środa, 21 stycznia 2009

O zapałkach, czyli nie dla idiotów

Z informacji, które do mnie dochodziły przez cały wczorajszy dzień, wynikało, że to co się rozpoczęło w poniedziałek (choć niektórzy twierdzą, że dużo wcześniej) osiągnęło nagle gwałtowne przyspieszenie i – jak znowu się dowiaduję, głównie z Salonu – rząd Donalda Tuska wszedł na równię pochyłą. Ciekawe są tu dwie rzeczy. Pierwsza to ta, że jeszcze kilka dni temu, któryś z moich salonowych kolegów zwrócił mi uwagę na fakt, że to dopiero rok, a patrzcie państwo, ileż to się zdarzyło; i ileż to jeszcze przed nami. Druga natomiast to fakt, że – w odróżnieniu od upadku rządu poprzedniego – ten upadek został przygotowany i przeprowadzony wyłącznie rękami partii rządzącej. Wszyscy doskonale pamiętamy, jak wiele osób i instytucji było zaangażowanych na rzecz ostatecznego usunięcia z powierzchni Ziemi Jarosława Kaczyńskiego i jego ministrów. Jak bardzo musieli się napracować przedstawiciele mediów, politycy opozycji i – last but not least – koalicjanci Kaczyńskiego, żeby doprowadzić najpierw do dymisji rządu, a następnie do wygranych przez Platformę wyborów.
Tu, Donald Tusk ze swoimi kolegami, bez jakichkolwiek ingerencji z zewnątrz, przy kompletnie zdezaktywowanej opozycji, przy płynącej ze wszystkich stron pomocy, upada.
Kiedy spojrzeć na Stronę Główną Salonu, przeważająca większość wpisów dotyczy – słusznie zresztą – afery w wymiarze sprawiedliwości i nawet wysiłki telewizji złośliwie nazwanej przez Mazurka Tusk Vision Network, żeby maksymalnie to co się dzieje w kraju przykryć zaprzysiężeniem prezydenta w Stanach Zjednoczonych, spełzły na niczym. Polska się gotuje. Swoją droga, to jest ewenement na skalę światową, żeby najbardziej wpływowy program informacyjny odsunął bezprecedensowy kryzys w kraju na rzecz inauguracji kadencji prezydenta w kraju wprawdzie zaprzyjaźnionym, ale jednak obcym. TVN-owskie Fakty autentycznie pierwsze 15 minut programu przegadały, jakby w Polsce nic się nie stało. Ich sprawa, ich kłopot.
Ja jednak w ogóle nie czuję potrzeby zajmować się tym co się dzieje na froncie. Oczywiście pierwszą przyczyną tego jest fakt, że wielu zrobiło i jeszcze z pewnością zrobi to równie dobrze, a może nawet lepiej ode mnie. Ważniejszy jest jednak powód drugi. Otóż ja ostatnio kilka razy, zamiast pochylać się nad doraźną polityką i ludźmi, skupiłem się na problemach, czyli tak zwanych, sprawach i bardzo mnie to wciągnęło. Michałowi się to bardzo z pewnością spodoba, więc tym bardziej jestem zdecydowany brnąć w issues, a nie w dyskutowanie ruchów, jakie bohaterowie tych zdarzeń podejmują. Okazja zresztą jest też nie najgorsza. To bowiem o czym chcę pisać może stanowić piękne tło dla zdarzeń, które obserwujemy wczoraj i dziś. Kiedy przygotowywałem się do pisania tekstu o tych smutnych kombinatorach z Regionalnej Izby Gospodarczej, porozmawiałem sobie z pewną znajomą panią, które troszeczkę wprowadziła mnie w temat. Przy okazji tej rozmowy jednak, opowiedziała mi o czymś, o czym wcześniej po prostu nie słyszałem – a może jedynie słyszałem przelotnie i po prostu zapomniałem – a co mnie po prostu powaliło. Chciałem tu mianowicie opowiedzieć o tzw. częstochowskiej zapałczarni. Choćby po to, żeby oddać honor mojemu regionowi i pokazać, że są miejsca do których jeszcze specjaliści z RIG nie dotarli.
Jeśli ktoś nie wie o co chodzi, zapałczarnia w Częstochowie, są to inaczej zwane Częstochowskie Zakłady Przemysłu Zapałczanego. Mam wrażenie, że w czasach jakie mamy obecnie, nie zastanawiamy się zbyt intensywnie nad czymś tak prostym i trywialnym, jak zapałki. A faktem jest, że – jakby nie patrzeć – zapałki to zapałki. Nic więcej - nic mniej. Korzystamy z nich na co dzień i nawet jeśli chodzi o proste dłubanie w zębie, dobrze by było,pamiętać, że gdzieś tam, na drugim końcu jest ktoś, kto tę zapałkę dla nas wystrugał. Otóż nasze zapałki są strugane w zapałczarni w Częstochowie. I to nie od czasu, jak władza ludowa postanowiła wprowadzićtu nowe porządki, ale od roku 1881. Założyli ją dwaj niemieccy przedsiębiorcy Karol von Gehling i Julian Huch. Częstochowskie Zapałki są więc najstarszą w Polsce fabryką zapałek.
Ponad 10 lat temu w CzZPZ utworzono spółkę pracowniczą i dzięki determinacji ponad 60 pracowników, udało się doprowadzić do tego, że fabryka wciąż pracuje. Mimo dekoniunktury i zmniejszenia zapotrzebowania na cos tak pozornie głupiego i niepotrzebnego jak zapałki, mimo zmniejszenia o 30% zysków i wzrostu kosztów produkcji o te same 30% - częstochowska zapałczarnia działa.
Ale zapałczarnia to nie tylko fabryka. To również jedyne na świecie muzeum z zachowaną w całości i wciąż świetnie działającą zabytkową linią produkcyjną. No i to też ludzie, ostatni już, którzy potrafią obsługiwać tak już bardzo stare maszyny. Każdy kto zechce tam zajrzeć, odwiedzić to muzeum, codziennie otwarte dla zwiedzających, może sobie obejrzeć cały tradycyjny proces produkcji tej jednej zapałki.
Zapałczarnia w Częstochowie trzy razy płonęła. Pierwszy pożar zniszczył zakład w roku 1913. Kolejny wybuchł w latach 20. To po nim, w latach 1926-30 zainstalowano działające do dziś maszyny. Ostatni pożar miał miejsce w marcu zeszłego roku. Spłonęła jedna z trzech zabytkowych maszyn i przy okazji 5 mln produkowanych właśnie zapałek. Szczęśliwie udało się odbudować zniszczoną maszynę i odrestaurować fabrykę. I zapałczarnia działa dalej. Pracuje, struga te zapałki i wraz z muzeum walczy o przetrwanie.
Kiedy było bardzo ciężko – znów szczęśliwie – pojawiła się propozycja od jednego z krakowskich biznesmenów wykupienia od zapałczarni części terenu i wybudowania tam hotelu, centrum logistycznego z galerią i salą widowiskowo-konferencyjna. Jest pomysł, żeby wykorzystać też starą kotłownię, gdzie mogłyby się odbywać koncerty, lub wystawy. Planowane jest również utrzymanie produkcji zapałek na zabytkowych maszynach, choć już na wyłącznie turystyczną skalę. Pomysłodawcy uznali, że oto jest szansa, żeby z częstochowskiej zapałczarni uczynić atrakcję na skalę światową, przyciągającą turystów niemal w tym samym stopniu, co Jasna Góra.
Proponowane rozwiązanie, nie dość że pomogłoby utworzyć w Polsce niezwykłą zupełnie turystyczna atrakcję, ściągnąć ludzi z całego świata, to jeszcze uratowałoby podupadającą i ciężką walczącą o przetrwanie niezwykłą fabrykę. Okazuje się jednak, że ta ekipa, która nosi dumną nazwę władz Częstochowy, od wielu już lat, ma swoją zapałczarnię głęboko w nosie. Oni sami bowiem mają chrapkę na teren należący do zakładów, chcą ten kawałek ziemi od zapałczarni kupić, tyle że proponują zakładom cenę o wiele mniejsza od oferty krakowskiej. Co najciekawsze jednak, oni potrzebują zrobić ten deal, bo marzy im się droga, która – gdyby przebiegała właśnie tamtędy, obok zapałczarni – pomogła by przedłużyć coś skądś dokądś.
I oczywiście, w związku z tym, że miasto ma swoje plany, a zapałczarnia nie zgłupiała jeszcze na tyle, żeby z uśmiechem popełnić samobójstwo, to Magistrat nie ma absolutnie zamiaru wydać pozwolenia krakowskiej inicjatywie na budowę zabytkowego centrum. I sprawa oczywiście stoi. Pracownicy zapałczarni skarżą się, że w życiu nie otrzymali od miasta jakiejkolwiek pomocy. Nigdy nie doznali jednego gestu, któryby świadczył o tym, że władzom zależy na ratowaniu zakładu. Dochodzi do tego, że – jak twierdzi prezes CzZPZ – urzędnikom miejskim nawet do głowy nie przyjdzie, żeby delegacje wizytujące miasto, namawiać choćby do zwiedzenia fabryki i muzeum. Pełny bojkot. A więc znowu polityka. Tym razem na najbardziej prostackim, najbardziej obrzydliwym lokalnym poziomie. Okazuje się nagle, ze z jakichś kompletnie nieznanych przyczyn – których smród jednak ludzie doświadczeni, i cholernie podejrzliwi, jak my, mogą bardzo wyraźnie poczuć – postanowili te częstochowskie Zapałki doprowadzić do ruiny. Ot tak sobie, za jednym energicznym strzeleniem brudnymi paluchami.
Teraz uwaga. Będzie mocno. „Jednocześnie szefowie zakładu podjęli działania sprzeczne z podstawowym interesem miasta; wiedząc, że miastu ten teren jest potrzebny i wciąż chce go wykupić, podpisali akt jego przedwczesnej sprzedaży prywatnemu inwestorowi. To rzecz niesłychana, aby firma oczekująca wsparcia od miasta postępowała tak, jakby się nie liczyła z jego interesem!” Myślicie, że ja sobie tu stroje żarty i tworzę jakąś local political fiction? W życiu! To nie jest temat na kabaret. Tu przyszła poważna ekipa i zabrała się do poważnej roboty. To z czym tu mamy do czynienia, to głos rzecznika częstochowskiego magistratu. Kiedy on tak gadał? Nie dziś. To dwa tygodnie po tym, jak w zapałczarni wybuchł pożar i ten człowiek z Krakowa po prostu przyszedł i zaoferował konkretną pomoc.
A nam pozostaje tylko zgadywać, kto wcześniej – dużo wcześniej – zjawił się w częstochowskim w magistracie. I skąd on przyjechał. Tego niestety nie wiem,. Zresztą ja nawet nie wiem, gdzie się na świecie głównie produkuje zapałki. W Chinach? Wszystko jedno, zresztą. Na dziś – wydaje się – ważne jest to, że zaczyna się coś szczęśliwie sypać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...