poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Savoir vivre, czyli dlaczego nie wypada chować się na cmentarzu przed gwizdami

Nie umiem sobie dziś przypomnieć, który to był rok, kiedy Jerzy Owsiak po raz pierwszy kazał uczestnikom tak zwanego „Przystanku Woodstock” uczcić pamięć o Powstaniu Warszawskim i jego bohaterach, a tym bardziej nie umiem powiedzieć, czy to on akurat był tym pierwszym, który postanowił przejąć od nas tę narrację i rozpocząć wieloletni proces jej zawłaszczania, pamiętam jednak świetnie zarówno tamto lato, jak i cały kontekst owej hucpy, bardzo dobrze. A zatem pamiętam przede wszystkim Polskę, w której jakiekolwiek demonstrowanie przywiązania do wartości narodowych, było powszechnie – a mam tu na myśli zarówno polityków, jaki i media, czy wreszcie propagandowo eksploatowaną kulturę popularną – wyszydzane, a często traktowane jako wynaturzenie, i wcale nie mówię tu przede wszystkim o świętowaniu takich okazji, jak rocznica Powstania Warszawskiego, ale o zwykłych gestach w postaci wywieszania biało-czerwonej flagi, czy przyjmowaniu uroczystej postawy przy okazji hymnu państwowego. No, ale pamiętam oczywiście tamten „Woodstock”, kiedy to wszystkim nam odjęło wręcz mowę na widok owej wielusettysięcznej, uświnionej w tym błocie, często pijanej, czy niekiedy wręcz zaćpanej hałastry, wysyłającej na wezwanie swojego mistrza jakieś niby-światełka ku niebu, no i jego samego wrzeszczącego, że oto wszystkie tamte zamordowane w Powstaniu Warszawskim dzieci patrzą z nieba na ten cały syf i czują już jedynie dumę i wdzięczność.
Pamiętam tamten dzień i nie zapomnę go już nigdy, podobnie jak nie zapomnę bezsilnej rozpaczy, która mnie wówczas ogarniała.
Jak mówię, trudno jest mi dziś sobie przypomnieć, który to był rok, kiedy Owsiak postanowił odstawić ten swój upiorny cyrk, natomiast dziś wszyscy już widzimy, że od tego czasu owa maskarada stała się powszechnie uznawaną tradycją i nie można sobie wyobrazić dowolnej medialnej relacji z obchodów tego święta, bez próby skierowania naszej uwagi na to, co się dzieje tam, w tym czarnym błocie, kurzu i w tej ludzkiej nędzy. Ale, jak wiemy, przez te wszystkie lata stało się coś jeszcze. Doszło mianowicie do sytuacji, w której tak naprawdę prawdziwie szczerymi i serdecznie zaangażowanymi czcicielami narodowych wartości stali się ci, którzy wcześniej, przez wiele długich lat, na dźwięk słowa „Polska” w najlepszym wypadku wzruszali ramionami, ale też znacznie częściej wykrzywiali twarze w gniewnym szyderstwie. Stoją więc oni dziś przed nami i uznają za stosowne nas pouczać, jak to Polska jest naszą wspólną wartością i że nie wolno nikogo wyłączać z narodowej wspólnoty.
Stoją oni – dokładnie ci sami co wtedy i ci sami co zawsze – kiwają z jak najbardziej szczerą powagą dokładnie tymi samymi co zawsze łbami i mówią nam, byśmy się jednak może zreflektowali i przestali na nich gwizdać i buczeć, bo to naprawdę ani okazja ani miejsce odpowiednie po temu, by urządzać tego typu demonstracje. No i pytają, dlaczego? O cóż wam wszystkim chodzi? Skąd te pretensje? Czym myśmy sobie zasłużyli na takie traktowanie? Czyżbyśmy byli gorszymi Polakami?
I ja przyznaję, że nie jest łatwo na tę bezczelność odpowiednio mocno zareagować z dwóch względów. Przede wszystkim, nie da się zaprzeczyć, że w ogóle nie jest łatwo argumentować, dlaczego pewna część społeczeństwa znalazła się poza jego nawiasem w sensie przynależności definiowanej patriotycznie. Tu jednak też nie jest łatwo odwoływać się do świadectw historii, jako że owa wspomniana wcześniej antypolska kampania nigdy nie była prowadzona na poziomie dosłowności, którą można opisać przy pomocy paru obrazów i kilku zdań. To zawsze raczej chodziło nie tyle o słowa, czy o poszczególne twarze, co o owo wyłażące zewsząd szyderstwo i pogardę. No i też nie jest łatwo wziąć któregoś z nich za ucho i zażądać, by nam opowiedział, jak to on pięć, dziesięć, czy piętnaście lat temu czcił pamięć polskich bohaterów. No a poza tym wreszcie sam temat, jak każdy związany z osobistymi, często skrywanymi głęboko w sercu wzruszeniami, nie nadaje się do publicznego roztrząsania.
Całym szczęściem, ten blog ani nie jest ograniczony żadnymi konwenansami, ani też jego autor nie ma żadnego powodu, by dbać o swoją reputację kosztem prawdy, więc nie widzę najmniejszych przeszkód, by powiedzieć, dlaczego ja nie mam żadnego problemu z ludźmi, którzy od lat, w każdą rocznicę wybuchu Powstania przychodzą tam, gdzie próbują się lansować ci, dla których Polska nigdy nie była niczym więcej, jak zaledwie wstydliwie ukrywaną informacją w paszporcie, i na nich gwiżdżą, wrzeszczą, buczą, a może i plują. I ani mi w głowie, by się tu jakoś szczególnie napinać i w żywe oczy kłamać, że cmentarz to nie jest odpowiednie miejsce do demonstracji. Ile razy bowiem widzę choćby tego oszusta Owsiaka i tę jego sektę, jak bezczeszczą pamięć naszych bohaterskich żołnierzy i widzę tę naszą bezradność, myślę sobie, że tak naprawdę to jest wszystko, co nam zostało: spróbować tam pójść i zagłuszyć ich naszą pogardą.

Zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, a jeśli komuś przyszło do głowy kupić sobie pierwszy wybór felietonów z tego bloga, proszę o kontakt pod adresem toyah@toyah.pl. Mamy tu jeszcze kilka egzemplarzy. Dedykacja w cenie.

No i jeszcze jeden, absolutnie wyjątkowy apel. Gdyby komuś akurat zbywało, miał jeszcze w pamięci numer konta, który tu kiedyś umieszczałem, a powyższy tekst uznał za odpowiednio isnspirujący, bardzo proszę o ten jeszcze jeden gest. Miniony lipiec zostawił nas na krawędzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...