Wróciłem dziś rano do domu ze sklepu, i pani Toyahowa poprosiła mnie, żebym jakoś spróbował otworzyć puszkę z fasolką. Okazało się, że otwieracz do konserw, który mieliśmy od kilku lat, przerdzewiał i się połamał, natomiast ten drugi, jaki leżał nieużywany w szufladzie, puszek nie otwiera. Toyahowej chodziło więc o to, bym wziął nóż i tę fasolkę otworzył normalnie, nożem.
Kiedy jeszcze byłem dzieckiem, przez wiele długich lat – dziś myślę, że to było zawsze – mieliśmy otwieracz, którym się nie kręciło, ale wbijało się ten ząb w puszkę – zupełnie jak ja dziś nasz nóż – i po paru szybkich ruchach, każda puszka była otwarta. Kiedy tamten się zgubił, czy może stępił, nie pamiętam, rodzice kupili nowy, już z takim kółkiem, no i nim otwieraliśmy puszki. Pamiętam, na początku lat 90. byliśmy w Warszawie i zaszliśmy do sklepu IKEA, i kupiliśmy piękny żółty kubek do herbaty i szwedzki otwieracz do konserw. Kubek służył nam długo bardzo długo, do czasu aż moja naprawdę ukochana, świętej pamięci Teściowa go niechcąco stłukła, natomiast jak idzie o otwieracz, on był od samego początku kompletnie dysfunkcjonalny, w tym sensie, że nie otwierał nic. I to był trzeci przypadek w moim życiu, kiedy zobaczyłem, że z tym kapitalizmem, to jest jednak chyba trochę lewa sprawa.
Trzeci raz, bo pierwszy i drugi przydarzyły mi się dziesięć lat wcześniej, kiedy to pojechałem do pracy do Frankfurtu nad Menem. W któryś z pierwszych tam spędzonych dni poszedłem do sklepu zrobić zakupy, i między innymi kupiłem dziesięć jajek w foremce. Kiedy zaniosłem je do domu, okazało się, że wszystkie są potłuczone. Byłem bardzo tym zdziwiony, bo cale życie byłem uczony, że komuna to komuna, natomiast w takich Niemczech wszystko chodzi jak w szwajcarskim – a kto wie, czy też nie w niemieckim – zegarku. Później któryś ze znajomych Niemców powiedział mi, że ja na pewno sięgnąłem po jajka, które stały na wysokości wzroku. I to był mój błąd. Powinienem był zadać sobie trud i jednak przykucnąć.
Wracając do domu postanowiłem kupić rodzicom i sobie parę prezentów. A więc sobie kupiłem bardzo ładny, taki trochę po szwedzku żółto niebieski T-shirt, ojcu elektryczną zapalarkę do gazu, a mamie bardzo ładny durszlak. Kolory na koszulce po pierwszym praniu puściły tak że ta żółć z niebieskim się wymieszały, zapalniczka działała może przez tydzień, natomiast durszlak połamał się natychmiast. Minęły te wszystkie lata, kapitalizm przyszedł do Polski, no a z nim pojawiły się też te otwieracze do konserw.
Ktoś się zapyta, co mi strzeliło do głowy, by dzisiejszy wpis na blogu poświęcać czemuś tak trywialnemu i zapewne w ogóle nie wartemu uwadze. Nie mam w ogóle pewności, czy to wyjaśnienie kogokolwiek usatysfakcjonuje, ale było tak, że kiedy wróciłem rano do domu i dostałem do ręki ten nóż, przyniosłem ze sobą woreczek z tak zwanymi kołeczkami i pół kilograma kabanosów. Najpierw może powiem, po co mi te kołki. Otóż ja i pani Toyahowa śpimy od wielu już lat na tapczanie, który kiedyś za ciężkie pieniądze kupiliśmy we wspomnianej wcześniej IKEI. Tapczan jest duży, bardzo wygodny, no i rozkładany w ten sposób, że kiedy jest złożony, to się na nim siedzi, a kiedy się go rozłoży to się na nim śpi. Rozkłada się go w taki sposób, że jego dolną część się wysuwa, ona się zatrzymuje na takich metalowych zaczepach, następnie się tę część podciąga do góry i się śpi. Tak się złożyło jednak, że z jednego z tych zaczepów odpadła śrubka i przez to łóżka się nie da rozłożyć. Problem jest w tym, że miejsce w które się wkręca śrubę jest tak skonstruowane, że aby ją tam wkręcić trzeba by było najpierw rozwalić cały element tapczanu, i tę śrubę od środka przymocować nakrętką. Inaczej się nie da. Po tygodniu kombinowania, wymyśliłem, że najlepiej będzie kupić kołek, wbić ten kołek w tę dziurę, i liczyć na to, że się to jakoś utrzyma. Okazuje się jednak, że dziura, w którą miał wejść mój zakupiony z samego rana kołeczek, jest tak dziwnie skonstruowana, że tam wchodzi tylko ta jedna jedyna szwedzka śrubka, i nic ponad to. Ostatecznie w dziurę tę wbiłem kawałek mocnego drewna, w drewno to wkręciłem zwykłą śrubkę, no i czekam co będzie.
Czekając, podgryzam sobie bardzo dobrego kabanosa, którego kupiłem dziś razem ze wspomnianymi kołkami. Kabanosy kupiłem w zaprzyjaźnionym sklepie spożywczym, prowadzonym przez dwóch bardzo sensownych braci, o których zresztą wspominałem tu już przy okazji rozważań o tym, jak to znikniecie kapusty kiszonej z rynku zniszczyło zdrowie całych pokoleń. Zaszedłem do tego sklepu, zapytałem jednego z właścicieli, czy on mógłby mi polecić kabanosy, które będą smakowały inaczej niż wszystkie inne, na co on mi coś tam dał, jednak przy okazji zapytał, czy chciałbym może rybkę z puszki o nazwie sajra. Ja mu powiedziałem, że pierwsze słyszę, a on mi powiedział, że naprawdę poleca. Że ona jest tak dobra jak to cośmy jedli z komuny. No więc rybkę też kupiłem. Przy okazji powiedziałem mu, że to jest bardzo zabawna sytuacja, kiedy to on, aby zachęcić klientów do zakupu, musi używać argumentu: „Kup pan. Polecam. Jest jak za komuny”. Pośmialiśmy się trochę, ja mu opowiedziałem moją przygodę z elektroniczną zapalarką do gazu, on mi o scyzoryku, który kupił też gdzieś za granicą, i śmy się rozeszli.
Przed chwilą żona moja przysłała mi na maila – jak wiemy, my też jesteśmy bardzo nowocześni – film umieszczony na youtubie pod tytułem „Kłamstwa Donalda Tuska”, czy jakoś tak. Chodzi o to, że Tusk opowiada z poważną miną, jak to on zrobi, żeby w Polsce było dobrze i te jego zapowiedzi kwitowane są wstawkami ze śmiejącymi się ludźmi. A ja uważam, że nie ma się z czego śmiać. Tusk wcale nie jest, jak to ładnie kiedyś, w zupełnie innej sytuacji, sformułował Kazik, „nowotworem na organizmie żywym”. On, podobnie ja ten otwieracz do konserw, któryśmy dziś wyrzucili, jest organizmu tego esencją. Nie oszukujmy się. Tu nawet sekretarz Świrgoń był lepszy. A co gorsza, to tak naprawdę nawet nie o nich dwóch tu chodzi.
Tradycyjnie już, wszystkich sympatyków tego bloga, i ludzi, którzy uważają, że ta praca nie idzie na marne, proszę o wspieranie go i przez kupowanie książek i przesyłanie tego co tam komu może zbywa na podany obok numer konta. Jeszcze raz powtarzam – bez tego nas nie ma. I wcale nie chodzi o te głupie rybki i kabanosy. Ot tak. Zwyczajnie. Dziękuję.
Tradycyjnie już, wszystkich sympatyków tego bloga, i ludzi, którzy uważają, że ta praca nie idzie na marne, proszę o wspieranie go i przez kupowanie książek i przesyłanie tego co tam komu może zbywa na podany obok numer konta. Jeszcze raz powtarzam – bez tego nas nie ma. I wcale nie chodzi o te głupie rybki i kabanosy. Ot tak. Zwyczajnie. Dziękuję.
Znalazłem kiedyś w sieci taki obrazek- stare małżeństwo a ktoś pyta- jak wyście ze sobą wytrzymali trzydzieści pięć lat?
OdpowiedzUsuńA oni odpowiadają- bo jesteśmy z czasów kiedy jak się coś psuło to się naprawiało a nie wyrzucało.
A teraz tak robią przedmioty żeby nie dało się naprawić.
Tylko wyrzucić i kupić nowe.
To jakoś przechodzi na ludzi- jak się małżeństwo psuje to zamiast naprawić- wyrzucają i kupują nowe.
@Jan Bernat
OdpowiedzUsuńŁadnie bardzo to połączyłeś. Naprawdę ładnie.
A tak na marginesie, pamiętaj że ja do przyjaciół mówię zawsze bardzo prosto. Żadnych ironii, żadnych podtekstów.
Za to pierwsze- dziękuję.
OdpowiedzUsuńZa to drugie- bardzo dziękuję.
A zapamiętałem te trzydzieści pięć lat bo to taka właśnie nasza rocznica w tym roku była.
Trzydzieści pięć lat.
Chwila.
Ja niedawno rozmawiałem z jedną Rosjanką, która dość często jeździ na Białoruś. Ona jest zachwycona tamtejszym jedzeniem, jak mi powiedziała, to białoruskie żarcie dlatego jest takie dobre, że tam normy dopuszczające żywność do obrotu nie zmieniły się od lat siedemdzisiątych.
OdpowiedzUsuńNo i piękna pointa, Toyahu. Strasznie to wszystko teraz plastikowe i jednorazowe.
Raz gdy byłem u rodziców mój ojciec wyciągnął piwo z lodówki i mówi "spróbuj tego".
OdpowiedzUsuńPiwo było marki bodajże V.I.P. (chyba z Biedronki)
Mnie to zafrapowało bo mój tato nie jest kimś kogo nie stać na "normalne" piwo.
Ale piję.
I co? - pyta.
Mój dziadek mieszkał na wsi i od niego z domu (poprawnie: z chałupy) do knajpy było ze 3-4km, nigdzie bliżej nie dało się piwa kupić. (w tym lokalu też nie zawsze piwo było)
W tej knajpie sprzedawano piwo do kufli "Żywiec" (bo to było w tych okolicach)
Ostatni raz tam byłem za komuny jako nastolatek.
I ten V.I.P. smakował właśnie tak jak ten Żywiec z kufla pity za komuny w knajpie na wsi u dziadka :)
Czasem po robocie aby się piwa w domu napić to wujek zasuwał na składaku w metalową kanką (z gumką od weka) na kierownicy po to piwo.
To były czasy :)
Masz rację - za komuny bywały solidniejsze rzeczy, choć nie wszystkie. Niektóre meble na pewno tak, chociaż pamiętam, że kupiłem kiedyś łóżko piętrowe dla dzieci (małe mieszkanko, trzeba było je jekoś pomieścić), którego za żadne skarby się nie dało złożyć. Po prostu było zwyczajnie skrajnie wybrakowane. Zadzwoniłem do domu meblowego Emilia, gdzie to łóżeczko kupiłem i powiedziałem, że chcę je oddać. Pani powiedziała, że nie ma problemu, ale mi go nie wymieni, bo nie ma na składzie. Spytała się, kiedy przyjadę, powiedziałem, że za jakąś godzinę. Tak sie złożyło, że się o dwie spóźniłem. Pani łóżko odebrała i mówi: - Ten pan już od dwóch godzin czeka na pana i pańskie łóżko. Chciał już zrezygnować.
OdpowiedzUsuńPowiedziałem facetowi, żeby tego łóżka nie brał, bo jest kompletnie wybrakowane. Nie szkodzi - powiedział, dam sobie radę. Ja nie mam na czym dzieci położyć!
No więc tak też było za komuny.
Co do IKEA masz rację - to tandeta.
Żyjąc już prawie 30 lat na Zachodzie nauczyłem się, że za dobre jakościowo rzeczy trzeba dobrze zapłacić. Często ich cena jest pięciokrotnie wyższa niż tych tańszych. Ale i tak się opłaca.
To samo z butami, koszulami, spodniami i otwieraczami do konserw. Ze wszystkim.
Różnice w jakości towarów za komuny i obecnie to temat na dobry doktorat. Być może - po prostu wtedy żyli jeszcze przedwojenni fachowcy. Towaru nie było, ale, jeśli był, to dobry. Co prawda były też towary z serii "gniotsja nie łamiotsja" niby solidne, ale każdy z dyskwalifikującym błędem konstrukcyjnym. A może towarzysze nie potrafili wpaść na to, że w mięsie może być 60% wody a konserwie rybnej 30% soi? Co prawda, była taka nieśmiała zapowiedź towaru supermarketowego "kotlet schabowy z błękitka".
OdpowiedzUsuń@Kozik
OdpowiedzUsuńTy lepiej uważaj z tą Białorusią, bo Ci powiedzą, że z Ciebie nawet nie Homo Sovieticus, a zwykły komuch.
@Remo
OdpowiedzUsuńDobrze wiedzieć. Oni to chyba wciąż tam sprzedają.
@Jan
OdpowiedzUsuńNo popatrz! To zupełnie tak jak u nas.
@SilentiumUniversi
OdpowiedzUsuńJa myślę, że wiem w czym rzecz. Nie w fachowcach. To coś nazywa się wolny rynek.
Mocno mnie drażni to że to Twoje łóżko zreperował bym w dziesięć minut.
OdpowiedzUsuńNo i to że nie znam nikogo z Katowic i okolic kto produkuje coś podobnego co ja i wie o co chodzi.
A Ty pewnie też nie znasz.
@Toyah, Remo!
OdpowiedzUsuńNie pijcie tego świństwa z Biedronki. To nie jest piwo ale barwiona woda.
Dobre piwo warzą małe, lokalne browary. Polecam Ciechana, Czarnków, Miłosław, Amber.
Najlepiej zaprzyjaźnić się z piwowarem domowym albo samemu nim zostać. :))