poniedziałek, 1 grudnia 2014

O "pedałach od Palikota", czyli triumf serca nad nienawiścią

Mój syn zrobił ostatnio coś, czego – w odróżnieniu choćby ode mnie – zwykle nie robi, a więc udał się z wizytą do Warszawy. Efekt tej eskapady jednak był taki, jak w przypadku aż nazbyt częstych wizyt w tym mieście, jakie stały się moim udziałem, a które sprowadzały się do refleksji, że Warszawa to jest tak straszny „syf”, że nie ma wątpliwości co do tego, że Hanna Gronkiewicz-Waltz będzie tam rządziła wiecznie. Daję słowo, że nic nie przesadzam. To jest dokładnie to, co mi powiedziało moje dziecko – podkreślam, że w żaden sposób przez mnie do Warszawy nieuprzedzone, bazujące wyłącznie na swoich osobistych doświadczeniach i wynikających z owych doświadczeń refleksjach: Warszawa to miasto do tego stopnia w swej nędzy specyficzne, że zamieszkujący ją elektorat do końca świata będzie stawał na głowie, by tam było dokładnie tak jak jest dziś. Za każdą cenę.
Gdy chodzi o mnie, ja do Warszawy z różnych powodów jeżdżę bardzo często i przyznaję bez bicia, że tam mi się nie podoba niemal wszystko, zaczynając od krajobrazu, a kończąc na ludziach. Gdy chodzi o krajobraz, wystarczy wspomnieć fakt, że, pomijając oczywiście to, co zostało z różnych powodów zaniedbane i skazane na ostateczne gnicie, to jest zwykła karykatura prowincjonalnej galerii handlowej, a więc czegoś, co może zaimponować wyłącznie ludziom, którzy uznając, że owa prowincja to dla nich za mało i że oni akurat potrzebują czegoś większego, udali się do owej Warszawy i są z tego powodu bardzo szczęśliwi, bo to co mają, z jednej strony sprawia, że czują się jak w domu, a z drugiej, pozwala im zyskać przekonanie, że ci których zostawili za sobą, coś jednak tracą. To właśnie jest to, czym jest dla mnie Warszawa: miasto ludzi szczęśliwych szczęściem tych, co zamienili siekierkę na kijek, a uważają głupio, że ów kijek to prawdziwa szpada, albo coś jeszcze lepszego.
Byłem tam ledwo co, przy okazji targów książki, i wrażenie, które starałem się opisać powyżej – a które mój syn wyraził w opinii, że oni nigdy nie dopuszczą do tego, by im to odebrano – było szczególnie dojmujące. Jechałem metrem z Centrum do Arsenału, a następnie z Arsenału tramwajem na Stare Miasto, mijałem ludzi i miejsca i nie mogłem przestać myśleć, że wszystko to, co obok mnie, ale również dalej, aż po Kabaty, czy Kampinos , to dla tych, co Warszawę zamieszkują, to szczęście do tego stopnia najwyższe, że oni go sobie nie dadzą odebrać za żadne skarby świata. To metro, ta jego druga nitka, te tramwaje, te koncerty, wystawy, teatry, te uniwersytety, te knajpy, te ścieżki rowerowe, ta piękna młodzież snująca się po Złotych Tarasach, te sklepy, ten most na tle tego stadionu – to jest ich całe życie, i na samą myśl o tym, że przyjdzie ktoś, kto im z jednej chwili to odbierze, oni umierają z przerażenia.
I oto wczoraj zakończyła się druga tura wyborów, i nagle widzę, jak ja strasznie się myliłem. Oczywiście, pewna część tego, co powiedziałem zachowuje swoją ważność, jednak nagle się okazuje, że przede wszystkim 60 procent Warszawian to wszystko – prawdopodobnie niestety włącznie z tymi moimi refleksjami – ma w głębokiej pogardzie, a z tych pozostałych 40 procent, niemal połowa jak najbardziej wie, że tu od samego początku chodziło o coś kompletnie innego. Że to metro, ten stadion i te Tarasy, to brechty i bzdury dla biednych durniów, którzy nigdy nie potrafili sobie wyobrazić nic lepszego.
A to co robi wrażenie naprawdę szczególne, to fakt, że im to – poza oczywiście ich osobistą wrażliwością – pomógł zrozumieć ktoś taki jak Jacek Sasin, człowiek wprawdzie jakoś tam zasłużony i rozpoznawalny, jednak na tle owej strasznej propagandy będący kompletnym zerem. Przyszedł ów Sasin, stanął na samym środku tej fikcji, proklamował ją z siłą wręcz porażającą, a dziesiątki tysięcy ludzi mądrych i wrażliwych owe słowa prawdy przyjęły i potraktowały jak swoje. Jak mówię, jeszcze parę dni temu wracałem z Warszawy w nastroju wyjątkowo, gdy chodzi o losy tego miasta, marnym, a dziś nagle widzę, że to miasto żyje, a skoro żyje, to musi się odrodzić.
A obok Warszawy mamy ów Słupsk, który staje się symbolem tego, co z Polski uczynili ci gangsterzy, a dla mnie on paradoksalnie stanowi źródło dość przewrotnej nadziei. W czym rzecz? Otóż po pierwszej rundzie wyborów, kiedy okazało się, że tam do finału dotarli znany działacz gejowski Robert Biedroń i polityk Platformy Obywatelskiej Zbigniew Konwiński, natomiast na trzecim miejscu wylądował jakiś Robert Kujawski z PiS-u, pomyślałem, że rzucę na nich wszystkich okiem, i w ten sposób zobaczę, co mieli w głowach mieszkańcy owego Słupska. Otóż, przepraszam bardzo, ale, jeśli opierać się tylko na zdjęciach, Biedroń jest zwycięzcą oczywistym i bezdyskusyjnym. Darujmy sobie już nawet tego Kujawskiego, który, jaki jest, każdy widzi, i porównajmy obu liderów. Spójrzmy na Biedronia i Konwińskiego: przecież tu się nawet nie ma nad czym zastanawiać, a jeśli się w dodatku Biedronia zna z telewizji, jako człowieka sympatycznego, uśmiechniętego, grzecznego, wyszczekanego, na swój sposób inteligentnego, sprawa jest rozstrzygnięta już na samym starcie.
Sprawdźmy teraz drogę, jaką przeszedł Robert Biedroń do tego sukcesu. Po pierwszej turze na prowadzeniu był mocno Konwiński, Biedroń zajmował drugie miejsce, a ten Kujawski został z tyłu. Ja to rozumiem w ten sposób, że elektorat PiS-u, znając Kujawskiego zbyt dobrze, znacznie lepiej, niż znamy go my, ludzie spoza Słupska, został w domu. Ci mieszkańcy Słupska, którzy z jednej strony nienawidzą „Kaczora”, a z drugiej tak zwany „rozwój cywilizacyjny” do tego stopnia zlasował im mózgi, że bez świadomości, że nad wszystkim czuwa „big brother” z Platformy, nie są w stanie wyjść z rana z łóżka, głosowali na to swoje nieszczęście (zdjęcie dostępne w Internecie). Cała reszta natomiast, a więc ci, których życie nauczyło obowiązku i do wyborów chodzą choćby nie wiadomo co tam mieli zrobić, zagłosowali zupełnie naturalnie na Biedronia.
Jeszcze ciekawiej, jak się okazuje, zrobiło się w finale: tam ów Konwiński nie miał żadnych szans. Powtórzę to co napisałem wcześniej: jeśli ludzie, którzy uznali za swój obowiązek głosować, mieli do wyboru Biedronia i Konwińskiego, musieli dać zwycięstwo Biedroniowi, z tej prostej przyczyny, że on jest lepszy w sposób bezdyskusyjny. W momencie gdy nie było już na polu walki PiS-u, a więc odpadły sztuczne emocje i ciężkie obsesje, pozostał już tylko Biedroń. Jeszcze raz muszę wszystkich przeprosić, ale ja – gdybym musiał iść do tych wyborów i nie miał sumienia oddać głosu nieważnego – bym też głosował na Biedronia, nie dlatego, że nienawidzę Platformy, ale z czystej intelektualnej uczciwości. A gdyby finał wyglądał tak, że tam by trzeba było wybierać między Biedroniem, a Kujawskim, zostałbym w domu, dokładnie tak, jak 70 procent mieszkańców Słupska, i nikt by mnie do tego lokalu nie zaciągnął.
Do czego zmierzam? No i dlaczego mówię, że wyniki wyborów w Słupsku są dla mnie źródłem nadziei. Otóż wydaje mi się, że tu właśnie bardzo wyraźnie pokazało się, że jeśli chce się wygrać, wystarczy mieć kandydata, który może być nawet „pedałem od Palikota”, byle tylko był grzeczny, sympatyczny i w miarę inteligentny. Ale tu właśnie, w tym nieszczęsnym Słupsku, wyszło na to, że kiedy Platforma traci to co ma najcenniejszego, a więc tę swoją nienawiść do PiS-u, przegrywa z każdym: nawet kimś tak wydawałoby się niewybieralnym, jak ów wspomniany „pedał od Palikota”. Porażka, jaką tam uzyskała Platforma Obywatelska, gdzie 70 procent wyborców pozostała niezainteresowana w domu, a większość głosujących wybrała Biedronia, pokazuje, że ów projekt jest już ostatecznie skończony. To co ich jeszcze jakoś trzyma, to antypisowska obsesja, którą zaszczepili części obywateli.
Otóż właśnie obsesja. W Warszawie Jacek Sasin osiągnął znakomity wynik i pokazał zarówno Gronkiewicz-Waltz, ale też wszystkim w miarę przytomnym warszawianom, że Platforma w stolicy to kolos na bardzo glinianych nogach. A ja jestem pewien, że jeśli Sasin – od Gronkiewicz-Waltz lepszy o niebo – przegrał, to tylko dlatego, że jest z PiS-u. Gdyby tam, w Warszawie właśnie, doszło do sytuacji takiej jak w Słupsku, i naprzeciwko siebie stanęliby Gronkiewicz i Biedroń, Biedroń zostałby prezydentem. Ale także, gdyby wczoraj doszło tam do pojedynku Sasin – Biedroń, Biedroń nie miałby najmniejszych szans.
Czemu tak? Bo, wbrew wszystkim tym kalkulacjom, wyborcom zawsze pozostają tylko dwie rzeczy: albo nienawiść, albo serce. Kiedy nie ma serca, pozostaje nienawiść, kiedy nie ma nienawiści, triumfuje serce.

Jak słyszę, Gabriel jednak został przez chorobę pokonany i nie bardzo wiem, jak wygląda dla nas nadchodzący tydzień. Jest obawa, że nasz wyjazd na targi we Wrocławiu zostanie odwołany. Miejmy jednak nadzieję, że wszystko skończy się dobrze, a póki co, zapraszam wszystkich, jak zawsze, do księgarni pod adresem www.coryllus.pl.

2 komentarze:

  1. Widziałeś ogłoszenie na SG salonu? Czy to jest to co ja myślę? Sprzedają s24?

    "Ogłoszenie

    Sprzedam spółkę z o.o. ze stratą podatkową do odliczenia do 2018 włącznie. Rodzaj działalności: informatyka, hosting, reklama. Rok założenia 2009. Siedziba: Warszawa. Bez zobowiązań. Pełna dokumentacja księgowa i prawna. Cena do ustalenia. Kontakt: spolka.2009@gmail.com."

    OdpowiedzUsuń
  2. @tpraw
    No chyba nie. Ja tam pisałem już w 2008.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...