Na słupach ogłoszeniowych i w paru innych jeszcze miejscach mojego miasta pojawiła się ostatnio duża czarna swastyka. To znaczy, nie sama swastyka, jednak na pierwszy rzut oka widać tylko tę swastykę i nic już poza nią. A wygląda to mniej więcej tak:
Kiedy przyjrzymy się jednak tej demonstracji z bliska, zobaczymy, że swastyka nałożona jest na twarz kobiety, całość stanowi zapowiedź przedstawienia teatralnego, przygotowanego przez Teatr Śląski w Katowicach, a zatytułowanego „Leni Riefenstahl. Epizody niepamięci”, natomiast kobieta na plakacie to Leni Riefenstahl, niesławna autorka filmów kręconych na zamówienie hitlerowskiej propagandy. I tu muszę od razu przyznać się do pewnego kompleksu. Otóż najnowsze doświadczenie każe mi bardzo mocno podejrzewać, że jeśli gdzieś w okolicy pojawiają się niemieckie napisy, lub nazistowskie znaki, to powody tego mogą być tylko dwa, albo jacyś lokalni miłośnicy powrotu Śląska do niemieckiej ojczyzny próbują przemycić drogą sobie symbolikę pod pretekstem uprawiania działalności kulturalnej, albo chodzi o to, by przy pomocy tych gestów realizować jakieś polityczne interesy na użytek sytuacji wewnętrznej. I tak, jeśli nagle w centrum miasta pojawia się kawiarnia o nazwie „Kattowitz”, lub w kioskach pokazują się gazety, których tytuły są pisane gotykiem, to ja wiem, że za tym stoją ciężkie antypolskie resentymenty. Jeśli w lokalnym wydaniu „Gazety Wyborczej” pojawia się napis „Juden raus”, to ja mogę zakładać, że oni w ten sposób prowadzą swoją zwykłą brudną politykę. Jeśli natomiast Teatr Śląski wystawia sztukę o Leni Riefenstahl i reklamuje ją wielką czarną swastyką, to pewne lokalne środowiska mają na oku oba te cele, a więc z jednej strony, skazić publiczną przestrzeń owym bliskim swojemu sercu niemieckim śladem, a z drugiej, ową swastyką zaatakować tych, których uważają za swoich politycznych przeciwników.
Wspomniałem o tym, że tego typu refleksje, w moim wypadku, są wynikiem pewnego kompleksu i ja faktycznie do pewnej części miejscowego towarzystwa jestem nastawiony niezwykle podejrzliwie. I nawet jeśli owej podejrzliwości nie jestem w stanie przekonująco uzasadnić, bardzo ją w sobie hołubię. W tym jednak wypadku, a więc gdy chodzi o tę swastykę na twarzy Leni Riefenstahl i całe to przedstawienie zapowiadane przez Teatr Śląski, czuje się całkowicie usprawiedliwiony, bo i ten smród jest tym razem wyjątkowo wyraźny, ale też jego źródło nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości. Oto niejaka Ewelina Marciniak, kobieta, która tę sztukę wyreżyserowała, udzieliła wywiadu portalowi polityka.pl i zapytana, czy w przedstawieniu będzie nawiązanie do polskiej współczesności, odpowiedziała:
„Ważnym elementem ideologii faszystowskiej była polityka kulturalna, o której dziś w Polsce tak głośno. A że opowiadam o Leni Riefenstahl i jej biografii, na pewno poruszę temat roli i odpowiedzialności artysty, postawię pytanie, czy artysta może być apolityczny i jak może stać się narzędziem w rękach władzy. To przede wszystkim jednak będzie opowieść o tym, jak społeczeństwo daje się zahipnotyzować i jak niewinne, urzędowe dyrektywy mogą prowadzić do eskalacji przemocy, krok za krokiem. Coś, co się wydaje niewinne i jest na to społeczne przyzwolenie, może się zamienić w coś bardzo niebezpiecznego. Historia powinna nas uczyć – nas Polaków, ale też ludzi w ogóle, bo nastroje prawicowe i nacjonalistyczne rosną dziś niemal w każdym zakątku świata”.
Mam nadzieję, że teraz wszyscy mamy znacznie pełniejszy obraz tego, co się tu nam szykuje. Oto Teatr Śląski wystawia sztukę, którą, z jednej strony, reklamuje przy pomocy wielkiej, czarnej swastyki i nazwiska wybitnej niemieckiej artystki filmowej, a z drugiej, próbuje nas przekonać, że ta swastyka to robota polskich patriotów, którzy właśnie przejęli władzę i chcą tu wprowadzać nazistowskie porządki, sama Riefenstahl natomiast to dla owej władzy wzór dobrej współpracy na linii artysta – totalitarne państwo.
Należy przyjąć, że ów projekt w postaci przedstawienia o Leni Riefenstahl, które ma nas ostrzegać przed nową polityką kulturalną faszystowskiej władzy w Polsce, narodził się jeszcze zanim w szafie państwa Kiszczaków znaleziono wymianę korespondencji między wybitnym polskim aktorem Andrzejem Sewerynem, a generałem Czesławem Kiszczakiem, w której to Kiszczak gratuluje Sewerynowi roli szekspirowskiego Ryszarda III, gdzie to nasz znakomity aktor z mistrzowskim talentem pokazuje, czym jest okrutna, antyludzka władza, natomiast Seweryn dziękuje swojemu dobroczyńcy za dobre słowo i zapewnia o poparciu i dozgonnej wierności. A więc to musiało być przed. Na pewno natomiast plan przedstawienia narodził się już po tym, jak Seweryn i cała kupa jego znajomych artystów niemal codziennie demonstrowała swoje poparcie dla władzy Platformy Obywatelskiej i osobiście dla prezydenta Bronisława Komorowskiego, a więc jeszcze zanim kariera Leni Riefenstahl stała się wzorem dla ministra Glińskiego i skupionego wokół niego świata kultury.
Przepraszam bardzo, ale w tej sytuacji, przy naszym tak bogatym doświadczeniu, łączącym to, co już za nami, z tym co właśnie z takim zachwytem odkrywamy, wygląda na to, że zarówno pani Marciniak, jak i kierownictwu Teatru Śląskiego pozostaje już tylko Riefenstahl, owa swastyka i nadzieja, że stanie się coś takiego, co sprawi, że na Śląsku, urzędowym stanie się język niemiecki, a wtedy oni będą mogli wreszcie przestać udawać i odsłonić tę szlachetną twarz tak brzydko zakrytą na tym nikomu już niepotrzebnym plakacie.
Zachęcam wszystkich do odwiedzania księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie można kupić moje książki. Jeśli ktoś nie zna, polecam serdecznie.
Zachęcam wszystkich do odwiedzania księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie można kupić moje książki. Jeśli ktoś nie zna, polecam serdecznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.