piątek, 19 lutego 2016

Ile jest dwa dodać dwa, czyli o ikonach z piasku

Oglądałem wczoraj trochę telewizję, na przemian TVP Info i TVN24, i z prawdziwym zdumieniem nie mogłem nie zauważyć, że gdy chodzi o tak zwany obiektywizm, państwowa telewizja pod nowym zarządem zostawiła TVN daleko z tyłu. W porównaniu do tego, co się przy okazji afery z teczkami Kiszczaka dzieje w tych dniach w TVN-ie, TVP prezentuje się jak wzór najwyższego obiektywizmu i dziennikarskiego profesjonalizmu. Przy popisach dziennikarzy TVN24, państwowa telewizja robi wrażenie BBC z bajki. Oglądałem wczoraj w TVN-ie dwa poświęcone sprawie owych teczek występy, Justyny Pochanke i Moniki Olejnik, i muszę powiedzieć, że poziom szaleństwa, jaki ogarnął tych ludzi był tak wielki, że w pewnym momencie zacząłem się obawiać, że w stosunku do zaproszonych gości obie panie uciekną się do rękoczynów. Ja rozumiem gości. Oni mają prawo robić i gadać, co im ślina na język przyniesie i nie ma takiego sposobu, by prowadzący rozmowę dziennikarz zwrócił się do takiego choćby Rulewskiego z apelem, żeby się przestał mazać, bo to głupio wygląda na wizji. Natomiast dziennikarz powinien jednak powstrzymywać emocje, zwłaszcza gdy chodzi o Lecha Wałęsę, ową beczkę najbardziej ponurego wstydu.
Dziś zatem chciałem poświęcić swoje refleksje temu właśnie człowiekowi, który nawet nie kiwnąwszy palcem – jedynie dzięki pewnej szczególnej kumulacji politycznej nienawiści – został wyciągnięty z miejsca, do którego ludzie porządni nawet nie zaglądają i niemal z dnia na dzień niekwestionowanym, publicznym autorytetem.
Robię to trochę po to, żeby młodszym czytelnikom powiedzieć coś, czego mogą nie wiedzieć, starszym nie dać zapomnieć, a poza tym, temat sam w sobie jest niezwykle interesujący, więc czemu nie? I nie będę się tu starał tłumaczyć, za co ludzie Wałęsę kochali i za co go kochać przestali, czy słusznie kochali, ani czy słusznie przestali. To temat na inną dyskusję. Przed nami tekst o tym, jak w III RP autorytety powstają.
Otóż wypadałoby pamiętać, że dziś funkcjonujący, jako chyba największy z nich w nowej Polsce, Lech Wałęsa właśnie, jeszcze nie tak dawno był dla wielu środowisk skupionych wokół tak zwanego establishmentu, publicznym wrogiem nr 1. W latach 1990, 1991 i jeszcze w roku 1992 Lech Wałęsa traktowany był przez ów establishment, czyli przez wszystkie media i przez karmioną medialną odżywką opinię publiczną, jak, nie przymierzając, Beata Szydło, albo Andrzej Duda dzisiaj. Przeciętny intelektualista mówiąc o prezydencie Wałęsie używał słowa „cieć”, „pastuch”, „matoł”, albo – to ci z tytułami profesorskimi – „ten elektryk”. Przyznać się przed wykształconym człowiekiem z miasta, że popiera się Lecha Wałęsę było czymś absolutnie dyskredytującym i zupełnie nie na miejscu.
Była jesień 1990 roku i prezydencka kampania wyborcza. Każdy zdrowo myślący człowiek wiedział, że popularność Lecha Wałęsy jest tak ogromna, że skoro on sobie postanowił zostać prezydentem, to nie ma przede wszystkim takiej ludzkiej siły, by go od tego pomysłu odwieść, no a poza tym, nie ma takiej siły, by mu zostanie tym prezydentem uniemożliwić. Poza tym, jak pamiętamy był tylko jeden wybór dla Polski: albo w miarę normalna europejska demokracja z Wałęsą, albo coś na kształt systemu meksykańskiego, tyle że pod nazwą „Polska Zjednoczona Partia Solidarność” z Geremkiem i Kiszczakiem i „Gazetą Wyborczą”, jako głównym tytułem prasowym. Lech Wałęsa w kontrze dla tej oferty przedstawił jasną wizję swojej prezydentury i wiadomo było, że tylko on może mieć wystarczającą siłę i wolę, żeby Polskę wyrwać z rąk tych cwaniaków. Tadeusz Mazowiecki, który na początku był autentycznie uwielbiany i w pierwszych miesiącach swojego premierowania miał poparcie ponad 90%, po kilku miesiącach, wśród tych samych zdrowo myślących osób budził już tylko irytację, a cała nadzieja skupiała się wyłącznie na osobie Lecha Wałęsy. Pamiętam parę bardzo typowych scen. Stoję na ulicy i rozdaję ulotki wzywające do głosowania na Wałęsę. Nagle spotykam dawno niewidziana koleżankę ze szkoły, ona staje jak wryta i niemal dławiąc się z oburzenia oznajmia mi: „No wiesz! Tego się po tobie nie spodziewałam”. Mamy spotkanie rodzinne, podchodzi kuzynka i wali prosto między oczy: „Czy to prawda, że ty jesteś z PC, czy to tylko plotka?” Tak było i takie sytuacje trzeba było znosić każdego dnia.
Kiedy Lech Wałęsa wygrał te wybory (jeśli ktoś nie pamięta, premier Mazowiecki – w pewnym momencie najpopularniejszy premier III RP – po roku urzędowania nie dostał się nawet do drugiej tury) rozpacz elit sięgnęła zenitu. Nie został oszczędzony nikt – ani Solidarność, ani Wałęsa, ani jego ministrowie, ani premier Bielecki, który już wtedy miał swoje zadania, a o czym mało kto jeszcze wiedział, ani ministrowie rządu. Nikt. Poziom wyszydzania Lecha Wałęsy, zarówno w mediach, jak na ulicach miast, nawet się nie zbliża do tego, co się dziś odbywa wokół polskiego rządu i prezydenta.
Dziś to już przeszłość. Od tego czasu mit Lecha Wałęsy był przedstawiany przez główny nurt medialny najpierw krytycznie, choć od 4 czerwca 1992 z pewnym szacunkiem, wynikającym z tego, czego on wtedy dokonał, potem coraz bardziej obojętnie, by następnie, kiedy prezydentem na 10 lat został Kwaśniewski, niemalże zniknąć z publicznej przestrzeni. Przez ponad 10 lat wydawało się, że Lech Wałęsa nie dość, że nie jest żadną ikoną i bohaterem, to go w ogóle nie ma. I dopiero gdzieś tak w połowie lat 2000 poinformowano nas ustami i piórami autorytetów, że Lech Wałęsa jest naprawdę wielki. Dlaczego wielki? Czy dlatego, że zdobył wykształcenie, że zaczął mądrze przemawiać, czy dlatego choćby, że przestał chodzić do kościoła – co by przecież dla pewnych środowisk mogło stanowić argument? A może dlatego, że przyznał, że kiedyś niewłaściwie potraktował red. Turowicza i go publicznie przeprosił. Otóż dlatego tylko, że kiedy tak naprawdę zaczęto robić pierwsze przygotowania do lotu do Smoleńska, on się znalazł po właściwej stronie. I nawet nie musiał składać żadnych deklaracji. Po raz pierwszy od 18 lat, zwyczajnie, w sposób pełny i doskonały stanął po właściwej stronie i System to dostrzegł i docenił.
I to mnie prowadzi do refleksji kończącej tę notkę i tak naprawdę refleksji o znaczeniu podstawowym. Gdyby ktoś kiedyś powiedział, że nadejdzie dzień, kiedy to Wałęsa – sam nie zmieniając w sobie praktycznie nic – stanie się bohaterem mainstreamowych środowisk w Polsce i na świecie, nikt by mu nie uwierzył, a gdyby ktoś przy tym przewidywał, że dziennikarze głównych telewizyjnych stacji będą rozmawiali z Wałęsą na kolanach, zostałby wyśmiany. Ale jak się okazuje, kuźnia autorytetów może czynić cuda. Jakie to cuda, pokaże jeszcze jedna historia.
Pewien mój znajomy, człowiek wykształcony, oczytany, całe dorosłe życie związany ze środowiskami zbliżonymi do „Tygodnika Powszechnego”, wierny fan najpierw Tadeusza Mazowieckiego i wczesnej Unii Demokratycznej, a dziś Platformy Obywatelskiej, czy może Nowoczesnej, pewnego dnia bardzo się oburzył, że z lekceważeniem wypowiedziałem się na temat Lecha Wałęsy, „o którym przecież można myśleć różnie, ale to przecież nasz największy żyjący autorytet”. Przypomniałem mu więc, że jako osoba, która głosowała na Wałęsę przeciwko Mazowieckiemu mam prawo go krytykować, bo mnie oszukał. Natomiast on, jako człowiek, z którego ust padały przeciwko Wałęsie prezydencie i Wałęsie przewodniczącym związku słowa, które jego autorytetu bynajmniej nie honorowały, mógłby być bardziej uczciwy. Mój znajomy na to: „Przecież ja też głosowałem na Wałęsę”. Co prawda, po chwili okazało się, że owszem, ale tylko przeciwko Kwaśniewskiemu, jednak to nie wszystko. Krótko potem, podczas naszej kolejnej rozmowy, znajomy mój przypomniał sobie „bardzo wyraźnie”, że przecież on na 100% głosował na Wałęsę również w roku 1990! Tyle że przeciwko Tymińskiemu.
I to jest właśnie moja końcowa, smutna bardzo refleksja. Przypomina się Orwell i jego Rok 1984: „A jeśli partia powie, że pięć, to ile będzie?” pyta O’Brien, a Winston nie wie... nie wie nic... jednak po chwili sobie tę prawdę uświadamia. Już sobie przypomniał. Już nie ma wątpliwości. Powie co trzeba, pomyśli, co pomyśleć trzeba. Znalazł swój autorytet. I mu zaufał. Na zawsze. Jestem pewien, że gdyby on żył dzisiaj, zapuścił by sobie pięknego czarnego wąsa.

Przypominam że wszystkie moje książki są do nabycia w księgarni Coryllusa pod adresem www.coryllus.pl. Bardzo polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...