Na targach we Wrocławiu spędziłem zgodnie z planem zaledwie jeden dzień, i tak jak to zwykle się przy tego typu okazjach dzieje, wracając do domu, już żałowałem i że nie zostałem dłużej i że nie przyjechałem choćby dzień wcześniej. Jeśli prowadzi się ów wydawniczy projekt w taki sposób, jak to zaplanował Gabriel, a więc, w naszym wypadku, w oparciu o książki dwóch tylko autorów, i to nie dlatego dwóch, że liczba dwa jest liczbą szczęśliwą – w końcu, gdyby tylko była możliwość, nas by mogło być choćby i dziesięciu – ale po to, by zachować gwarancję poziomu, oraz przez sprzedaż bezpośrednią, kontakt z czytelnikiem staje się czymś tak niezwykłym, że nieporównywalnym nawet z kontaktem, jaki się tworzy między muzykiem, a słuchającą go publicznością. Wydaje mi się, że gdybyśmy mieli to porównanie dalej ciągnąć, muzyk musiałby doprowadzić do sytuacji, kiedy staje naprzeciwko tego jednego słuchacza i gra wyłącznie dla niego. W dodatku jeszcze, między jedną a drugą piosenką, ze słuchaczem rozmawia na takim poziomie emocji, jakby wiedział, że od tej rozmowy zależy, czy tamten będzie chciał kolejnego utworu w ogóle wysłuchać. Fascynujące przeżycie i fantastyczne zajęcie. Z tego, co zauważyłem, obserwując Gabriela, uważam, że taka też jest i jego opinia.
Staliśmy więc na tym stoisku, po raz pierwszy od lat naprawdę dużym, z zawieszonego nad nami głośnika niemal bez przerwy dochodził odgłos kolejnych komunikatów na temat tego, gdzie jest sprzedawana czyjaś książka i na którym ze stoisk, który z autorów akurat podpisuje swoją, a ja nagle sobie uświadomiłem, że gdyby nagle w tym gąszczu tytułów, nazwisk i nazw wydawnictw pojawiła się informacja, że jest na tych targach jedno jedyne stoisko, gdzie swoje książki sprzedają ich autorzy, a nie zatrudnione przez wydawnictwo dziewczęta, i to nie sprzedają tylko dziś przez godzinę, ale przez cały czas i z samej zasady, gdy chodzi o poziom sprzedaży, nie miałoby to dla nas większego znaczenia. Ludzie i tak by nas mijali, Gabriel by i tak wciąż powtarzał swoje sakramentalne: „Dzień dobry, jesteśmy autorami większości z tych książek”, a ich zdziwienie i poziom zainteresowania wcale nie byłby większy, niż wcześniej.
Ten moment mnie fascynuje od pierwszego razu, gdy zdarzyło mi się brać udział w targach. Stoimy tam nad tymi książkami, tu te jaśniejsze jego, tam te czarno-kolorowe moje, idą pan z panią, patrzą obojętnym wzrokiem po tych tytułach (jeszcze jedno nieznane nikomu wydawnictwo) i w tym momencie Gabriel ogłasza: „Jesteśmy autorami większości z tych książek”… i niech ktoś kto tego nie widział żałuje, bo to jest naprawdę coś. Rzecz w tym, że z jakiegoś powodu – daję słowo, że nie wiem, czym to jest spowodowane – tej jesieni (i to nie tylko w ten weekend we Wrocławiu, ale i tydzień temu w Warszawie i wcześniej w Krakowie) było znacznie więcej osób, które o Klinice Języka wcześniej nie słyszało, a zatrzymywały się, by porozmawiać, i wiele z tych osób nasze książki kupowało. Pamiętam, jak w zeszłym roku, w tym samym Wrocławiu, w pewnym momencie mój „Biustonosz” wzięła do ręki jedna obca pani, przeczytała kawałek, powiedziała „to ja poproszę”, a ja, tak szczęśliwy, że wreszcie moją książkę kupuje ktoś, kto mnie wcześniej ani nie czytał, ani nawet o mnie nie słyszał, rzuciłem kompletnie bez sensu informację, że wszystko to co ja tam napisałem, to szczera prawda… i ona w tym momencie się skwasiła, zapytała „to pan tego nie wymyślił?” i rozczarowana książkę mi oddała. Tym razem, nie umiem nawet powiedzieć, ile osób, nie słysząc wcześniej ani o wydawnictwie, ani o mnie kupowało mojego „Listonosza”. Niekiedy mam wrażenie, że ich było niewiele mniej, niż tych, co przyszli specjalnie po „Licho”. Może zaintrygowani okładką i tytułem, brali tę książkę do ręki, prosili o bardziej konkretne informacje, ja opowiadałem o tym języku i o wszystkich kłopotach, jakie obowiązujący system nauczania generuje, ludzie przeglądali strona po stronie… no i ją kupowali. Ja wiem, że 30 zł to zaledwie dwie paczki papierosów, niemniej w sytuacji gdy tak wielu z nas słucha tylko tych piosenek, które już słyszeli, nawet jednej czekolady może być żal. A oni kupowali.
Wygląda więc na to, że coś się dzieje, niewykluczone, że nawet nie po naszej stronie, ale po stronie owej wszechogarniającej nędzy na rynku, która w końcu musi ludzi doprowadzić do tego typu desperacji, że ludzie jednak zaczną trochę ryzykować i słuchać tego, czego nie słyszeli nigdy wcześniej, jednak w tym akurat wypadku, a więc książki o języku angielskim mamy coś więcej. Kwestia bowiem w tym, że to co się dzieje z rynkiem nauczania i upadkiem, jaki on przez minione paręnaście lat zaliczył, staje się sprawą coraz bardziej publiczną. Proszę mi uwierzyć, że z tych wszystkich osób, z którymi rozmawiałem na temat nauczania języka, ani jedna (ANI JEDNA!) nawet nie próbowała kwestionować mojej diagnozy, że cały system dziś jest absolutnie bezużyteczny. Każda z nich, kiedy tylko usłyszała opinię, że zarówno dla szkół, jak i nauczycieli, no i oczywiście dla wydawnictw, ostatnią zasługującą na uwagę rzeczą jest nauczenie kogokolwiek języka, natychmiast szeroko się uśmiechali i opinię tę w pełni potwierdzali. Nauczyciele są z reguły niedouczeni i pozbawieni jakichkolwiek ambicji, szkoły dbają wyłącznie o doraźny zysk, natomiast wydawnictwa stają na głowie tylko po to, by ktoś kto chce się nauczyć języka, kupił nie jedną, ale pięć, dziesięć, a jeśli się da, to może i dwadzieścia kolejnych kompletów podręczników. Z czego się to wszystko bierze, starałem się wyjaśnić w samej książce, natomiast wciąż się pojawiają kolejne refleksje, i dla kogoś kto uczeniu języka poświęcił znaczną część życia sprawa nie przestaje być wciąż aktualna.
Piszę ten tekst trochę oczywiście w nastroju potargowym, ale również zainspirowany podaną przez „Super Express”, a za nim inne media, informacją, że Donald Tusk uczy się bardzo intensywnie języka angielskiego nie od września, co nam wszystkim zapowiedział, ale od wielu już lat, i to z takim poświęceniem, że wedle raportu sporządzonego przez jego Kancelarię, on już odbył 1300 godzin lekcji, za które zapłacono 100 tysięcy złotych. Konkretne dane wyglądają tak, że on się zaczął uczyć w roku 2008, a więc kiedy został premierem, potem, jak się możemy domyślić, uznał, że nic z tego nie będzie i rzucił to w cholerę, jednak w roku 2011, prawdopodobnie powodowany jakimś przypływem desperacji, podjął naukę na nowo i tak ciągnie do dziś. Jak informuje Kancelaria „nie było ustalonego tygodniowego limitu godzin, a harmonogram zajęć był dostosowany do kalendarza pana premiera”, z czego rozumiem, że on się uczył wtedy, kiedy miał czas, a zatem, kiedy go miał, to uczył się bez przerwy, a kiedy nie miał – nie uczył się w ogóle, i co oceniam jako, po stronie zamawiającego, kompletny absurd, bezsens i stratę czasu i pieniędzy, a po stronie wykonawcy bezczelne oszustwo i nadużycie. Bardzo przepraszam, ale gdyby to mnie poproszono, bym od zera nauczył angielskiego człowieka po pięćdziesiątce, z tym zastrzeżeniem, że ponieważ to jest człowiek bardzo, ale to bardzo zajęty, lekcje będą się odbywały tylko wtedy, kiedy będzie miał czas, a on sam się będzie do nich przygotowywał, kiedy mu będzie wygodnie, to ja bym się na ten układ nie zgodził nawet, gdyby za te 1300 godzin obiecano mi nie 100, ale choćby 200 tysięcy złotych. Dlaczego? Bo ja wiem, że za tym stoi wyłącznie stracony czas i pieniądze, a triumfuje zwykły szwindel.
Proszę popatrzeć na to, z czym mamy do czynienia. Donald Tusk, po czterech, czy może pięciu latach nauki języka – nauki intensywnej i to zapewne realizowanej przez najlepszych lektorów – ogłasza, że on bardzo przeprasza, ale on po angielsku nie bardzo, natomiast ma przed sobą trzy miesiące bardzo ciężkiej pracy i wszystko przez ten czas nadrobi. Czy państwo to widzą i słyszą? Przecież tu wszystko mamy podane na tacy. Oto cały ten system, o którym ja piszę w swojej książce. To jest system, który jest tak bardzo wyzuty z wszelkich kompetencji, tak bardzo oszukany, w stanie takiego upadku, że tu naprawdę nie ma już nic poza tą fikcją, polegającą na tym, że wszyscy doskonale wiedzą, jak się sprawy mają, ale udają, że wszystko jest tak jak ma być, bo inaczej ani być nie może, ani nie będzie.
Mamy prawdopodobnie najbardziej renomowaną warszawską szkołę językową – kto wie, czy nie tą, która dokonała oceny mojego tłumaczenia pewnego patriotycznego filmu – najwybitniejszego jej lektora – kto wie, czy nie właściciela owej szkoły – 1300 godzin intensywnego kursu w ciągu 5 lat, co czyni praktycznie godzinę dziennie… a na końcu tego wysiłku stoi jedno wielkie nic. Czy ja się dziwię? Oczywiście że nie. Czy ja z tego szydzę? Tym bardziej nie. Czemu? Bo ja wiem, o co chodzi. Ja wiem, jak to wygląda w skali znacznie, znacznie mniejszej i stąd wiem, jak to musiało wyglądać na tym poziomie. Przychodził ten ktoś do Donalda Tuska, ten siedział przy stole z którymś z tych idiotycznych, kompletnie bezużytecznych podręczników… i zegar zaczynał odmierzać minuty:
- Poćwiczymy dziś panie premierze czas Present Continuous.
- Znaczy, który? Ten z if?
- Nie, ten z ingiem.
- Zaraz. Muszę poszukać w zeszycie. Can to nie to?
- Nie. To z ingiem.
- Kurde! Jak ja mam pamiętać? Przecież to było miesiąc temu. To może trochę pogadajmy, bo ja się muszę nauczyć rozmawiać.
- Okay. What have you been doing these days?
- Repeat please.
Szczerze zachęcam do czytania książki „Kto się boi angielskiego listonosza?” Ona jest do kupienia pod adresem www.coryllus.pl Zachęcam zwłaszcza tych, którzy uważają, że wszystko gra. Bo nie gra. A kto tego nie wie, ma grzech. Ci co wiedzą i grzechu nie mają natomiast, mają, jak się okazuje, problem. Otóż paręnaście już razy otrzymywałem od czytelników prośby, aby opublikować na blogu rozwiązania do zamieszczonego w książce testu i paru innych zagadek w kwestiach bardziej szczegółowych. Obawiam się, że jest to niemożliwe z dwóch względów. Przede wszystkim blogowa notka polegająca na czy to publikowaniu jakichś literek, czy luźnych sekwencji, dla znacznej większości czytelników wyglądałby bardzo głupio. Co ważniejsze być może, same rozwiązania bez pewnego jednak objaśnienia, nie są żadną nauką, a więc praktycznie nic nie dają. W związku z tym, wszystkich, których dręczą problemy językowe przedstawione w mojej książce proszę o kontakt na adres toyah@toyah.pl i wtedy spróbujemy coś wymyślić.
Szczerze zachęcam do czytania książki „Kto się boi angielskiego listonosza?” Ona jest do kupienia pod adresem www.coryllus.pl Zachęcam zwłaszcza tych, którzy uważają, że wszystko gra. Bo nie gra. A kto tego nie wie, ma grzech. Ci co wiedzą i grzechu nie mają natomiast, mają, jak się okazuje, problem. Otóż paręnaście już razy otrzymywałem od czytelników prośby, aby opublikować na blogu rozwiązania do zamieszczonego w książce testu i paru innych zagadek w kwestiach bardziej szczegółowych. Obawiam się, że jest to niemożliwe z dwóch względów. Przede wszystkim blogowa notka polegająca na czy to publikowaniu jakichś literek, czy luźnych sekwencji, dla znacznej większości czytelników wyglądałby bardzo głupio. Co ważniejsze być może, same rozwiązania bez pewnego jednak objaśnienia, nie są żadną nauką, a więc praktycznie nic nie dają. W związku z tym, wszystkich, których dręczą problemy językowe przedstawione w mojej książce proszę o kontakt na adres toyah@toyah.pl i wtedy spróbujemy coś wymyślić.
A kiedy z książkami do Trójmiasta ?
OdpowiedzUsuńNo tak... najpierw trzeba by zorganizować jakieś targi dobrej książki...
Pozdrawiam serdecznie :)
@ifa
OdpowiedzUsuńJeśli tylko tam coś się będzie działo - a o tym poinformuje mnie Gabriel - pojadę bez dwóch zdań. Ten blog ma bardzo dużo przyjaciół w Trójmieście.
Dla mnie to naprawde zadziwiajace: jak coryllusowi udaje sie od lat funkcjonowac a rynku,kiedy nikt go nie promuje, nie dofinansowuje i zadne sieciowe ksiegarnie nie sprzedaja jego tytulow? No fenomen, ja tego nie rozumiem.
OdpowiedzUsuń@angela
OdpowiedzUsuńJa wiem, jak. Ale ponieważ on o tym stale pisze, nie będę go tu dublował.