Pisałem o Owsiaku parokrotnie. Parę miesięcy temu, na poważnie i bardzo szeroko. Ostatnio, w konwencji żartobliwej i w sumie nawet nie bardzo w związku ze zbliżającym się dniem narodowego terroru w postaci Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Z komentarzy, które pod moim wpisem zechcieli umieścić czytelnicy, wnioskuje jednak, że przede wszystkim nikomu nie jest za bardzo do śmiechu, a poza tym – i może przede wszystkim – odnoszę wrażenie, że kłopoty, jakie w tym roku wydają się zbierać przed projektem Jerzego Owsiaka, nie ograniczają się ani do ogólnoświatowego kryzysu, ani nawet posunięć czysto politycznych. Najwyraźniej, po tych wszystkich latach zbiorowej psychozy, nadchodzi zmęczenie i najbardziej pospolita nuda. Nie zdziwiłbym się, gdyby ten rok okazał się ostatnim podskokiem tego niezwykłego przedsięwzięcia.
Ponieważ, jak uczy doświadczenie, okres tuż przed tą „świąteczna” niedzielą i tuż po, będzie wypełniony najczystszą medialna histerią, a za rok może się okazać, że wreszcie będzie można spokojnie wyjść z domu do kościoła, dotrzeć na mszę i wrócić do domu bez konieczności przepychania się z bandą spragnionych przygody dzieciaków, pozwolę sobie przedstawić Wam coś, co parę dni temu otrzymałem w prezencie od spóźnionego Dieduszki Maroza. Dwa listy, które zrobiły na mnie takie wrażenie, ze postanowiłem ich już dłużej nie trzymać tylko dla siebie.
List pierwszy:
„Drogi Jurku! Przepraszam, że tak dawno nie pisałem. Powiem szczerze, że nawet nie wiedziałem, co u Ciebie słychać i jak Cię szukać. Owszem, słyszałem od naszych dawnych kolegów, że powodzi Ci się nienajgorzej, a nawet, że odnosisz jakieś lokalne sukcesy. Ale nic konkretnego. Jak wiesz, u nas w Nowej Zelandii życie płynie w swoim tempie, a Polska też nie jest miejscem, o którym się dużo mówi.
U mnie właściwie wszystko po staremu. Od czasu, jak tu przyjechałem siedzę w branży budowlanej i jakoś idzie. Teraz, jak wiesz, kryzys, więc zamówień trochę mniej, ale nie narzekam. Od pięciu lat mieszkam z Kaśką (pamiętasz – to ta czarna z czwartej c). Myślałem, żeby się ożenić, ale jakoś mi się nie chce. Znajomi mówią, że do sześciu razy sztuka, ale czy ja wiem? Może i się zdecyduję. Zwłaszcza, że ona nalega.
Ale dość o mnie. Napisz, jak tam po Twojej stronie. Co porabiasz? Słyszałem, że robisz w witrażach. U nas w Nowej Zelandii to by nie przeszło, ale Polska to religijny kraj, Kościół ma kasę, więc może i masz zbyt. Kiedyś widziałem Cię w telewizji. Śmiesznie wyglądałeś. Miałeś czerwone spodnie, takie śmieszne okulary i coś krzyczałeś. Ale nie za bardzo potrafiłem się połapać. Jak mówię. My tu na Antypodach jesteśmy praktycznie na końcu świata, więc nie zabieram głosu.
To tyle. Napisz koniecznie.
Władek”
List drugi:
„Cześć Władziu! Siemka!
Cieszę się, że u Ciebie wszystko w porządku jest. Nowa Zelandia to piękna kraj (ha-ha). Byłem tam wiele razy na wakacjach, albo jak mi coś do głowy strzeliło, i zawsze chętnie lubię zrobić sobie wypadzik. Szkoda, że nie wiedziałem, że tam Cię rzuciło. Moglibyśmy się spotkać i pokręcić po okolicy. Może tym razem strzelimy sobie piwko, albo coś mocniejszego. W tym roku planuję pospędzać trochę czasu na Polinezji, więc w sumie jakby blisko. Jeśli się nie uda to jeszcze jesienią wybieram się do Japonii, to też mógłbym w sumie wpaść. To przecież parę kroków. Się zobaczy. Z tymi witrażami to już tak raczej na pół gwizdka. Niby coś tam się dzieje, ale sam nie za bardzo mam czas nad tym panować. Od kilku dobrych lat siedzę że tak powiem w branży charytatywnej. Znaczy, rozkręciłem taki na początku mały interesik i – wyobraź sobie – wypaliło. Tak żebyś miał pojęcie to Ci powiem, że ogólnie zbieramy pieniądze na chore dzieci. Raz do roku robimy akcję, żeby tam niby wiesz… takie tam akcja dobrych serc i tak dalej. Cały dzień zapierniczam, jak mały samochodzik, ale warto. Ostatnio zebraliśmy parędziesiąt baniek, z czego część oczywiście poszła na sprzęt i takie tam, część musiałem odłożyć na Woodstock, no a reszta… sam wiesz, żyć trzeba. Wspomniałem o tym Woodstocku. Pewnie nie wiesz, ale też parę lat temu wpadło mi do głowy, żeby zrobić taki niby festiwal… no wiesz – polska odpowiedź na Woodstock. Gówniarze przyjeżdżają, kapele grają właściwie za friko, ale jest trochę szumu i można liczyć, że ta moja fundacja też jakoś z tego pożyje. To co mówisz, że mnie widziałeś w TV, to musiała być impreza jeszcze w zeszłym roku. Pewnie, wyglądam idiotycznie w tych spodenkach. W końcu wiesz, jak się jest pod sześćdziesiątkę to pewnie mało wypada, ale dotychczas jakoś mi to działało to nie mam powodu żeby się wycofywać. A drzeć się też muszę, bo to jest taki pomysł. Poza tym powiem Ci, że ostatnio nawet mi się to zaczyna podobać. Ma się wiesz poczucie, że po coś ten człowiek żyje. A te dzieci też coś z tego w końcu mają. Ostatnio widziałem w telewizorni takiego jednego, to sam mówił jak mi jest wdzięczny. Pewnie się będziesz ze mnie śmiał, ale Ci powiem, że fajnie jest poczuć że człowiek jest dobry. A co? Nie? Będę na razie kończył, bo zbliża mi się impreza i muszę jeszcze wykonać kilka szybkich ruchów. Bruździ mi tu kilku takich od Ziobry. Żałują wiesz gotówki jakby nie wiedzieli że tu chodzi o poważne rzeczy. Czasem nawet o zdrowie albo i życie. No to tyle słuchaj bo się spóźnię a trzeba działać. Napiszę znowu pod koniec stycznia, jak już policzymy pieniądze i posprzątamy. A później to już chwila i może się wreszcie spotkamy. Bo tu kurde zimno jak od lat nie było, a ja lubię słońce i ciepło. Przywiozę Ci serduszko. Pozdro, Juras.”
Nie do końca mam pewność, że te listy są autentyczne. Może być, że to zwykła tzw. wrzutka od kogoś, kto udawał tylko tego Dziadka. Ale, na wszelki wypadek, wklejam je tu, żebyście mogli sobie wyrobić pogląd na tematy, co do kórych zdanie lepiej mieć, niż go nie mieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.