Jutro, jak się zdaje, jest niedziela, na którą niektórzy czekają od roku. Niedziela, na którą się czeka tak, jak się czaka na Mistrzostwa Europy w piłce nożnej, albo – szczególnie w przypadku młodzieży szkolnej – na tzw. piątek. Jest to czekanie szczególne. To nie jest czekanie, które nam wypełnia każdą chwilę. Nie jest to też czekanie, które wiąże się z tęsknotą, a tym bardziej z cierpieniem. Jest to czekanie w gruncie rzeczy bardzo niskie. Czekanie, które nie wypatruje jakiejś ważnej zmiany, czy też wręcz przełomu. Jest to czekanie, które nagrodzone jest wyłącznie chwilowym ubarwieniem wszechobecnej nudy. I które jest natychmiast ukarane wyłącznie dalszym, jeszcze bardziej intensywnym, poczuciem pustki.
Ci którzy mieli to nieszczęście – a może i szczęście (młody Toyah na przykład mówi mi, że on mi zazdrości) – przeżyć swoje świadome życie w PRL-u, wiedzą pewnie lepiej, o czym mówię. A mówię o sytuacji, kiedy jest tak strasznie nudno i pusto, że każde święto (nawet święto 1 maja, czy 22 lipca) potrafiło sprawić, że człowiek choć przez chwilę mógł się poczuć ważniejszy i jakby pełniejszy. Ja do dziś pamiętam, jak było mi bardzo miło, gdy 1 maja każdego roku, każdego roku, pod moimi oknami przejeżdżał wyścig kolarski i jak się robiło radośnie kiedy słychać było ten szum rowerów, i jak było smutno, kiedy ostatni rower, po raz ostatni, znikał w głębi ulicy. I kiedy wiadomo było, ze trzeba czekać do następnego razu. Cały długi rok.
Ci którzy nie mieli tego szczęścia – albo nieszczęścia – żyć świadomie w latach Polski Ludowej, mogą sądzić, że te czasy są już na tyle zamierzchłe, że jakiekolwiek porównania z dniem dzisiejszym są absolutnie nieuprawnione, a przez to skażone fatalnym błędem. I zapewne tak jest. W końcu nasze życie dzisiaj nie ma w sobie ani ułamka tej beznadziei i tej nudy właśnie, którymi tak bardzo skażony były tamte dni. Potęga wszelakiego typu oferty, jaka dziś rozciąga się przed nami wręcz na wyciągnięcie ręki, jest absolutnie nieporównywalna z tym, co pozwalało nam trwać wówczas. To jest po prostu kosmos i nawet nie warto się skupiać nad detalami. Zwłaszcza że nawet jeśli ktoś nie wie, jak to wyglądało wtedy, a jak wygląda dziś, w przeddzień tej jutrzejszej niedzieli, może sobie naprawdę bez trudu wyobrazić. A mimo to, mimo tych różnic – wydawałoby się wręcz egzystencjalnych – są rzeczy, które się nie zmieniły. A czasem może nawet zintensyfikowały negatywnie. Jedną z nich, w moim przekonaniu, jest ta nuda. Bezgraniczna, uniwersalna, całkowicie demokratyczna i kochająca wszystkich nuda. Mam głębokie przekonanie, że jest pewien gatunek ludzi, którzy nie są w stanie zaakceptować jakiejkolwiek propozycji na dłużej, niż na jeden dzień. Ludzi, którzy – bez względu na faktyczną wielkość oferty – potrafią utrzymać swoje człowieczeństwo tylko przez krótki moment. Budzą się rano, idą do pracy, albo do szkoły, wracają do domu, przejrzą gazetę, obejrzą Teleexpres, zjedzą późny obiad i tak im zleci do wieczora. Kiedy przyjdzie weekend, ubiorą się ładnie, wsiądą w samochód i pojadą do miejscowego centrum handlowego pochodzić i ewentualnie coś sobie kupić.
Kiedy raz na dwa lata, polscy piłkarze zagrają w jakiś międzynarodowych rozgrywkach, na tyle ważnych, że w oknach zawisną białe flagi z czerwonym napisem ‘Polska’, a za oknem będzie słychać charakterystyczny dźwięk trąbek, też sobie kupią taką trąbkę, na policzkach namalują sobie dwa paski – biały i czerwony i poczują smak święta i tę niezwykłą podniosłość. Kiedy ten czas minie, powróci stara nuda, stary smutek i stare oczekiwanie, „żeby coś się wreszcie stało z nami”, że znów pozwolę sobie zacytować klasycznych już Skaldów.
Jutro, jak mówi propagandowy slogan, „zagra nam” Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Jak już zaznaczyłem na początku tych refleksji, dla wielu będzie to dzień niezwykły. Starsza Toyahówna przyszła do mnie przed chwila i zdenerwowana zakomunikowała, że któraś z jej koleżanek, na portalu nasza-klasa dokonała jakiegoś zaznaczenia, że popiera WOŚP i zwróciła się do niej, żeby i ona dodała sobie ten znaczek. Do końca nie wiem, o co chodzi, ale Toyahówna czuje się bardzo źle, bo ona – nawet gdyby faktycznie popierała projekt Jerzego Owsiaka – nie widzi powodu, żeby się z takim poparciem obnosić. Z drugiej strony wie, że jeśli nie zademonstruje tego poparcia, to będzie się musiała z tego gestu wytłumaczyć. A nie ma takiego sposobu, żeby – jeśli dojdzie do poważnej rozmowy – była w stanie obronić swoje racje.
I tu się z nią zgadzam. Nie ma absolutnie takiej możliwości, żeby w konfrontacji – nawet nie z ideą, ale z praktyką WOŚP – osiągnąć choćby minimalną satysfakcję. Przed chwilą w telewizji pokazano małe dziecko, które żyje dzięki jakiemuś urządzeniu, zakupionemu ze zbiórek WOŚP. Ten chłopczyk oświadczył do kamery, że dla niego Jerzy Owsiak jest drugim ojcem, ponieważ dał mu życie. Ja – podobnie jak wielu z Was, którzy czytacie ten tekst – wiem, na czym polega ten szantaż i o co w nim chodzi. I ja, i wielu z Was, jesteśmy na tyle doświadczeni i świadomi sytuacji, że potrafimy ten obraz odpowiednio zanalizować i go nazwać. Kiedy widzimy w telewizji małe dziecko, które wskazuje swoją drobną ręką na Jerzego Owsiaka i mówi nam, że oto człowiek, który dał mu nowe życie, wiemy z czym mamy do czynienia. A jednocześnie jesteśmy jak najbardziej bezradni i bezbronni, kiedy trzeba przedstawić swoje racje. I nie ma absolutnie żadnej możliwości, żeby przełamać ten jakże niesprawiedliwy stan rzeczy.
Czytam Pismo Święte, a dokładnie Ewangelię Św. Mateusza. Początek rozdziału szóstego. Oto co mówi nam Jezus: „Strzeżcie się, żebyście uczynków pobożnych nie wykonywali przed ludźmi po to, aby was widzieli; inaczej nie będziecie mieli nagrody u Ojca waszego, który jest w niebie. Kiedy więc dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak obłudnicy czynią w synagogach i na ulicach, aby ich ludzie chwalili. Zaprawdę, powiadam wam: ci otrzymali już swoja nagrodę. Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie.”
Czy może te słowa są w jakikolwiek sposób niejednoznaczne? A może one są za trudne? Może ten język jest jakiś nieprecyzyjny, zbyt archaiczny? Może tam są jakieś słowa, których nie znamy? Może ten język jest jakiś mało nowoczesny? Może post-cywilizacja wymaga post-języka? Proszę bardzo. Niech będzie nowocześnie: „Uważajcie bardzo, żeby nie popisywać się swoją dobrocią przed ludźmi, tylko po to, żeby się chwalić; inaczej pójdziecie do piekła. Kiedy pomagasz komuś w potrzebie, nie rób wokół siebie atmosfery festiwalu, tak jak to robią zawodowi święci. Możesz być pewien: ci już swoje dostali. Kiedy pomagasz komuś, kto potrzebuje twojej pomocy, staraj się nawet o tym nie myśleć. A pójdziesz do nieba.”
Czy tak jest bardziej przejrzyście?
Zadaje to pytanie, ale wiem i tak, że to wszystko na nic. Oryginał jest równie precyzyjny, równie jednoznaczny, tyle ze ładniej powiedziany. Tyle że co z tego? Gdyby dziś Św. Mateusz stanął między nami i przekazał nam te słowa Jezusa bezpośrednio i tak by musiał się zmierzyć z argumentem w postaci tego chłopczyka, któremu Jerzy Owsiak jest drugim ojcem. Św. Mateusz mógłby powtarzać te słowa Jezusa tysiąc razy, ale i tak, za każdym razem otrzymywał by tę samą odpowiedź: „I co z tego? Komu przeszkadzają te trąby, komu przeszkadzają te pochwały? Skoro ktoś dzięki tym trąbom żyje?”
Piszę te słowa i zastanawiam się bardzo poważnie, dlaczego słowa Jezusa są skażone taka bezradnością wobec jednego uratowanego dziecka? Czyżby Św. Mateusz coś poplątał. Coś źle usłyszał? A może w tamtych czasach było inaczej. Może Jerzy Owsiak stworzył w jakiś sposób formę dobroczynności, która się nie mieści w tamtych wyobrażeniach. Może gdyby Jezus stanął na tym warszawskim placu pod Pałacem Kultury i zobaczył te wszystkie zespoły, te roześmiane twarze, te rozradowane oczy; gdyby posłuchał Jerzego Owsiaka, jak wykrzykuje to szczęście na cały świat, to by zmienił zdanie? A może by tylko to zdanie uzupełnił o tak zwany aneks?
Ja tu sobie kpię, a problem pozostaje, Nie ma kompletnie żadnego sposobu, żeby dyskutować na odpowiednio poważnym poziomie o tym, co się jutro będzie działo w całej publicznej przestrzeni od wczesnego ranka do późnej nocy. Na tle plakatu z tym uratowanym dzieckiem, które obwołało Jerzego Owsiaka swoim drugim ojcem, można tylko płakać ze wzruszenia, wrzeszczeć w ekstazie, lub się zamknąć.
Nie da się łączyć fizyki z matematyką. Ciekawe, prawda? Jeśli poczuliście się zaintrygowani, zapraszam do Polisu. Link jest tuż obok. Polis. Nie zapomnijcie. Już za kilka dni, znajdziecie tam dokładne wyjaśnienie tej zagadki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.