czwartek, 25 lutego 2016

Walentynowicz - wspomnienie po latach

Jak niektórzy z nas wiedzą, minione trzy dni spędziłem w Szczawnicy, która chyba jak mało co, ukazuje dawne polskie piękno w ruinie, w pełnym oderwaniu od komputera, a więc mój kontakt z Internetem ograniczał się niemal wyłącznie do Twittera. Wszelkie zatem informacje, jakie do mnie dochodziły przez ten czas, pochodziły z Twittera właśnie i dziś już wiem na pewno, że pod pewnym szczególnym względem jest to źródło wiadomości idealne. Kto wie, czy nie najlepsze. To dzięki Twitterowi właśnie wszystko, co się działo w związku ze sprawą kiszczakowych kwitów, dochodziło do mnie błyskawicznie i mam wrażenie, że w najpełniejszej treści, jakiej można sobie tylko zapragnąć.
Można by więc dziś jakoś to wszystko próbować podsumować, tyle że, szczerze powiedziawszy, ja o Wałęsie ani nie mam ochoty już dłużej rozmawiać, ani nawet nie wiem, co mógłbym jeszcze dodać do tego, co i tak już powiedziałem wielokrotnie. Że może nie byłoby źle, gdyby ktoś z jego otoczenia powiedział mu, że należy się ubierać odpowiednio do okazji? Przecież nie.
W tej więc sytuacji o Wałęsie już nic nie będzie. Będzie jeszcze o Szczwnicy i Twitterze, ale o nim koniec. Pojawiły się bowiem przez te dni wspomnienia o niej i szereg nowych refleksji, w tym i ta, że może by to dla niej zadedykować napis na lotnisku w Gdańsku. A ponieważ ja znałem osobiście Annę Walentynowicz, miałem okazję z nią parokrotnie rozmawiać, składaliśmy sobie nawet życzenia świąteczne niespełna trzy miesiące przed jej śmiercią, pomyślałem sobie, że ja może ten cały zgiełk na temat Wałęsy skomentuję przypomnieniem swojego tekstu jeszcze z roku 2008, no i zdjęcia, które przez te wszystkie lata zdobi mój blog, a które nagle, jak grom z jasnego nieba pojawiło się w tych dniach na wspomnianym Twitterze. A zatem ów tekst, tekst, który pani Anna znała, lubiła, dzięki któremu zaszczyciła mnie swoją przyjaźnią i który do dziś wisi na moim blogu. Zapraszam serdecznie:

W „Rzeczpospolitej” na dzisiejszy weekend, artykuł o Annie Walentynowicz. Przeciętny zwyczajny artykuł przedstawiający sylwetkę historycznej postaci. Żadnych rewelacji, suche fakty, parę opinii. Standard.
Jest jednak zdjęcie. Duże, kolorowe zdjęcie pani Walentynowicz. Nie znam się na fotografii, a przynajmniej nie na tyle, żeby autorytatywnie stwierdzić, że to zdjęcie jest wybitne, a inne już nie tak wybitne, a na dodatek jeszcze powiedzieć, co sprawia, że któreś z nich jest udane, a inne już nie tak udane. Patrzę jednak na to zdjęcie od dzisiejszego ranka i nie mogę oderwać od niego oczu.


I zastanawiam się, czy gdyby na nim nie stała Anna Walentynowicz, tylko ktoś inny, czy byłbym wciąż pod takim wrażeniem. Czy siła tego zdjęcia leży w postaci, którą przedstawia, czy w kunszcie Michała Szlagi, który je wykonał? Ciekawy też jestem, czy Walentynowicz pozowała do tego zdjęcia, czy po prostu tak sobie stanęła przed kamerą, a ten pan Szlaga zrobił to jedno zdjęcie.
Tak czy inaczej, efekt jest taki, że na zdjęciu jest ten smutny, szary teren Stoczni, sfotografowany w prostej perspektywie, a na pierwszym planie, w samym środku stoi Anna Walentynowicz, siwa, w okularach, w skromnym płaszczu, podparta na jednej inwalidzkiej kuli. Ani smutna, a nie wesoła, ani zamyślona. Stoi i patrzy prosto w oko kamery.
A może jednak chodzi o to miejsce? Czy możliwe, że to ten fragment Stoczni Gdańskiej, nędzny, zapomniany, byle jaki, nadaje mu ten niezwykły charakter? Nie wiem.
Faktem jest, że patrzę na to zdjęcie, jak na obraz i myślę sobie, że gdyby ktoś postanowił zrobić z niego plakat i sprzedawać go razem z plakatami, które są do kupienia w empikach, by je następnie ludzie oprawiali w antyramy i wieszali na ścianach swoich mieszkań, to ja bym sobie takie zdjęcie kupił. Kupiłbym sobie to zdjęcie, bo ono na mnie robi takie wrażenie, jak zdjęcia starych już Rolling Stonesów, albo jak video Boba Dylana Subterranean Homesick Blues. Najpiękniejszy pop świata.
No ale tu jest jeszcze coś. To nie jest Bob Dylan, ani nawet piękny Mick Jagger. Tu jest Anna Walentynowicz - nie część pop-kultury, lecz część historii. I to najbardziej dramatyczna część historii.
Historii najbardziej dramatycznej z możliwych. I jeszcze ten życiorys.
Pisze Małgorzata Subotić, autorka artykułu o Annie Walentynowicz, a ja nie mam powodu, żeby te informacje kwestionować:
Urodziła się na Wołyniu. Gdy miała dziesięć lat, we wrześniu 1939 roku, została sierotą, ojciec zginął, krótko potem zmarła matka. Skończyła tylko cztery klasy szkoły. Przygarnęła ja rodzina sąsiadów, którzy po wojnie opuścili kresy i osiedlili się pod Gdańskiem. Tam mieli gospodarstwo. A ona, kilkunastoletnia dziewczynka, była traktowana jak siła robocza, a nie człowiek. Walentynowicz wspomina, że pracowała od czwartej rano do północy. Nigdy z „państwem" nie jadła przy wspólnym stole, nawet w Wigilię. By nie czuć się samotnie, spędzała ją w stajni, z końmi. Była też bita. Wreszcie zdecydowała się uciec do Gdańska. Zaczęła od pracy w fabryce margaryny. Ale zamarzyła się jej stocznia, skończyła kurs i została spawaczem. Pracowała jako spawacz przez kilkanaście lat, dopiero gdy zachorowała na raka, poprosiła o przeniesienie na suwnicę.
Co było dalej, wiemy wszyscy, mimo wszelkich prób i tych wszystkich usiłowań, byśmy nie wiedzieli. Wiemy, albo powinniśmy wiedziec, ponieważ to, co było dalej, to taka sama część naszej historii, jak ta, o której i ja, jako dziecko i moje dzieci uczyły się, lub uczą na lekcjach historii Polski. Więc wiemy (lub powinniśmy wiedzieć), że któregoś dnia po Mszy Świętej podeszła do Bogdana Borusewicza i tak zaczęła ten nowy okres swojego życia, który ją wyniósł do pozycji pierwszego bohatera Sierpnia, by po latach sprowadzić ją do miejsca, w którym znajduje się dzisiaj. Biedna, opuszczona, wykpiona, a przede wszystkim znienawidzona przez tych, którzy w tej grze rozdają karty.
Wiele już napisano, zwłaszcza ostatnio tutaj, w Salonie, na temat, dlaczego historia tak niesprawiedliwie potraktowała ludzi, bez których nie bylibyśmy tu, gdzie jesteśmy. Borusewicz jest dziś marszałkiem Senatu i jednym z najbardziej hołubionych polskich polityków, Wałęsa, jak się już zapowiada, niedługo będzie bohaterem serii uroczystości z okazji rocznicy otrzymania nagrody Nobla, na które to uroczystości zjechać mają najwięksi i najbardziej znakomici z całego świata. Nawet Bogdan Lis, obecnie przybolszewicki polityk, chodzi w glorii jednego z najważniejszych bohaterów sierpnia.
Państwo Gwiazdowie, Krzysztof Wyszkowski, Kazimierz Świtoń, by nie wspomnieć innych, zupełnie już zapomnianych działaczy, takich jak zmarły niedawno Henryk Lenarciak, zostali skutecznie ze zbiorowej świadomości wyrzuceni. Prawdopodobnie, gdyby nie te już niemal trzy lata prezydentury Lecha Kaczyńskiego i działalność IPN-u, pies z kulawą nogą nie wiedziałby, że ci, co jeszcze nie umarli, w ogóle gdzieś jeszcze żyją. Raz do roku tylko byśmy oglądali w telewizji kolejkę lokalnych biznesmenów i polityków, kręcących się po wałęsowym ogródku, żeby przypomnieć się łaskawej pamięci jego i jego żony. A cała reszta obsługi historycznych aspiracji społeczeństwa pozostawałaby już tylko w rękach polityczno-biznesowo-medialnych trójek, wyznaczonych przez „sam pan wiesz, kogo", które by informowały, że, odwrotnie do tego, co nam się dotychczas wydawało, to nie Bulc nie wiedział w 1980 roku, kim jest Borowczak, a - wręcz przeciwnie - to Borowczak nie wiedział, kim jest Bulc.
Wróćmy jednak do pierwszej bohaterki mojego dzisiejszego tekstu, pani Anny Walentynowicz. Przyjechała więc ta młoda wtedy jeszcze kobieta do Gdańska, podjęła pracę w tej fabryce margaryny, skończyła kurs spawacza, poszła pracować do Stoczni, a później, po latach, któregoś dnia uznała, że trzeba tępić czerwoną hołotę i rzuciła się w ten ogień.
W „Dzienniku”, również dzisiejszym, Robert Mazurek rozmawia ze Sławomirem Cenckiewiczem, który przypomina swoją rozmowę z Adamem Hodyszem - kolejnym bezlitośnie zapomnianym bohaterem lat Solidarności, który mu miał kiedyś powiedzieć:
To bzdura, że najłatwiej było zwerbować robotników. Robotnik myślał tak: ‘Stoję przy imadle tutaj, to jak mnie wypieprzą ze stoczni, to będę stał przy imadle gdziekolwiek'. Natomiast naukowiec, literat, jak usłyszał od SB, że koniec z jego wspaniałą pracą, czy wydawaniem książek, miękł łatwiej.
Ktoś powie, że to nieprawda. Bo na przykład, raz to Wałęsa był Bolkiem, innym razem Maleszka - Ketmanem. Raz bohaterem była Anna Walentynowicz, innym razem tym, który się nie ugiął był Zbigniew Herbert. No więc, pozostaje nam w takim razie ustalić, kto stanowił regułę, a kto był od tej reguły wyjątkiem. Historycy w IPN-ie mają odpowiednie klucze, więc mogą nam coś na ten temat powiedzieć. Ja mogę tylko polegać na swojej ograniczonej wiedzy i intuicji. A zarówno moja wiedza, jak i intuicja, mówią mi, że Walentynowicz nie była wyjątkiem. Wyjątkiem był Wałęsa i Herbert. Tak na marginesie, ciekawe to bardzo i paradoksalne, że to akurat jedyne miejsce, gdzie ci dwaj słynni Polacy są w stanie się zejść.
Ale, niezależnie od tego, jak się te wyjątki z regułami układać będą, nie mówimy o nich. Tych dwóch, a już zwłaszcza Wałęsę, jestem w stanie zrozumieć. Mówimy o Annie Walentynowicz. Ja bym bardzo chciał wiedzieć, jak to się stało, że ona skoczyła w pewnym momencie w ten ogień i nie było takiej mocy, żeby choć przez krótką chwilkę pomyślała, że to jest zbyt bolesne, albo nieopłacalne, albo po prostu za trudne. Jak to się stało, że nie skorzystała z tylu ciekawszych ofert? A musiała ich mieć bez liku.
Chciałbym, żeby ktoś się ją o to zapytał, żeby o tym opowiedziała, żeby ogólnopolskie media pozwoliły nam usłyszeć historię kogoś właśnie takiego. Ale pewne nie usłyszymy. Już Bogdan Borusewicz wyraźnie powiedział, że on sobie nie życzy, żeby można było opowiadać jego historię i historię tych, którymi on gardzi, na tych samych zasadach. Że albo on, albo oni. A w tej sytuacji, nawet gdyby ktoś się nad wyborem zastanawiał, wybór jest jasny.
No więc pewnie nie usłyszę już opowieści Anny Walentynowicz. Trudno. Ale sobie jakoś poradzę. Będę patrzył na zdjęcia. Na zdjęcie Wolszczana, zdjęcie Herberta, zdjęcia Wałęsy, i wreszcie na to dzisiejsze zdjęcie Walentynowicz. Będę patrzył na nią, jak stoi w tym swoim płaszczu, z siwymi włosami i z tą kulą, na tym smutnym i pustym placu. I będę już wiedział.

Zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie są do kupienia moje książki. Polecam gorąco.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...