środa, 28 stycznia 2009

Kaczyński ma grzech

Kiedy wczoraj, nagle, bez wcześniejszych planów z mojej strony, a nawet marnych podejrzeń, w moim tekście pojawiła się osoba Kazimierza Marcinkiewicza, stało się tak dlatego, że – słysząc kolejne doniesienia na temat „nowego życia”, jakie postanowił rozpocząć były premier – uznałem przypadek ów za z jednej strony tak tandetnie zwyczajny, a jednocześnie tak żałosny, że aż wart tej drobnej mojej złośliwości. Choćby i przy okazji tematu kompletnie z Marcinkiewiczem jako takim nie związanym. Wydawało mi się przy tym, że Marcinkiewicz padł ofiarą czegoś, co jest udziałem wielu mężczyzn w jego wieku, a czemu tacy ludzie jak Marcinkiewicz po prostu nie są w stanie się oprzeć. Wiedzą, że to co robią jest głupie, złe i w efekcie samobójcze, a mimo to brną, bo ich zwierzęca natura i zwykła ludzka próżność wiąże im serca i umysły tak, że już po prostu nie dają rady.
Już jednak w chwilę po umieszczeniu tego tekstu na blogu, zaczęły do mnie docierać informacje, że Kazimierz Marcinkiewicz jest – jak to już zdarzało się wielokrotnie w jego wypadku – lepszy nawet od samego siebie i że akurat on zasługuje tu na potraktowanie osobne. Okazało się mianowicie, że w ocenie specjalistów od wizerunku – oczywiście, oni są zawsze gotowi przylecieć na gwizdnięcie – nawet jeśli postępek Marcinkiewicza nie był zorganizowany przez jego piarowców, to niewątpliwie jest przez nich obecnie bardzo sprytnie wykorzystywany. I to mnie zdziwiło. Z punktu widzenia kogoś, kto całe życie poruszał się w środowiskach, gdzie gówno śmierdzi, a ogrody są piękne, w zwykłej zdradzie, i do tego w zdradzie tak nonsensownej, nie może być żadnego piaru. Co najwyżej na użytek osób najbardziej moralnie poprzestawianych.
Słuchałem tych głosów ludzi ponad miarę kompetentnych w sprawach kłamstwa i manipulacji i dowiadywałem się, że choć może przez chwilę Marcinkiewicz będzie istotnie funkcjonował jako pośmiewisko, to po paru miesiącach zostanie tylko on, ta jego siksa i reputacja światowca po każdym względem – zarówno osobiście, jak i towarzysko – odpicowanego. I że Marcinkiewicz to doskonale wie i sobie zupełnie dobrze radzi.
Dziś rano w Rzepie, przeczytałem znakomity artykuł Piotra Semki, który nie dość, że potwierdził najgorsze moje podejrzenia co do prawdziwej natury upadku Marcinkiewicza, to jeszcze bardzo przekonująco pokazał całe tło i wszystkie okoliczności, które – jak się okazuje po czasie – musiały doprowadzić Marcinkiewicza tu, gdzie jest obecnie. Artykuł Semki, choć w rzeczywistości wyjątkowo, wręcz apokaliptycznie, ponury, to przy tym niezwykle – nawet jak na autora – inspirujący i pouczający http://www.rp.pl/artykul/9157,254569_Chlopiec_z_tabloidu_.html.
Naturalnie, wiele z informacji, które podaje Semka, to fakty powszechnie znane. Każdy kto interesuje się polityką jako tako, wie, skąd Marcinkiewicz się wziął, z jakich środowisk pochodzi, jakie, ideologicznie i politycznie, miejsce zajmował przez całe lata 90-te, a nawet dlaczego tak się stało, że w momencie gdy można było mieć jeszcze nadzieje na powstanie POPiS-u, to właśnie Marcinkiewicza Jarosław Kaczyński kopnął tak wysoko. Przypomina też Semka najważniejsze przypadki uwalniania się Marcinkiewicza z krepujących go zobowiązań, zarówno politycznych, jak i czysto ludzkich. Te wszystkie studniówki, dyskoteki, młode dziewczyny, to całe tabloidowe szaleństwo, które tak Marcinkiewicza urzekło. Ale Semka zwraca uwagę na coś o wiele ważniejszego i coś, co cały przypadek Marcinkiewicza stawia w o wiele szerszym, bo wręcz cywilizacyjnym, kontekście. Pozwolę sobie zacytować odpowiedni fragment: „Pierwszym sygnałem dla byłego premiera, że coś z nim samym jest nie tak, powinna być zmiana nastawienia polskich mediów do ‘najsłynniejszego Polaka nad Tamizą’. Niespodziewanie, nie wiadomo od kiedy, przestał być traktowany całkiem serio. Marcinkiewicz przeoczył ten moment. Żył w Londynie, skąd z każdym dniem było coraz dalej do Polski, a tym bardziej do gorzowskiego domu. Wspomnienia ze ślubu z 1981 roku jawiły się jako prehistoria. Jedni pewnie nazwą to kryzysem 50-latka, inni ostatecznym testem dla pokolenia konserwatystów, ‘którym się udało’. Zastanawiające jest, jak nagły skok cywilizacyjny Polski (co symboliczne – zbieżny z wejściem Polski w 2004 roku do Unii) skłonił ludzi, którzy latami odmawiali sobie wielu rzeczy, by teraz nabrali konsumpcyjnego apetytu na życie. Nasuwa się analogia z zachodnioeuropejskimi chadekami z lat 60. i 70., którzy po latach mieszczańskiego, ustatkowanego życia zaczęli się rozwodzić, szybko oddalać się od zaprzyjaźnionych proboszczów i życzliwych biskupów. Nagle odkrywali, że sekretarki są ponętniejsze od żon zmęczonych wychowaniem wielu dzieci, a barwne życie polityka daje wiele okazji, którym nie sposób się oprzeć”.
A więc to tak? Okazuje się – a nie ma żadnego powodu, żeby kwestionować sensowność wywodu Semki – że Marcinkiewicz wyruszając w tę samobójcza misję, oczywiście uznał, że „sekretarki są ponętniejsze od żon”, czyli postąpił, jak przeciętny murarz, czy docent, ale przy okazji on dokonał tego odkrycia, nie dlatego, że w wieku 50 lat dowiedział się od młodej, ładnej dziewczyny, że ma ładną pupkę, ale dlatego, że zaimponowało mu towarzystwo operujące na dotychczas nieznanym mu poziomie cywilizacyjnym. Marcinkiewicz nie tylko popełnił błąd, który sprowadza się do tego, że za trzydzieści lat będzie prawdopodobnie konał w samotności i w poczuciu zmarnowanego życia. Ale też nie popełnił go przez zwykły grzech pożądania i nieskromności. Popełnił go świadomie i z poczuciem najwyższej dumy. Od Semki własnie dowiaduję się, że kiedy tabloidy dowiedziały się o zdradzie Marcinkiewicza, on sam wysłał Super Expressowi swoje nowe zdjęcie, a kiedy kupował po raz drugi w życiu pierścionek zaręczynowy, zamówił sobie specjalną sesję zdjęciową. I te właśnie informacje, każą mi przypuszczać, ze Marcinkiewicz popadł w klasyczny stan opętania. Któregoś dnia obudził się, zobaczył, ze znajduje się na statku o nazwie Cywilizacja i 'ten który niesie światło', go oślepił.
Takie czasy. Wracałem dziś z pracy do domu i przy katowickim dworcu zobaczyłem następujące ogłoszenie:
Ja oczywiście nie urodziłem się wczoraj. Wiem, co się wokół mnie dzieje i nie jest tak, że widzę na ulicy zło i od razu zaczynam drżeć ze strachu, czy podniecenia. Jednak ten plakat zrobił na mnie wrażenie. W centrum miasta, zupełnie oficjalnie, bezwstydnie i bez najmniejszego skrywania intencji, odbywa się najoczywistsze sutenerstwo. Plan jest taki, że jeśli będzie szła jakaś naiwna dziewczyna i będzie odpowiednio głupia, to ona być może zapisze sobie ten telefon i umówi się z gangsterem, kóry kazał ten plakat powiesić na przystanku tramwajowym. On już na miejscu się nią odpowiednio zajmie, a jak trzeba będzie, to wszystko dokładnie wytłumaczy. Tak to się odbywa w Europie XXI.
Mam wiec propozycję dla Kazimierza Marcinkiewicza. Jak będzie w Katowicach, niech wpadnie do Afrodyty na przedstawienie. Tam już na niego czeka jego Mistrz. Może nawet przyprowadzić swoją nową koleżankę. Niewykluczone, że spędzą razem upojny wieczór.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...