sobota, 9 kwietnia 2016

Zyta, czyli o polskim patriotyzmie

Z prof. Zytą Gilowską miałem okazję spotkać się osobiście raz, we wrześniu 2011 roku w Katowicach podczas organizowanej przez Prawo i Sprawiedliwość konferencji na temat suwerenności gospodarczej. Gilowska miała tam wygłosić wykład, a ja otrzymałem wiadomość, że ona chciałaby skorzystać z okazji i mnie poznać. Poszedłem oczywiście, przywitaliśmy się, krótko porozmawialiśmy, ona mi powiedziała, że czyta mojego bloga, ja jej podarowałem książkę o „Liściu”, uściskaliśmy się, pożegnali i tyle wszystkiego. Później jeszcze przez kilka lat mieliśmy kontakt mailowy, ale ponieważ po jakimś czasie jej zdrowie tak się pogorszyło, że i nawet na to nie miała siły, została mi tylko świadomość, że ona mnie czyta i o mnie pamięta. Wiem, że jeszcze zdążyła kupić „Palimy licho” i koniec. Już jej nie ma.
Pozostały wspomniane maile i liczne wywiady, jakich udzieliła w dniach, gdy to co ma do powiedzenia, jeszcze kogokolwiek interesowało. A ja chciałbym przypomnieć fragment jej wykładu na wspomnianej na początku konferencji, z taką refleksją, że to jest naprawdę straszne, że wszystko się tak fatalnie staje nieważne.
To co Zyta Gilowska tam mówiła, trzeba było przeżyć osobiście, ale skoro jest jak jest, nich nam wystarczą te słowa, tak jak je zarejestrowałem, a dziś tylko we fragmencie przytoczę. Mówiła o suwerenności w wymiarze najbardziej podstawowym i najbardziej powszechnym, a więc suwerenności naszej, jako ludzi i obywateli. O tym, jak to kiedyś, jeszcze w wieku XVI pojawiło się to pojęcie i „ujmowało państwo, jako takie, które nie uznaje nikogo wyższego od siebie, oprócz Boga”. I prosiła dalej, by mieć ten fakt bardzo na uwadze, pamiętając, że – i tu pierwszy dłuższy cytat – „ten metapolityczny, duchowy wymiar suwerenności był przez wieki bardzo ważny dla Polaków. Był silnie obecny w naszej historii, w naszych działaniach, jeszcze w Drugiej Rzeczpospolitej. Były powszechne hasła haftowane na sztandarach: ‘Bóg i Ojczyzna’. Osobiście uważam, że ten metapolityczny, duchowy wymiar suwerenności jest najważniejszy i że dzisiaj, w tym duchowym wymiarze suwerenności Polska ma największe rezerwy. Tu możemy z bogactwa wielkiego korzystać, i powinniśmy sprawdzać, dlaczego tego nie robimy”.
Jednak to co najistotniejsze pojawiło się w drugiej części wykładu Gilowskiej i proszę mi pozwolić zacytować tu już całość. Aż do końca. A było tak:
Nie wolno nam teraz, tak jak za króla Sasa, twierdzić, że jest tylko ‘tu i teraz’. Nie wolno nam tego robić. Dzisiaj nie mamy alibi dla takich bezmyślności i dla takiej nieświadomości. Ale przecież i dzisiaj widzimy państwa, ledwo zipiące, nie potrafiące sobie poradzić, mimo suwerenności, państwa, które swoją suwerenność pozamieniały na sterty długów, i do tego udają – co już jest naprawdę żałosne – że przy pomocy papierków kolorowych, nazywanych pieniędzmi, kupują coś, czego nikt na świecie nie ma, tylko Bóg, czyli, że kupują czas.
Czasu się kupić nie da. Ale my też zaczęliśmy udawać, że kupujemy czas. Nasze państwo też jest bardzo poważnie zadłużone. Tu wchodzą w grę takie liczby, że obywatele myślą sobie: ojej, rozboli mnie głowa, bo ja, przeciętny obywatel mogę sobie tak rozumować, obracam się w kręgu tysiąc, no niech będzie dziesięć tysięcy, dwadzieścia tysięcy – hu, hu, hu! – jakieś takie podają gigantyczne kwoty – od tego głowa boli. Ja jednak proponuję, by przeciętny obywatel wziął jednak kartkę papieru – to nie jest takie trudne, kartkę każdy ma, szkołę podstawową kończyli – napisał sobie liczbę 87, do tego dołożył dziesięć zer, a obok napisał liczbę 38, i do tego dołożył sześć zer. Jak pamięta obywatel z podstawówki, to te zera się tam redukują, i jak sobie to podzieli, to mu wyjdzie, ile jest winien. Bo on nawet tego nie wie. Gdyby on tak sobie to podzielił i dodał do tego kredyt, który wziął na mieszkanie, albo na telewizor, albo na wczasy w Tunezji, popatrzył na niemowlę kwilące w wózeczku – ono nie zapłaci – a on jest per capita, na każdego obywatela, pomyślał, że musi jeszcze pomyśleć o małżonce, o ojcu staruszku – doszedłby do rozumu. Oj, doszedłby do rozumu!
Wystarczy wykonać takie bardzo proste działanie arytmetyczne. Nie trzeba brać oręża, nie trzeba nigdzie biegać – siąść, wziąć kartkę i sobie po prostu podzielić. Myślę, że to byłby jakiś sposób, bo, jak przypuszczam, obywatel się nie orientuje, jak się sprawy mają. Polski suweren się chyba nie orientuje, jak się sprawy mają. Bo niby jak się ma orientować? Z telewizji? Mowy nie ma! Podobno wszędzie jest, panie dzieju, kryzys, ale u nas nie, bo u nas jest, panie dzieju, zielona wyspa. Co nas to obchodzi? Nasza chata z kraja. Niewykluczone, że tak sobie ludziska kombinują. Bardzo źle sobie kombinują. Bardzo źle sobie kombinują, ale kiedyś się wreszcie zorientują. Tylko kiedy? To jest zagadnienie, które sobie dziś stawia dużo mądrych głów w Europie: Ile czasu potrzebuje suweren – współczesny suweren – żeby się zorientować.
Jeden taki suweren, naród węgierski, potrzebował cztery lata, od chwili, kiedy mu rządzący – wprost, niechcąco wprawdzie, ale bardzo wyraźnie – powiedzieli, że, jak najbardziej, kradną, kłamią i oszukują, trudno, nie wyszło im, i od tej chwili, Węgrzy się wprawdzie trochę zdenerwowali, ale naprawdę bardzo, to się zdenerwowali dopiero cztery lata później. No i jest pytanie, czy my będziemy tak długo czekać? Mam nadzieję, że nie, bo tych czterech lat, to chyba jednak Polska nie ma. Jeśli natomiast suweren się zorientuje, a to dla suwerena polskiego jest charakterystyczne – wystarczy bardzo pobieżna i kiepska znajomość historii – jeśli suweren się wreszcie zorientuje, i oby to nastąpiło, to jakoś tak nagle, automatycznie, przekręca się kluczyk z metapolitycznym wektorem suwerenności. Nagle suweren sobie przypomina, że przecież siłą jego przodków – pra, pra, pra, pra, pra – były zawsze takie atrybuty suwerenności, które zawsze bardzo mocno wzmacniały tę suwerenność. To była wiara w Boga, wiara w prawo do własnej ojczyzny, to była wiara w prawo do egzekwowania własnych praw na ziemi ojczystej. Suweren polski, jak już przychodził do rozumu, wierzył w Boga, w Ojczyznę i własne prawa na ojczystej ziemi. Pytanie, kiedy to się stanie teraz? Taki był najważniejszy atrybut suwerenności naszych przodków – Bóg, Ojczyzna i moje w tym miejsce. Moje – obywatela na ziemi. Bo do tego mamy prawo.
Tak Polacy rozumowali. Czy tak chcą rozumować dzisiaj? Obawiam się, że wielu – nie. Nie chcą. Nie da rady, mówią, czasy się zmieniły. Wprawdzie, rzeczywiście, tak kiedyś było, nasi przodkowie walczyli, przelewali krew, wyciskali z siebie, siódme, ósme i dwunaste poty, ale to się zmieniło, i dziś tak być nie musi. Dzisiaj nie musimy się do tego przyznawać. Kochani, nie da rady. Rzeczywistość Was dopadnie. Rzeczywistość Was dopadnie. Przyjdzie, prędzej czy później, i chodzi o to, żeby jak najszybciej przyszła taka chwila, że dużo ludzi w Polsce zrozumie, że te atrybuty suwerenności, które były źródłem siły polskiego narodu – to jest nasze główne dziedzictwo. Nie da się wyprzeć swojego dziedzictwa. Nie da rady! Dziękuję”.

Za chwilę wyjeżdżam do Warszawy na targi, gdzie przez dwa dni w Arkadach Kubickiego pod Zamkiem będę czekał na wszystkich, którzy będą mieli ochotę kupić moje książki, lub choćby porozmawiać. Zachęcam serdecznie. Dziś od 10 rano do 18.30, jutro od 10 do 17. Stoisko nr 101.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...