poniedziałek, 10 grudnia 2012

Co można zniszczyć, ile można spieprzyć

Poniższy tekst może robić wrażenie czegoś, co wcześniej już zostało odpowiednio zasponsorowane, jednak zapewniam, że są to wyłącznie pozory. Jedyny interes jaki mam pisząc te słowa, sprowadza się do tego, że bardzo lubię muzykę, zależy mi na tym, by muzyka ta była jak najlepsza i żeby była na tyle dostępna, bym mógł sobie jej bez ograniczeń słuchać. No i jest jeszcze coś. Otóż – a dawałem temu wyraz zupełnie niedawno tu na blogu – do szewskiej wręcz pasji doprowadza mnie sytuacja na polskim rynku sztuki, i to już niezależnie od tego czy mówimy o muzyce, filmie, czy literaturze, gdzie mafia kontrolująca ów rynek ma kompletnie w nosie jego jakość, i dba wyłącznie o to, by z niego wyrwać co się da, i nawet jeśli tego będzie nie za dużo, możliwie jak najszybciej.
Nie jest to tekst pisany na zamówienie, a mimo to, stoją za nim pewne bardzo osobiste sytuacje, bez których niewykluczone, że on by zwyczajnie nie powstał. Otóż, o czym też już tu pewnie było, tak się stało, że ja od samego właściwie początku swojej aktywności zawodowej, a w niektórych przypadkach sprawy sięgają jeszcze głębiej w przeszłość, mam kontakt z często nawet najbardziej znaczącymi lokalnymi muzykami. W ramach tych kontaktów kilku z nich uczyłem języka i z kikoma z nich współpracuję niejako zawodowo, tłumacząc im na przykład teksty do wydawanych przez nich płyt. Weźmy choćby pewien kwartet smyczkowy działający pod nazwą Kwartet Śląski. Wszyscy jego czterej członkowie to moi znajomi, a a znajomość z dwojgiem z nich to znajomość bliska. Pierwszy skrzypek zespołu to dziś mój kumpel, którego dzieci uczę angielskiego, a który sam nauczył się języka – zresztą naprawdę dobrze – trochę też przez to, że kiedy był jeszcze dzieckiem, jego rodzice zwrócili się akurat do mnie, bym go prowadził. Altowiolinista Kwartetu to też mój bliski znajomy, i swego czasu również mój uczeń. Poza tym prawie sąsiad.
O Kwartecie Śląskim wspominam nie bez powodu. Otóż wczoraj poszedłem z żoną na występ Kwartetu Śląskiego, który miał miejsce w sali koncertowej katowickiej Akademii Muzycznej, a był częścią dorocznego festiwalu, jaki się odbywa w Katowicach późną jesienią i nosi nazwę „Kwartet Śląski i jego goście”. Muszę od razu przyznać, że poszlismy tam nie do końca ani ze względu na nasze osobiste sympatie, ani też szczere przekonanie, że Kwartet Śląski to zespół naprawdę wybitny, a jego członkowie to muzycy klasy światowej, ale przez to, że w programie koncertu znajdowały się utwory argentyńskiego kompozytora Astora Piazzoli, którego bardzo lubię. Dodatkowo jeszcze Kwartet miał grać utwór zatytułowany „Five Tango Sensations”, napisany specjalnie dla Kronos Quartet, który też lubię, a uważam za artystycznie znacznie od Polaków gorszy. No i chciałem zobaczyć, jak moi kumple to zagrają.
Nie będę ani przez moment falszywy i nieszczery, ale też wiem, że i jakoś szczególnie zaskakujący, jeśli powiem, że to wykonanie „Five Tango Sensations” było takie, że gdyby ci nowojorscy Żydzi to usłyszeli, podjęliby kroki, by Kwartetowi Śląskiemu zakazać jego wykonywania publicznie. Ale nie o tym chcę dzis mówić najbardziej. Rzecz w tym, że cały ten koncert był czymś tak poruszającym, że gdyby on został nagrany na płytę, a płyta ta zostałaby odpowiednio rozreklamowana, cały nakład poszedłby w jednej chwili. „Five Tango Sensations” było zagrane w składzie podstawowym, oczywiście z akordeonem, natomiast drugi utwór Piazzoli „Pory Roku” dodatkowo z towarzyszeniem gitary i kontrabasu. Między nimi, mielismy jeszcze przerywnik w wykonaniu samego gitrzysty, który nam zagrał „Asturias” Albeniza.
Ten tekst nie ma ambicji stanowić recenzji koncertu. Osobiście uważam, że wszyscy występujący wczoraj muzycy – zarówno moi kumple z Kwartetu, jak i akordeonista, gitarzysta i człowiek grający na kontrabasie – to najwyższej klasy artyści i fachowcy. Ale nawet zakładając, że ja się nie znam i nie umiem tego typu sztuki ocenić na poziomie sciśle zawodowym, to pozostaje czymś poza wszelką dyskusją, że wczorajszy występ porwał zgromadzoną publiczność tak jak tylko można sobie owe porywanie wyobrazić, i że – powtórzę to jeszcze raz – gdyby to co wczoraj się tam działo zarejestrować na płycie, większość tych co tam byli, tę płytę by sobie kupiła.
O co chodzi? Rzecz w tym, ze ja mam wszystkie płyty Kwartetu Śląskiego. Mam je nie dlatego że je sobie kupiłem, ale dlatego że je dostałem jako egzemplarze autorskie. Oprócz płyt Kwartetu mam też pięciopłytowe wydanie utworów organowych przeróżnych dawnych kompozytorów w wykonaniu wybitnego katowickiego muzyka Juliana Gembalskiego. To też dostałem w prezencie. Z tych wszystkich tytułów, dwie kupiłbym sobie sam. Mówię o kwartetach smyczkowych Góreckiego i o Gembalskim. Cała reszta z mojego punktu widzenia mogłaby się spokojnie nie ukazywać, natomiast z całą pewnością byłoby lepiej gdyby zamiast Lasonia, czy Krzanowskiego, Kwartetowi ktoś zechciał wydać płytę z muzyką najwybitniejszych kompozytorów światowych, takich właśnie jak Piazzola choćby. A więc żeby ktoś zechciał włożyć pieniądze w to, by Kwartet Śląski – zespół z całą pewnością wybitniejszy od takiego na przykład Kronos Quartet – grając muzykę tak wybitną jak na to zasługuje, mógł siebie, a przy okazji Polskę, lansować po scenach całego świata. Bo z Lasoniem i paroma innymi współczesnymi śląskimi kompozytorami tego nie osiągnie.
I w tym momencie pojawia się kłopot. Otóż ja sobie wyobrażam, co by się działo, gdyby manager Zespołu udał się do jakiegoś Urzędu Marszałkowskiego, czy kto tam dzieli pieniędzmi na kulturę, i zaproponował, że oni wydadzą płytę z dwoma wspaniałymi utworami wielkiego argentyńskiego kompozytora Piazzoli. Że bedzie kwartet, akordeon, gitara i kontarbas, i kupa fantastycznej muzyki, która spodoba się wszystkim, którą można nawet grać pod koniec wesela, kiedy już nikomu się nie chce tańczyć, a nastrój jest wciąż podniosły. Piazzola? A kto to taki? Cóż on ma wspólnego z naszą ziemią i naszym folklorem? Precz!
Ale jest jeszcze coś. I to jest historia, którą mi kiedyś trochę półgębkiem sprzedał ktoś kto się na tych sprawach zna, a ktorego z kolei znam ja. Otóż kiedy Kwartet Śląski nagrał pierwszą płytę z kwartetami Henryka Mikołaja Góreckiego, to nagranie stało się światowym bestsellerem. Kwartety smyczkowe Góreckiego to był Kwartet Śląski i na tym koniec. No i w pewnym momencie postanowił je nagrać Kronos. Nagrał, pięknie wydał... i okazało się, że nikt tego nie chciał słuchać, bo muzycy z Katowic byli zwyczajnie lepsi. Wtedy firma, która zajmuje się karierą Amerykanów – tu akurat nie wiem, jak to się dokładnie odbyło – ale wykupiła prawa do tego jednego nagrania Kwartetu, nakład się sprzedał, i wznowienie jest już niemożliwe. Czy to przypadkiem nam czegoś nie przypomina?
Na koniec zachęcam do wysłuchania tego krótkiego występu. I jak ktoś chce, niech potraktuje to jako zagadkę, co to takiego?




Proszę serdecznie o wspieranie tego bloga. Czy to przez kupowanie książek, czy bezpośrednią pomoc na podany obok numer konta. Gdybym umiał grać na jakimś instrumencie choć w połowie tak ładnie, poszedłbym na ulicę. A tak... Cóż mi pozostaje?

14 komentarzy:

  1. @Toyah
    Wariacje na temat "Nowych Sytuacji"?

    OdpowiedzUsuń
  2. Odpowiedź, a właściwie uzupełnienie Twojego wpisu znajdziesz tutaj: http://pulldragontail.blogspot.com/2010/05/pogrzeb-albo-dlaczego-o-tych-ludziach.html

    OdpowiedzUsuń
  3. @Andrzej.A
    Problem zawsze jest ten sam. Nikomu na niczym nie zależy.

    OdpowiedzUsuń
  4. Mój znajomy kiedyś robił jako manager zespołów muzycznych i opowiadał podobne rzeczy.
    Czasem powstaje jakiś nowy, dobry zespół i firma płytowa potrafi podpisać z nimi kontakt tylko w celu umieszczenia ich twórczości w szafie. Mają fart gdy są przeznaczeni 'na później'.

    OdpowiedzUsuń
  5. @Toyah
    Dla mnie to "Video Killed a Radio Star". Jak by nie było świetnie powiązałeś sznureczki.

    OdpowiedzUsuń
  6. @Remo
    Bo to jest tak jak mówię. Wszyscy to mają w nosie.

    OdpowiedzUsuń
  7. @Autor:"ale wykupiła prawa do tego jednego nagrania Kwartetu, nakład się sprzedał, i wznowienie jest już niemożliwe. Czy to przypadkiem nam czegoś nie przypomina?"

    Mnie przypomina to historię przejęcia praw autorskich po Józefie Mackiewiczu (brat Cat-Mackiewicza) przez niejaką Karsov-Szechter.
    Szczegóły, np. tu (http://newsgroups.derkeiler.com/Archive/Soc/soc.culture.polish/2010-06/msg03179.html)

    Podobnie jest z wydawaniem Main Kampf Hitlera. Prawem kaduka prawa autorskie po tym "pisarzu" dostała Bawaria i nie pozwala nikomu na wydawanie tego "dzieła".

    OdpowiedzUsuń
  8. @hes2
    Nie jestem pewien czy prosząc o refleksje miałem na myśli akurat tego rodzaju skojarzenia.

    OdpowiedzUsuń
  9. @Toyah
    Nie pierwszy już raz pokazujesz jak ordynarna tandeta, fałsz wypiera rzeczy wartościowe, prawdziwe. I odbiorca nie ma tu nic do gadania. Górę biorą najniższe pobudki: zazdrość, chęć zbicia kasy a nierzadko obawa, że wartościowe treści mogłyby-broń Boże- trafić do szerszej publiki i zmącić nieco narzucony sposób myślenia, co mogłoby zachwiać ustalonym porządkiem w rządzeniu duszami. Jednym ze sznureczków jest sztuka, rozrywka, drugim szeroko pojęta publicystyka i wolność słowa, że przypomnę tylko uznane powództwa Michnika wobec wydawców, Wałęsy wobec Wyszkowskiego czy ostatnie zainteresowanie Systemu G. Braunem i jego Kolegami lub formatowanie blogosfery. Wartości drugiej strony w procesach raczej nie uzyskują ochrony prawnej. A sznureczkiem ostatnim niech będzie symboliczny tytuł covera - "Nowe sytuacje", bądź, tak jak ja chcę "Video Killed..."

    OdpowiedzUsuń
  10. @ Toyah,
    Według mnie milisz się. To nie jest kwestia tego, że komuś się nie chce, ale działań przeciwko lub intencjonalnych zaniechań.
    Gdyby to był jeden, no dwa takie przypadki na ostatnie dwadzieścia lat, to można by powiedzieć, że rzeczywiście ktoś gdzieś coś incydentalnie zaniedbał.
    Tego jest po prostu za dużo, żeby można mówić o olewactwie.

    OdpowiedzUsuń
  11. @Toyah
    Fajne. Jednak po poprzednim tekście przypomniał mi się starszy z "Fisher King" i jeszcze jestem krok do tyłu.

    Zupełnie na marginesie: Republikę pamiętam z czasów gdy w przykopalnianym domu kultury występowała razem z niejakim zespołem Turbo. I nie wiem już kto grał pierwszy. W tamtych czasach niekiedy też patrzyłem na stojącą na sklepowej wystawie gitarę Kosmos i zastanawiałem się jakie cuda można zdziałać mając to cacko w ręku. Jednak obiektywnie ten kwartet lepszy.

    OdpowiedzUsuń
  12. Nirwana-Smells Like Teen Spirit...?

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...