Wbrew, jak sądzę, dość powszechnemu przekonaniu, aby stworzyć tekst, który będzie miał wartość większą od zwykłej blogowej notki, nie wystarczy mieć dobry, ciekawy, a nawet oryginalny temat. To oczywiście jest najważniejsze, jednak jest jeszcze coś, bez czego, moim zdaniem, ani rusz, a mam tu na myśli to jedno czasem zdanie, niekiedy nawet jedno słowo, które umieszcza temat w kontekście znacznie szerszym, a przez to sprawia, że dopiero wtedy widzimy, że warto było. I często tak jest, że chodzą te myśli po głowie, a z nimi dziesiątki przeróżnych refleksji, często tak poruszających, że wydawałoby się, że nie pozostaje nic innego, jak tylko brać się za pisanie, a tu wciąż brakuje tej iskry, która gwarantuje, że to wszystko nie skończy się na jednym krótkim akapicie, a i on nam zajmie godzinę, dwie, a czasem i cały dzień użerania się z tą wrogą materią.
Ponieważ mam już te swoje doświadczenia, właściwie nigdy nie zdarza mi się, by siedzieć nad którymś z tych tekstów jakoś szczególnie długo, a już naprawdę nie przypominam sobie, bym któryś z nich pisał, pisał, pisał, a potem, dochodząc do wniosku, że z tego i tak nic już nie będzie, wyrzucał go w kosmos. No może raz, ale nie mam pewności. Jeśli już zaczynam coś pisać, doskonale wiem, po co to robię i co chcę, żeby z tego tekstu zostało, kiedy już skończę. Dziś na przykład, jeszcze tak naprawdę nie wystukałem pierwszego zdania, znam już zdanie ostatnie i jestem go pewien na tyle mocno, że mogę je z czystym sumieniem już teraz zapisać: „Bo obawiam się, że tak naprawdę nie pozostało nam o wiele więcej, jak tylko ten tatuaż”.
Oglądaliśmy wczoraj mecz Liverpool – Arsenal i znów pojawił się słowacki obrońca Martin Skrtel, calusieńki, może z wyjątkiem twarzy, wytatuowany. A ja sobie pomyślałem, że to jest to, co mi od pewnego już czasu chodzi mi po głowie – żeby napisać refleksję na temat owej zupełnie unikalnej w swojej dynamice mody, mody, której końca wprawdzie nie widać, ale ja go sobie potrafię świetnie wyobrazić, i nie jest to widok w żaden sposób nastrajający optymistycznie. Pamiętam jak jeszcze pracowałem w szkole, a był to początek lat 2000, i dwóch moich uczniów najpierw ogłosiło, że zamierzają sobie na łydkach zrobić tatuaże, no a następnie z tymi tatuażami przyszli na lekcje. Ponieważ byliśmy w pewnym sensie zaprzyjaźnieni, a oni chcieli znać moje zdanie, odradzałem im ten gest, używając, jak sądziłem, argumentu zupełnie oczywistego, że mianowicie za parę lat, kiedy już będą starsi i mądrzejsi, dojdą do wniosku, że te smoki, czy węże na nogach są zwyczajnie tandetne, tyle że już nie będzie tak prostej możliwości, by się ich pozbyć. A czym dalej, tym będzie gorzej. Będą mieli żony, dzieci, wnuki, a na nogach te tak strasznie krępujące wzory. I tak już do śmierci. Na nic. Co chcieli, to zrobili.
Był jeszcze jeden argument. Oto pewien mój kuzyn, kiedy jeszcze studiował, dał sobie wytatuować na ramieniu kolorową różę z jakimiś inicjałami i był bardzo z niej dumny dopóki, kiedy już skończył studia i szukał jakiejś lepszej pracy, nie dostał naprawdę dobrej oferty z ABW, tyle że wszystko w jednej chwili szlag trafił, kiedy oni zobaczyli, że on ma ten nieszczęsny tatuaż. Opowiadałem im i tę historię, licząc że może w ten sposób ich zniechęcę, i też na nic.
Od tego czasu minęło już dobre dziesięć lat i wszystko wskazuje na to, że nie miałem racji. Wystarczy się rozejrzeć, by zrozumieć, że kiedy pojawiły pierwsze studia tatuaży produkujące już nie kotwice, syreny, czy kropki na placach, czy pod okiem, ale co tylko sobie człowiek zażyczy, wszystko wskazuje na to, że to się nie skończy nigdy, a wręcz przeciwnie – już tylko się będzie rozwijało. Na końcu tej drogi nie stoją już tylko te chińskie literki, owe egzotyczne wzory, całe te tak pięknie ustylizowane zdania, które z całą pewnością coś znaczą, tyle że nam nic do tego, ale również przebite nosy, brwi, wargi, przedziurawione uszy, policzki, zniekształcone policzki, twarze i całe ciała. Tak właśnie – ciała. I moim zdaniem nie byłoby najgorzej się nam nad tym wszystkim zastanowić i wzorem Boba Dylana zawołać: „Because something is happening here and you don’t know what it is, do you, Mr. Jones?” Bo jak wiele na to wskazuje, w rzeczy samej, coś się dzieje i chyba jednak wypadałoby nam się zapytać, co to takiego?
Mój kumpel Gabriel Maciejewski, czyli, krótko mówiąc Coryllus, napisał dziś niezwykle istotny tekst – i tym samym stworzył tak przeze mnie wypatrywany kontekst dla poniższych refleksji – w którym zwrócił uwagę na powszechnie chyba przez nas lekceważony fakt, że jeśli chcemy kupić naszemu nastoletniemu dziecku świąteczny prezent, to jesteśmy praktycznie w sytuacji bez wyjścia. Dziś dla jedenastoletniego, dwunastoletniego, czy piętnastoletniego dziecka, jakakolwiek normalna oferta zwyczajnie nie istnieje. Gdy chodzi o różnego typu gadżety, ich jest tak dużo, a większość z nich tak zwyczajnie bezużyteczna, że nawet najgłupsze dziecko na nie już wzrusza ramionami. Książki naprawdę wartościowe są już dawno kupione i przeczytane, a nowych po prostu nie ma. Niby są te gry, ale raz że nie wszystkie dzieci lubią grać, a dwa że w końcu ile lat pod rząd można kłaść pod choinkę kolejną grę? Ile wreszcie lat pod rząd można dziecku kupować spodnie, koszulę, czy kurtkę? I to był właśnie dylemat, który Coryllus przedstawił w swojej notce.
A ja sobie myślę, że jeśli się głębiej nad tą ofertą zastanowić, to musimy dojść do wniosku, że tak naprawdę rzecz wcale nie tylko dotyczy nastolatków. Rzecz w tym – i jestem pewien, że większość z nas zdążyła to sama zauważyć – że w ogóle nie bardzo wiadomo, co takiego można kupić komuś pod choinkę, by mu sprawić radość. Weźmy mnie. Ja kiedyś, jeszcze w PRL-u, czy za wczesnej III RP, ucieszyłbym się wszystkim, jednak z biegiem lat ta półka stawała się coraz krótsza i dziś na niej poza flaszką, czy kompletem majtek czy skarpetek tak naprawdę nie ma nic. No, przyznam ewentualnie, że jakieś ładnie wydane CD, czy DVD z ulubionym filmem, czy muzyką, mogłyby mi sprawić przyjemność, ale obiektywnie patrząc, biorąc pod uwagę, że wszystko jest w jednej chwili do ściągnięcia z Internetu, a większość z nas słucha muzyki i ogląda filmy w komputerze, to też już nie jest prezent.
Ktoś powie, że ja jestem dziwny, więc nie powinienem się tu odzywać, no ale weźmy mojego syna, który oto od paru miesięcy zarabia ciężkie pieniądze, z którymi już nie bardzo wie co robić. Co chciał, to sobie już kupił i teraz, kiedy się go pytamy, co by chciał pod choinkę, to zupełnie szczerze odpowiada, że on nie potrzebuje tak naprawdę niczego. Podobnie jest z innymi. Oni najchętniej by powiedzieli by im położyć pod choinką kopertę z paroma setkami, tyle że ja i tak jestem pewien, że one by się rozeszły albo na codzienne domowe wydatki, w moim wypadku, czy wypadku mojej żony, lub na hamburgery w wypadku dzieci.
Ja oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że teza, którą chciałbym tu przedstawić może się okazać zbyt ryzykowna, ale wciąż mi chodzą po głowie te tatuaże i zaczynam podejrzewać, że tak naprawdę to wszystko idzie w tym kierunku, by nam zostały już tylko one, a więc nowy tatuaż, nowy kolczyk, nowa dziura, czy nowy jakiś inny znak, który sobie damy zrobić na swoim ciele. Proszę zwrócić uwagę, że – jeśli na chwilę jeszcze zechcemy wrócić do tych prezentów – tak naprawdę jedyny uniwersalny prezent, jaki możemy sprawić swojemu dziecku, żonie, mężowi, bratu, czy nawet tacie, to jest t-shirt z odpowiednim napisem. Czy tam będzie napis Led Zeppelin, czy Beatlesi, czy zdjęcie Morrisseya, czy grafika z pierwszej płyty Joy Division, czy jakiś cytat z Shakespeare’a, lub Dr. House’a, cel jest jeden – wygłosić mniej lub bardziej ciekawy manifest. No a kiedy te koszulki już się nam znudzą, pozostaną już tylko tatuaże i te okaleczenia. I niewykluczone, że kiedy za rok czy za dwa zapytamy naszych bliskich, co by chcieli najbardziej pod choinkę, to nam odpowiedzą, że albo jeszcze jeden kolczyk w jeszcze jednym wciąż niezagospodarowanym miejscu na ciele, albo kolejny tatuaż to tu to tam.
I żeby już sprawy nie przeciągać, bardzo chciałbym wiedzieć, jak to się stało, że w ten właśnie sposób – zakładając oczywiście, że moja diagnoza jest trafna – określono naszą przyszłość: jako nieustanne modelowanie naszego ciała w taki sposób, by ono ostatecznie przypominało coś kompletnie innego od tego, co dla nas zamierzył Pan. Bo obawiam się, że tak naprawdę nie pozostało nam o wiele więcej, jak tylko ten tatuaż.
Przed Świętami tego już się zrobić nie da, niemniej już za chwilę kolejna wolna chwila, by sobie poczytać coś wyjątkowego, zapraszam więc jak zawsze do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie w dowolnej chwili można kupić sobie książkę, czy to moją, czy Gabriela, czy jeszcze parę innych. Szczerze zachęcam.
Przed Świętami tego już się zrobić nie da, niemniej już za chwilę kolejna wolna chwila, by sobie poczytać coś wyjątkowego, zapraszam więc jak zawsze do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie w dowolnej chwili można kupić sobie książkę, czy to moją, czy Gabriela, czy jeszcze parę innych. Szczerze zachęcam.
Mój kolega na studiach (połowa lat 90.) opowiadał mi jak w jego rodzinnym Sosnowcu zgłosił się do salonu tatuażu młodzian i chciał, aby mu swastykę na plecach zrobili. Pracownicy przekonywali go, że za parę lat może już nie będzie skinem, ale młodzian się uparł. Na szczęście wytoczyli argument, że musi być zgoda rodziców i wtedy 16-latek zrozpaczony miał powiedzieć - to chociaż takie małe ss.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam. Dobrych Świąt Bożego Narodzenia.
@Marcin
OdpowiedzUsuńBardzo typowe.
Dobry tekst. Jest to dla mnie niepojete, jak ludzie na wlasne zyczenie chca sie okaleczac. Tatuaz to obrzydliwosc kojarzaca sie z kryminalem i niewolnictwem. Malo że paskudne, boli, kosztuje to jeszcze zawiera liczne trucizny, metale ciezkie, ktore caly czas przenikaja do krwi wywolujac po latach grozne choroby. Nikt tego nie kojarzy z tatuazem i jak zwykle "przyczyna nieznana". Trzeba byc naprawde zmanipulowanym, zeby zrobic sobie tatuaz. To jest wlasnie taka deklaracja wypisana na ciele - jestem gluptasem podążajacym bezmyslnie za stadem.
OdpowiedzUsuń