Obejrzałem wczoraj rozmowę, jaką z Jarosławem Kaczyńskim przeprowadziła „Superstacja” i powiem szczerze, że jestem pod wrażeniem. I nie jest tu naprawdę istotne to, czy efekt tego, co tam zostało powiedziane zawdzięczamy „Superstacji” i jej pracownikowi, czy samemu Kaczyńskiemu, faktem jest, że tę rozmowę się zapamiętuje. Większa część owej opowieści – bo jest to przede wszystkim niezwykła wprost opowieść – jest poświęcona wspomnieniu Lecha Kaczyńskiego i czasu tuż przed i tuż po jego śmierci w Smoleńsku i to akurat, co mnie w wypowiedzi Prezesa uderzyło najbardziej, to fakt, że on ani jednym słowem nie wspomina o zamachu, o wybuchach, o mgle nawet. Kiedy on dzieli się swoimi wspomnieniami z czasu Katastrofy, mówi jedynie o tym, jak Donald Tusk i jego służby całą swoją energię skierowały nie na to, by Lecha Kaczyńskiego zamordować, ale na to, by go ośmieszyć. W tym, o czym opowiada Jarosław Kaczyński, jak mówię, nie ma ani trotylu, ani mgły, ani Putina, ale wyłącznie ta nienawiść i to pragnienie ostatecznej satysfakcji płynącej z upokorzenia kogoś, kogo się szczerze nie znosi.
Bardzo to było niezwykłe doświadczenie. W dniach, kiedy kwestia zamachu i wybuchów nas praktycznie nie opuszcza, nagle pojawił się głos osoby w pewnym sensie najbardziej zainteresowanej i sugestia, że za tym wszystkim stał zwyczajny psikus. W tej sytuacji pragnę bardzo przypomnieć swój tekst jeszcze z roku 2011, napisany oryginalnie dla „Warszawskiej Gazety”, a następnie zamieszczony na moim blogu, w którym postanowiłem pokazać ten akurat aspekt tego, co się stało w Smoleńsku. Moim zdaniem coś zdecydowanie zbyt mocno lekceważonego. Bardzo proszę.
Jak może uważni czytelnicy tych, ukazujących się to tu to tam, refleksji zauważyli, ile razy wspominam o katastrofie smoleńskiej, używam określenia „zbrodnia”, lub wręcz „morderstwo”. Robię to w sposób świadomy i metodyczny. Jeśli przy jakiejkolwiek okazji zastępuję którekolwiek z tych określeń słowem „nieszczęście”, lub „katastrofa”, lub jakimś innym, adekwatnym do sytuacji, robię to wyłącznie ze względów literackich. To co się stało w Smoleńsku 10 kwietnia minionego roku, z mojego punktu widzenia pozostaje przede wszystkim zabójstwem i zbrodnią. Niezmiennie, od niedługo już roku.
Używając tego a nie innego języka, zdaję sobie też świetnie sprawę, że u części z czytelników zarówno mojego bloga, jak i tekstów publikowanych tutaj, takie zachowanie będzie budziło co najmniej zniecierpliwienie. Wydaje mi się bowiem, że doskonale orientuję się w świadomości – a co może ważniejsze, w stanie sumień – osób, które niemal od pierwszego dnia po tamtej katastrofie nie marzą już o niczym innym, jak tylko o tym, by wreszcie zmienić temat i dać im święty sposób. Mimo to, jak widać, nie przestaję powtarzać niemal jak zaklęcia tych dwóch słów – „morderstwo” i „zbrodnia”, i proszę mi uwierzyć, że mam ku temu swoje bardzo mocne powody. I nie widzę takiej możliwości, żebym przestał to robić, o ile albo te powody nie ustąpią, albo ktoś mi wreszcie nie każe się zamknąć.
Jakie zatem są to powody, dla których, zdaniem z całą pewnością wielu, staję się powoli wręcz nudny? Pierwszy jest, przyznaję, dość perfidny. Otóż mam bardzo głęboką wiarę w to, że w końcu pojawi się ta jedna osoba – choćby jedna – która wreszcie nie wytrzyma i krzyknie: „No i dobrze! Niech wam będzie. Zabiliśmy skurwysyna.” Czemu mi tak na tym zależy? Przyczyna jest prosta. Ja wiem, że oni Prezydenta zabili, i bardzo chcę, żeby to wreszcie przyznali. A zatem, jak widzimy, nie chodzi o nic innego, jak o zwykłe, niemal starożytne już pragnienie, by zanim się przejdzie do dalszej części… no, czegokolwiek, zadbać o czystość spraw niezałatwionych i pozamykać wszystkie drzwi. To jest sytuacja trochę taka, jaką znamy z Ojca Chrzestnego, kiedy to Michael Corleone, zanim wyprawi swojego nieszczęsnego szwagra w jego ostatnią podróż, musi usłyszeć to jedno zdanie: „Tak, zrobiłem to”.
Drugi powód jest już bardziej poważny. Chodzi mianowicie o to, że ja wiem, że Prezydent, a z nim wszyscy inni, zginęli nie wbrew woli złych ludzi, ale właśnie, jak najbardziej, zgodnie z ich – nawet jeśli nie wolą – to bardzo intensywnie i wielokrotnie wyrażanym życzeniem. Ja wiem, że nawet jeśli to był wypadek, to wypadek wręcz wymodlony. A więc wiem, że to do czego doszło tamtej kwietniowej soboty, to był straszny, niewybaczalny występek dokonany przez ludzi złych, podłych i głupich. A więc zbrodnia. A skoro to wiem, to nie widzę najmniejszego powodu, żeby dla głupiej elegancji, zaciskać zęby tam gdzie ich zaciskanie jest nikomu po nic. Nawet im.
A więc wiem, że Prezydent, Jego Małżonka, ale też Sebastian Karpiniuk i Przemysław Gosiewski zostali zamordowani mniej lub bardziej celowo. W jaki sposób? Tego niestety wciąż nie umiem powiedzieć ani ja, ani wielu z nas. No bo skąd? No bo jak? Oczywiście są tacy, którzy wykorzystują całą swoją wiedzę i zaangażowanie, żeby znaleźć odpowiednio sensowne wyjaśnienie tej zagadki, ale wszystko co mogę tu zrobić, to przyjmować te propozycje z większym lub mniejszym zaufaniem. Znam bardzo dużo relacji, robiących na mnie wrażenie bardzo eksperckich, z których wynika, że żadna z oficjalnie przedstawianych nam wersji nie ma najmniejszego sensu. I mówię tu o analizach na wszelkich możliwych poziomach obejmujących zarówno to co się wydarzyło tamtego wiosennego poranka, jak i wszystko to, co się działo wcześniej, w miesiącach poprzedzających. A więc wiem, że tak wielki samolot jak Tupolew każdą brzozę, o którą by niefortunnie zawadził, zamiast tracić skrzydło, ściąłby jak zapałkę. Wiem że gdyby jakiś cudem to ta brzoza urwałaby mu skrzydło, to uderzając w ziemię, ludzie znajdujący się w środku nie zostaliby tak strasznie zmasakrowani. Wiem też, że żołnierze pilotujący samolot nie byli głupcami, którzy z niezrozumiałego kompletnie powodu uznali nagle, że wylądują tam gdzie trzeba, nie mając kompletnie pojęcia, gdzie się znajdują i dokąd lecą, o ile ktoś im w tym ich szaleństwie skutecznie nie pomógł. Poza tym wreszcie, ci, którzy za tym nieszczęściem stoją, nie milczą. Gadają dzień w dzień, i z tego ich gadania każdy kto ma otwarte uszy i rozum może usłyszeć też bardzo dużo. Naprawdę dużo.
Ale wiem też coś jeszcze. Na długo jeszcze zanim doszło do tego ostatecznego nieszczęścia, bardzo wiele osób – i to zarówno tych, którzy mają na wiele rzeczy wpływ, jak i tych, którzy ów wpływ bardzo mieć chcieli, ale musieli się zadowolić tym, że będą w tym wszystkim pełnić wyłącznie rolę kibiców – bardzo marzyło o tym, żeby dożyć dnia, gdy będzie leciał ten samolot, a później nagle zacznie spadać. Wiem też, że było zawsze bardzo wiele osób – i jest ich mnóstwo jak najbardziej i dziś, tyle że już z innym rodzajem uwagi – którzy, nawet jeśli nie posunęli się w swoich marzeniach aż tak daleko, żeby ujrzeć tę krew, to z wielką satysfakcją witali każdą możliwą porażkę w codziennym kalendarzu tego, kogo całym sercem nienawidzili. I tak się składa, że jeśli nawet to tylko ich pragnieniom i wysiłkom możemy zawdzięczać to, że samolot z Prezydentem spadł w to smoleńskie błoto, pozostawiając po sobie kupę złomu i przemielone ciała, to też nie mam najmniejszego powodu, żeby machnąć na to wszystko ręką i zacząć o tym nieszczęściu mówić „wypadek”.
Jak mówię, nie mam bladego pojęcia, jak doszło do katastrofy rządowego Tupolewa. Nie wiem, czy ktoś rozpylił tam tę mgłę, czy ktoś przeniósł złośliwie radiolatarnie, żeby zmylić pilotom drogę, czy rosyjscy kontrolerzy kazali naszym pilotom lądować, podczas gdy lądować nie wolno było pod żadnym pozorem, czy – jak twierdzą niektórzy – doszło do jakiegoś supernowoczesnego wybuchu, który ten samolot rozpruł w drobny mak. Wiem natomiast z całą pewnością, że nie mogło wydarzyć się tak, że ktoś kapitanowi Protasiukowi powiedział „Ląduj”, on zapytał „Gdzie?”, ten ktoś mu powiedział „Gdzie bądź”, a on na to wypowiedział te słynne słowa: „To ja wszystkim pokażę, jak lądują debeściaki”, rąbnął w to drzewo i rozpadł się na setki krwawych strzępów.
Ale wiem jeszcze coś. I żeby pokazać dokładnie, co wiem, spróbuję opowiedzieć pewną historię. Historię całkowicie zmyśloną, ale mam nadzieje, że się wszystkim spodoba. Otóż wyobraźmy sobie, że ja kogoś bardzo nie lubię. Co ciekawsze, mam wszelkie powody, żeby tego kogoś nie lubić. Jak to pięknie wyraził w niedawnej wypowiedzi dla „Rzeczpospolitej” Paweł Śpiewak, moja nienawiść do tego kogoś byłaby w pełni „uzasadniona”. Najchętniej w tej sytuacji bym mu oczywiście wlał, albo sprawił, żeby on się wyniósł z mojej okolicy, lub tak go nastraszył, żeby stał mi się posłuszny i przestał mnie nieustannie irytować. Jednak z jakiegoś powodu, ani jedno, ani drugie, ani też trzecie, nie leży w moich możliwościach. A zatem, jedyne co mi pozostaje, to – jak już powiedzieliśmy – w uzasadniony sposób go nienawidzić, i mu nieustannie dokuczać. Dokuczać tak, żeby on te moje dokuczliwości odczuł, i żeby przy każdej kolejnej okazji, odczuwając je, budził powszechny w okolicy śmiech.
I oto wyobraźmy sobie, że ten mój znajomy, któregoś dnia planuje urządzić u siebie w domu uroczystość z udziałem zaproszonych przyjaciół, do tej uroczystości się przygotowuje, bardzo jej wyczekuje i bardzo się na nią cieszy. A ja wtedy wymyślam sobie, że to będzie bardzo dobry psikus, jeśli ja mu na przykład wsadzę szpilkę w zamek do drzwi i kiedy on będzie wracał do domu z zakupów, nie będzie mógł wejść do domu, będzie stał pod domem jak głupi, z tymi wszystkimi flaszkami i co tam jeszcze sobie na tę uroczystość przygotował, po pewnym czasie zaczną schodzić się goście i będą tak wszyscy stali pod tymi drzwiami, wystrojeni do zabawy, której nie będzie, a on będzie się jak kretyn szarpał z tymi drzwiami, wściekał, i będzie taki w tej swojej bezradności żałosny i śmieszny. A ja będę stał w oknie i pokładał się ze śmiechu.
I wtedy, nagle, zupełnie niespodziewanie, kiedy on i jego kumple tak się będą bezradnie kręcić pod tą jego głupią furtką, obok będzie przejeżdżać jakaś ciężarówka, prowadzona niefortunnie przez pijanego kierowcę, wpadnie na tę całą grupę niedoszłych imprezowiczów i wszyscy w jednym momencie zginą…
Przepraszam teraz wszystkich bardzo, ale czy ja kogoś zabiłem? Czy ja może jestem winien zbrodni? Czy my w ogóle możemy mówić o zabójstwie? Czy to ja może się napiłem i wjechałem w kręcących się po jezdni ludzi?
Ja, jak mówię, nie mam pojęcia co się tam, w tamtej smoleńskiej mgle, wówczas stało. A ponieważ nie wiem, to dopuszczam wszystkie możliwości. Nawet i tę, że tak naprawdę nikt nie chciał, by się przydarzyło cokolwiek złego, a co dopiero aż tak paskudnego. Że chodziło wyłącznie o psikusa. I to nawet nie tak bardzo podłego, jak ten opisany w mojej historii, ale zwykłego, wesołego psikusa, urządzonego w dodatku w celu czysto politycznym i w bardzo dobrych intencjach – żeby skompromitować człowieka, który sobie na tę kompromitację jak najbardziej zasłużył i na nią skutecznie zapracował. Dla dobra Polski i Polaków. Biorę zupełnie szczerze pod uwagę taką możliwość, że to nieznośne i nieustanne wysuwanie się Lecha Kaczyńskiego przed szereg, to jego przekonanie o swojej ważności, to ciągłe gadanie: „Jestem prezydentem, jestem prezydentem, jestem prezydentem”, stawały się już dla niektórych tak bardzo nie do wytrzymania, że ludzie, którzy naprawdę nie mieli wielkiego pola manewru, w swojej łagodności i wesołym usposobieniu jedyne co mogli zrobić, to temu bucowi pokazać, jaki jest śmieszny i żałosny w tym swoim nadęciu. I wymyślili sobie, jak to będzie fajnie i wesoło, kiedy on z tymi wszystkimi ludźmi przyleci nad ten Smoleńsk, gdzie nikt poważny go ani nie czeka, ani nie potrzebuje, zobaczy tę mgłę i będzie musiał wracać do domu jak niepyszny. I wszyscy będziemy się śmiać i za nim wołać, że taka wyprawa, jaki prezydent, a taki prezydent, jakie to całe jego towarzystwo. Tchórz i ofiara losu i głupi kartofel. I będzie dobrze.
I nagle, kiedy wszystko się tak elegancko rozwijało, ktoś coś spieprzył… i stało się, jak się stało.
I co? Czy ja mam znów słuchać tych ciągłych pretensji, że mam przestać gadać o zbrodni, o morderstwie, o złych ludziach? Mogę słuchać. Zwłaszcza że wiem świetnie, co za nimi stoi. Z jednej strony mianowicie zwykły strach i poczucie kompletnego osaczenia, a z drugiej bardzo nieczyste sumienia. I ten straszny, niewymowny wysiłek, żeby przestać słyszeć te głosy. Żeby już one się wreszcie uciszyły. Żeby przestały szeptać i budzić ludzi po nocach. Mogę słuchać. Jednak jeśli ktoś się spodziewa, że przestanę się pieklić, to może na mnie już nie liczyć.
Powyższy tekst, obok wielu, wielu innych, można znaleźć w mojej książce zatytułowanej „Palimy licho, czyli o TymKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji. Do nabycia na stronie http://coryllus.pl/?wpsc-product=palimy-licho-czyli-o-tymktorynigdynieprzepuszczazadnejokazji. Książkę będzie można również kupić na zbliżających się Targach Wydawców Katolickich w Warszawie. W sobotę i w niedzielę z dedykacją autora. Bardzo polecam i zapraszam. 7-10 kwietnia, Arkady Kubickiego, Warszawa.
Powyższy tekst, obok wielu, wielu innych, można znaleźć w mojej książce zatytułowanej „Palimy licho, czyli o TymKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji. Do nabycia na stronie http://coryllus.pl/?wpsc-product=palimy-licho-czyli-o-tymktorynigdynieprzepuszczazadnejokazji. Książkę będzie można również kupić na zbliżających się Targach Wydawców Katolickich w Warszawie. W sobotę i w niedzielę z dedykacją autora. Bardzo polecam i zapraszam. 7-10 kwietnia, Arkady Kubickiego, Warszawa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.