną (Cracovia Pany; Legia
psy) zdążyliśmy się już poniekąd przyzwyczaić, choć osobiście znoszę to z
trudem (zwłaszcza gdy zdam sobie sprawę, że tego rodzaju emocjom ulegam),
natomiast to, co dzieje się z niektórymi z nas w związku z pandemią, jest czymś
nie tyle niewytłumaczalnym (niniejszy tekst ma właśnie pewne sprawy
wytłumaczyć), co raczej świadczącym o poprawności diagnozy, którą swego czasu
postawił Toyah, pisząc co następuje: „Wśród wielu rzeczy, których się obawiałem
w miarę z jednej strony trwania epidemii, a z drugiej ciągłych i coraz bardziej
chaotycznych prób radzenia sobie z nią, często w sposób kompletnie absurdalny,
była i ta, że wielu z nas tego nie wytrzyma i przez nią oszaleje, i albo ze
strachu przed nią wpadnie w stan ciężkiej histerii, albo odwrotnie – w
najbardziej absurdalny sposób zakwestionuje jej istnienie i sens tej walki,
uznając ją za depopulacyjny plan George’a Sorosa, Billa Gatesa, czy diabli
wiedzą kogo jeszcze. I proszę sobie wyobrazić, że znam osobiście ludzi z obu
stron tego szaleństwa, czyli kogoś kto ze strachu przed COVID-em autentycznie
stracił zmysły, ale i też osoby, które podobnie oszalały, tyle że ze strachu
przed niezbadanym spiskiem.” (zobacz na niniejszym blogu: „Gdy
przychodzi nam wejść w czas karnawału”; 4.01.2022.).
Do
tych dwóch przejawów szaleństwa wymienionych przez naszego Gospodarza, dodał
bym od siebie trzeci (związany z naszą chrześcijańską wiarą), którego
ilustracją jest napis na nagrobku pewnego wisielca: „Bóg tak chciał!”
Ci,
którzy nie wytrzymali i ze strachu przed pandemią wpadli w stan ciężkiej
histerii, domagają się „szczepionkowego zamordyzmu”, oraz permanentnego
lockdown’u, a nie-zaszczepionych i nie stosujących się do rozmaitych,
wynikających z trwania pandemii ograniczeń nazywają mordercami.
Ci,
którzy nie wytrzymali i kwestionują istnienie pandemii i sens walki z nią,
domagają się ujawnienia ukrywanej przez rząd prawdy o plandemii, odrzucają
szczepionki, kwestionują konieczność stosowania się do wymogów sanitarnych, a o
zakładających na twarze maseczki ochronne mówią, że noszą „kaganiec na ryju”,
albo „szmatę na mordzie” (koniecznie „na ryju” i koniecznie „na mordzie”).
Ci,
którzy nie wytrzymali i wiarę mylą z fatalizmem uważają, że Bóg w dobroci
swojej uchroni nas – jeśli mamy wiarę! –
przed złością koronawirusa, stąd nie są potrzebne żadne działania medyczne
(szczepienia, noszenie maseczek, dezynfekcja itp.), ani tym bardziej rządowe
(lockdown, limity obecności w kościołach i innych miejscach itd.). A jeśli
nawet ktoś zaraziwszy się umrze, no to trudno. Widocznie „Bóg tak chciał”.
***
W ubiegłym roku ukazał
się wywiad – rzeka z kard. Gerhardem L. Műllerem, byłym prefektem watykańskiej
Kongregacji Nauki Wiary („Prawda. Raport o stanie Kościoła. Kard. Gerhard L.
Műller w rozmowie z Martinem Lohmannem”. Wydawnictwo AA, Kraków 2021). Wywiad
ten w niektórych swoich częściach jest dość trudny w odbiorze, ponieważ kard.
Műller, jako wybitny, niemiecki teolog ma skłonność (jak to niemiecki teolog)
do posługiwania się hermetycznym językiem, tym niemniej rzecz sama w sobie jest
znakomita.
Rozmówcy próbują opisać
sytuację Kościoła w świecie, ze szczególnym uwzględnieniem sytuacji Kościoła w
Niemczech. Kardynał zauważa - à propos tego co się dzieje w Kościele
niemieckim – że ponieważ „coraz bardziej kurczy się Kościół ludowy, biskupi
koniecznie chcą nadążyć za tematami światowymi. Uważają, że powinni grać w
innej lidze. Mają się za prominentów, gdy prezentując swobodną niedbałość,
otwierają drzwi dla home-stories. Wyraża się w tym jednak pewna bezradność,
pokazująca się także i wtedy, gdy głosi się kazania o zmianie klimatu, nie
będąc w tej materii ekspertem. Mówi się, co tylko ślina na język przyniesie,
jak wcześniej w okresie Oświecenia: o uprawie roli, hodowli bydła i higienie
ludu, żeby tylko nie zostać zaatakowanym przez pewne kręgi polityków i macherów
programowych. (…) Zadanie biskupów nie polega na uleganiu naciskowi na
zgodność. Obecnie trudno nawet mówić o solidarności pomiędzy biskupami i
duchowieństwem, a przecież obowiązkiem pierwszych jest umacnianie najbliższych
współpracowników do wyznawania prawdy. Nader często widać, jak zbija się
kapitał właśnie kosztem tego. Niektórzy konsultanci ds. mediów chwalą nawet
swego biskupa: Słusznie ksiądz postąpił, że się nie wychylił i nie spotkał
się z atakiem. Wydaje mi się, że wielu biskupów po prostu boi się, aby nie
zostali określeni mianem kontrowersyjny. Również wojowniczy
uchodzi za negatywną ocenę.”
Punktem wyjścia do tej
jakże mocnej wypowiedzi kard. Műllera, było przytoczenie opinii biskupa Heinera
Wilmera, ordynariusza Hildesheim, który w audycji radiowej na Wielkanoc 2019
roku, pytany o Gretę Thunberg i podobnych jej młodych działaczy społecznych
stwierdził: „[Ludzie ci] są kreatywni niczym Bóg stworzyciel, błyskotliwi
niczym Duch Święty i energiczni jak Jezus Chrystus.”
Coś pięknego!...
***
Krzysztof
Stanowski: coraz bardziej popularny dziennikarz sportowy, jeden z właścicieli
internetowego Kanału Sportowego, którego format wykracza poza sport.
Ciekawy pomysł. Pan Stanowski jest chyba duszą tego projektu, a z racji swej
bystrości, poczucia humoru i ciętego języka, jest przez widzów bardzo lubiany.
Też go lubię. Fajny, gadający rozsądne rzeczy gość, choć jak na mój gust
nadużywa – pewnie dla jakiegoś ważnego powodu – wulgaryzmów.
Jakiś
czas temu natknąłem się na dość już stary filmik Kanału Sportowego z
udziałem Stanowskiego. Pan Krzysztof wyrażał się tam bardzo niepochlebnie o o.
Tadeuszu Rydzyku, który miał gdzieś powiedzieć – à propos pedofilii,
której księża ponoć z lubością się oddają – „Ksiądz zgrzeszył? No
zgrzeszył… A kto nie ma pokus?” Jak wspomniałem wyżej, lubię pana Stanowskiego,
a moja sympatia do o. Tadeusza zbyt wielka nie jest, tym niemniej treść
wzmiankowanego filmiku bardzo mnie zasmuciła, a przyczyną owego smutku był
niestety pan Krzysztof. Zacny ten dziennikarz ceni sobie mieć swoje własne
zdanie i wierzę głęboko, że jest on tzw. „niezależnym publicystą” pracującym
„na swoim”. Nie odmawiam mu prawa, by to swoje własne zdanie miał także o o.
Rydzyku i o pedofilii wśród księży. I nie przeszkadza mi to, że owo zdanie w
wymienionych kwestiach jest zbliżone do zdania, albo wręcz tożsame ze zdaniem
tzw. mainstream’u
medialnego w Polsce, od którego pan Stanowski zdaje się dystansować. Źle to o
mnie świadczy, ale nie przeszkadza mi także to, że pan Krzysztof nie uwzględnił
kontekstu wypowiedzi szefa Radia Maryja, choć owo uwzględnianie jest, o ile się
orientuję, swego rodzaju „przedszkolem” w dziennikarskiej działalności. Przeszkadza
mi jednak to, że nasz znakomity i jakże popularny dziennikarz, słowa o. Rydzyka
o pokusie i grzechu zinterpretował jako próbę bagatelizowania czynu pedofilskiego
i próbę usprawiedliwienia pedofilów w sutannach. Pan Stanowski uważa bowiem
(oddając sens jego wypowiedzi), że „pedofilia to nie grzech, lecz ciężkie
przestępstwo. Przestańcie opowiadać o jakimś grzechu. Grzech to jest wtedy, gdy
się nie pójdzie do kościoła w niedzielę, albo zjesz sześć kotletów zamiast
dwóch; to jest wtedy grzech obżarstwa, a pedofilia to nie jest żaden grzech,
tylko ciężkie przestępstwo.” W podobnym duchu pan Krzysztof definiuje pokusę
(„Pokusę to można mieć, żeby wypić szóste piwo, albo zjeść czekoladę… Ale mieć
pokusę – mieć ochotę – żeby odbyć stosunek seksualny z dzieckiem?!”), na co
możemy się uśmiechnąć i powiedzieć: „Rasowy ironista. Jakże fajnie sobie
żartuje z tych wszystkich lemingów myślących, że naukę Kościoła mają w małym
palcu”, albo z lekceważeniem wzruszyć ramionami i stwierdzić, że pan Stanowski
jest ignorantem, który nie rozumie podstawowych pojęć. Z wymowy filmiku wynika,
że ów dziennikarz raczej nie żartuje; jemu wydaje się, że wie. To jest trochę
tak, jak z alkoholizmem, o którym niedawno Toyah pisał: niektórym się wydaje,
że alkoholik wyleczony, to alkoholik niepijący. Myślę, że podobny schemat opisu
rzeczywistości pojawia się w głowach tych, którym się wydaje, że popełnienia
ciężkiego przestępstwa nie można nazwać grzechem, bo grzech i ciężkie
przestępstwo to dwie zupełnie różne sprawy, a pragnienia popełnienia
przestępstwa nie można nazwać pokusą, bo pokusa dotyczy tylko obżarstwa,
ewentualnie chęci zapuszczenia żurawia w kobiecy dekolt.
To
są wszystko mało poważne rzeczy, z których można się pośmiać, choć konstatacje
wynikające z owego śmiechu zbyt wesołe nie są. I nie chodzi mi tutaj o ocenę intelektualnych
i duchowych walorów przedstawicieli świata dziennikarskiego („Jeśli ktoś w
miarę sensowny, jak Stanowski, robi coś takiego, to co dopiero ci, którzy tak
sensowni nie są?”), lecz o pewną pułapkę, w którą ludzie tacy jak zacny pan
Krzysztof, trochę może bezwiednie, a trochę kokietując mainstream („od
którego oczywiście trzymam się na dystans!”) wpadają. Krzysztof Stanowski
opowiedział o tym w jaki sposób w tę pułapkę wlazł (choć pewnie do dnia
dzisiejszego nie zdaje sobie sprawy z istnienia tych sideł, ani też z tego, że
się w nie zaplątał), ja zaś spróbuję opisać – w oparciu o relację dziennikarza
– kształt konstrukcji owej pułapki:
- pedofilia to oburzające, ciężkie przestępstwo, którego
dopuszczają się także księża (mówi się, że na ogólną ilość duchownych, 1% to
zboczeńcy, choć zapewne jest ich więcej);
- ok. 99% księży w Kościele to fantastyczni ludzie, ale
ponieważ instytucja Kościoła od tego 1% zboków się nie odcina, a nawet tego
procenta broni (vide: o. Tadeusz Rydzyk et consortes), w takim razie Kościół (instytucja
Kościoła) musi budzić obrzydzenie, co tym samym prowadzi do wniosku, że
istnienie owych 99% fantastycznych duchownych w Kościele funkcjonujacych, nie
ma zbyt wielkiego znaczenia;
- jeśli Kościół budzi obrzydzenie, to lepiej jeśli trzymasz
siebie i swoich bliskich z daleka od niego i od jego posługi;
- uściślając: dla dobrego twego samopoczucia i komfortu
psychicznego twoich bliskich, nie rób niczego, co w jakikolwiek sposób
wiązałoby cię z Kościołem, np. nie proś o chrzest dla swego dziecka, bo
chrzest, który jest przecież niczym innym jak uiszczeniem wpisowego do
Kościoła, t.j. do instytucji budzącej obrzydzenie, byłby wtrynianiem się w
życie potomka, który i tak nic w tej chwili nie kuma, a w przyszłości mógłby
mieć pretensje, że przez chrzest pokojarzyłeś go z jakimś obrzydlistwem.
… … … … …
Sidła
zastawione. Zapraszamy do wejścia.
***
Coryllus. Coryllus,
czyli pan Gabriel Maciejewski. Nigdy nie będzie tak popularny jak Krzysztof
Stanowski. Tym niemniej, to panu Gabrielowi postawią kiedyś pomnik na głównym
rynku takiego, czy innego miasta, a istnienia pana Stanowskiego, za
kilkadziesiąt lat, raczej mało kto będzie świadomy (tak jak mało kto jest
dzisiaj świadomy istnienia, bardzo kiedyś popularnego, śp. Tomasza Hopfera).
Powtórzę się, bo już o tym wspominałem: lubię pana Stanowskiego.
Lubię go mimo tego, że prawi czasem – rzadko bo rzadko, ale jednak – głupstwa.
Czy lubię Coryllusa? Lubię jego sposób podejścia do analizy i wynikającego z
tej analizy opisu rzeczywistości, zwłaszcza rzeczywistości historycznej. Na
czym to podejście polega? Generalnie na nieufności wobec pewnych schematów
obowiązujących w polskiej, czy światowej historiografii, oraz na wątpliwościach
dotyczących interpretacji źródeł historycznych i wykazywaniu, że w tych
interpretacjach nie wszystkie istniejące źródła są wykorzystywane i nie
wszystkie czynniki na które źródła wskazują, traktowane są przez tzw.
profesjonalnych historyków, z należytą powagą. Jakie są efekty tego rodzaju
spojrzenia na historię? Moim zdaniem rewelacyjne. Nie trzeba się z panem
Gabrielem we wszystkim zgadzać, tym niemniej wskazywane przez niego mocne i
mocno uderzające w Polskę zaangażowanie Anglików we Wschodniej Europie
(przynajmniej od XIV wieku), choć udokumentowane, w dalszym chyba ciągu nie
zasługuje na uwagę tych „profesjonalnych”. Podobnie rzecz się ma z silną
obecnością interesów weneckich w Polsce (Coryllus przypuszcza, że przynajmniej
od czasów Bolesława Śmiałego), czy wrogą wobec Rzeczypospolitej aktywnością
banków holenderskich w czasie tzw. powstania Chmielnickiego. Sądzę, że
przeciętny zjadacz chleba w życiu nie słyszał – w kontekście historii Polski –
o tych Anglikach, Wenecjanach, czy Holendrach, choć „są na to papiery”, którymi
historycy mogą się zająć. Mogą się zająć, owszem, ale to wcale nie oznacza, że
się zajmują, bądź się zajmą. Tego rodzaju aktywność wymaga bowiem chęci, czasu
i pieniędzy, a nade wszystko wymaga odwagi, by w jakiś sposób przeciwstawić się
obowiązującemu schematowi patrzenia na historię – schematowi, w którym nie ma
miejsca na jakichś Anglików, Wenecjan i Holendrów i na którego straży stoją
uniwersytety i instytuty badawcze (Coryllus by powiedział: propagandyści z
profesorskimi tytułami) rozdzielające skromnym doktorom naukowe granty. W tej
sytuacji trudno mieć nadzieję, że którykolwiek z tych wzmiankowanych doktorów
wejdzie na ścieżkę wytyczoną przez pana Maciejewskiego. Jak mówi klasyk: „Jeść
trzeba”. A prawda? A dążenie do prawdy? Że znowu pojadę klasykiem: „A cóż to
jest, prawda?”
Szkoda
gadać. Szkoda tym bardziej, że ponoć „Historia jest nauczycielką życia”. No jest. Ale
czego ona może nauczyć, jeśli jest niepełna, albo nafaszerowana rozmaitymi
fałszami?
***
Niech to wystarczy. Tego
rodzaju historyjek jest całe mnóstwo. Czy coś je łączy? Oczywiście. By to
zobaczyć, trzeba wrócić do kwiaciarni, o której mówiłem na wstępie. Mam
nadzieję, że w części drugiej uda mi się to pokazać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.