niedziela, 18 października 2015

O okazjach, których On nie przepuszcza, czyli i Ty zostaniesz okultystą

Zbliżaliśmy się już od paru dni do tysięcznej notki w, że tak to ujmę, drugim sezonie moich występów w Salonie24 i powiem szczerze, że nawet nie za bardzo się zastanawiałem, jak tu tę okazję uczcić, kiedy nagle – dokładnie wczoraj, późnym wieczorem – samozwańczy duszpasterz tego bloga, nasz przyjaciel i dobrodziej, ksiądz Rafał Krakowiak z Poznania, przysłał mi tekst z prośbą o jego opublikowanie. I, jak znam życie, ale też i samego Księdza, on z całą pewnością nawet nie miał pojęcia o tym jubileuszu. To że on ten swój tekst przysłał akurat wczoraj, było całkowitym przypadkiem, a to, że on się ukazuje dziś, jako tysięczna notka, z mojego punktu widzenia jest znakiem. Nie pierwszym i nie ostatnim. I to jest wiadomość prawdziwie radosna. Czytajmy więc dziś Księdza.

To co ostatnio wydarzyło się w związku ze sprzeciwem Toyaha wobec wykorzystywania miejsc świętych przez satanistów i ich satelitów, jest doskonałą okazją, byśmy jako chrześcijanie pomyśleli przez chwilę nie tyle o tym, kto jest, albo kto nie jest satanistą, lecz przede wszystkim o tym, na ile nam samym grozi wpadnięcie w tę czarną, duchową dziurę. Porzućmy więc bez żalu tego całego Tibeta, oraz jego tutejszych, tudzież zamorskich kumpli i porozmawiajmy o tym, co nam, katolikom w duszy gra, lub grać może. Nie ukrywam, że piszę niniejszy tekst nie tylko inspirowany „krakowskimi wydarzeniami”, lecz także w kontekście rozmaitych naszych postępków (postępków o naturze jak najbardziej okultystycznej), które już niekoniecznie budzą nasz sprzeciw. Przyczyną braku owego sprzeciwu jest przypuszczalnie fakt, że spora część naszych „magicznych” (lub jak kto woli: zabobonnych) zachowań, wynika z zakorzenienia w naszym obyczaju (np.: andrzejkowe wróżby) i jako takie są one poniekąd świadectwem naszej tożsamości. Oprócz tego, owe zauważalne powszechnie „praktyki magiczne” (na czele z intensywnie kultywowanym – choćby w działalności handlowej – „świętem” Halloween), są przez nas najczęściej traktowane jako niewinna zabawa. Cóż zaś może być groźnego w „świadectwie naszej tożsamości”, albo w „niewinnej zabawie”? Teoretycznie nic. Skoro nic, to i nie ma przeciwko czemu protestować… Problem jednak tkwi w szczegółach, a właściwie nie tyle „problem”, co raczej – jak pewnie wiemy – TenKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji. Nie powinno być bowiem dla nas tajemnicą, że dla tego czarnego osobnika dobrą okazją może być wszystko: i najzwyklejszy w świecie bunt przeciwko Bogu (bo nas zawiódł, albo znudził)… i oddawanie hołdu naszemu obyczajowi… i niewinna zabawa… i zagłębianie się w nauki koptyjskich mnichów… i całe mnóstwo innych rzeczy i spraw, które na pierwszy rzut oka w ogóle o okultyzm nie muszą się ocierać. TemuKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji nie chodzi bowiem o to, by drzeć Biblię na strzępy (choć oczywiście nie ma nic przeciwko temu), albo o to, by na cmentarzu, przy pełni księżyca zabić kota, czy inną jaszczurkę. Jemu zależy na tym, aby ludzie tak myśleli i tak postępowali, by w efekcie owego myślenia i postępowania przekroczyli granicę, zza której będzie bardzo trudno wrócić. I myślę, że gdy przyglądamy się okultyzmowi, satanizmowi i tym podobnym, pociągającym rzeczom, to sednem owego przyglądania się winna być właśnie taka konstatacja: to wszystko polega na przekraczaniu granicy, zza której jest bardzo trudno wrócić. Przykład? Proszę bardzo.
Żył kiedyś w Polsce człowiek, który się nazywał Józef Zaremba. Wspominaliśmy już kiedyś o nim na tym blogu, a ponieważ jestem do tego człowieka dziwnie przywiązany, proszę pozwolić, że znowu o nim trochę ponudzę. Pan Józef, choć jest dzisiaj postacią całkowicie zapomnianą, swego czasu był słynnym na całą Rzeczpospolitą konfederatem barskim, a mówiąc ściśle, był marszałkiem tejże konfederacji w Wielkopolsce. Miarą tego zapomnienia jest fakt, że ani w Poznaniu, ani chyba nawet w rodzinnej Rozprzy, nie ma choćby ulicy poświęconej temu żołnierzowi, który – czego by o nim nie powiedzieć – jako zdolny dowódca zdołał (nie mniej niż Kazimierz Pułaski) porządnie napsuć krwi walczącym z konfederatami wojskom rosyjskim, oraz koronnym. Dzielny ten szlachcic, kochając żarliwie Pana Boga, wolność i Ojczyznę, gotów był w ich obronie krew przelewać, a będąc – w odróżnieniu od wspomnianego wyżej Pułaskiego – przeciwnikiem pomysłu detronizacji Stanisława Augusta Poniatowskiego, do końca miał nadzieję, że król opamięta się i ruską kuratelę odrzuciwszy, do Barskiej Konfederacji przystanie.
Konfederacja, jak wiadomo poniosła klęskę, konfederackie majątki zostały ograbione, sami zaś konfederaci albo uciekli za granicę, albo zostali zesłani na Syberię, albo też – w nadziei zachowania wolności i środków do życia – błagali króla o przebaczenie. W gronie tych, którzy poprosili o łaskę, był też Józef Zaremba. Stanisław August przebaczenia nie odmówił, więcej nawet: w dobroci swojej uposażył pana Józefa intratnym starostwem, oraz generalską szarżą, tudzież w czasie licznych audiencji rękę królewską do ucałowania łaskawie był mu podawał. Był to też czas, kiedy pan Zaremba zaczął się odcinać od tego co sarmackie, tzn. stał się inny także zewnętrznie: zdjął kontusz i przywdział frak, szablę zamienił na szpadę, zgolił sumiaste wąsy, a podgoloną czuprynę przykrył fikuśną peruką. Minusem całej tej sytuacji było tylko to, że pospólstwo – zwłaszcza pospólstwo warszawskie, bardzo w owym czasie pro konfederackie – przeklinało Zarembę i nawkładało mu od zdrajców.
Czy Zaremba był zdrajcą? Sądzę, że nie… Mam nadzieję, że nie… Myślę, że on był tylko zmęczonym żołnierzem, który w pewnym momencie dostrzegł, że nie da się dłużej „fanatycznie” opowiadać za tzw. „wartościami” (Bóg! Wolność!), bo po pierwsze nic to nie daje samym wartościom, a po drugie, jest to mało korzystne dla niego i dla jego rodziny. Przemyślawszy więc sobie wszystko dogłębnie, pan Józef rzekł mniej więcej coś takiego: „Co mi tam! A niech tu nawet diabeł rządzi, byleby mnie i mojej rodzinie było dobrze!” – po czym plunął na swą konfederacką przeszłość i sarmacko-katolicką tożsamość, czyli ucałował królewską rękę, zgolił wąsy i poszedł zamówić pudrowaną perukę.
Cóż ta opowieść ma wspólnego z tematem okultyzmu, bądź wprost: satanizmu? Dlaczego ją przytoczyłem? Otóż dlatego, że jest to opowieść o przekraczaniu wspomnianej na wstępie granicy: granicy między tym co dobre, a tym co złe; tym co wzniosłe, a tym co podłe; tym co boskie, a tym co demoniczne. Gdy człowiek tę granicę przekracza, to choćby czynił to w imię zabawy (a cóż dopiero wtedy, gdy jak pan Zaremba czyni się to w imię bezpieczeństwa i dostatku swych najbliższych), zaczyna „wchodzić” na serio w coś, co początkowo jawi się jako atrakcyjne, czy ciekawe, a z czasem okazuje się być jedyną możliwą, życiową drogą: jedyną możliwą, bo już za daleko się ową drogą zaszło i siły nie ma, by zawrócić.
Dlaczego na taką drogę ludzie wchodzą? Bywa różnie. Zaremba wszedł na tę drogę, gdyż zaczęło mu się wydawać, że wszelkie jego wysiłki zmierzające do osiągniecia jakiegoś dobra – wysiłki oparte na wierze w Boga i własnych zdolnościach – nie przyniosły spodziewanego efektu. To częsta sytuacja. Zrozumiała. Człowiek próbuje raz, drugi, trzeci i… i nic. Pojawia się wtedy zmęczenie i towarzyszące temuż zmęczeniu rozgoryczenie: „Tak bardzo się starałem – modliłem się, pracowałem jak wół, walczyłem – i nic z tego nie wyszło!” Tego rodzaju rozgoryczenie jest okazją, której TenKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji z definicji przepuścić nie może. I właśnie wtedy w sercu człowieka odzywa się głos, który zwyczajowo nazywamy pokusą. Głos ten tłumaczy nam pewne sprawy mniej więcej w taki sposób: „Nie radzisz sobie. Bóg o tobie zapomniał. A problemy będą coraz większe. Jak je przezwyciężysz? Na pewno jest jakieś wyjście.” I szukając tego wyjścia (wyjścia bez Boga, „bo przecież o mnie zapomniał”), człowiek wyrzeka się tego, co do tej pory było mu drogie (tzn. „całuje królewską dłoń i goli wąsy”) i wkracza na drogę okultyzmu. Dlaczego akurat okultyzmu? Bo pojawia się on zawsze wtedy, gdy człowiek mówi: „Co mi tam! A niech tu nawet diabeł rządzi, byleby było dobrze!” Mówiąc ściśle, nie potrzeba tego nawet mówić. Nie potrzeba diabła przywoływać. Wystarczy pomyśleć, że „Bóg o mnie zapomniał”, albo że „Jezus: TAK!; Kościół: NIE!”, lub też, że „chrześcijaństwo jest passé, bo nie daje możliwości by się otworzyć i zaznać innych stanów świadomości”… Wystarczy o tym, bądź o czymś w tym guście pomyśleć, czyli tym samym dać TemuKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji świadectwo, że przestało się Bogu ufać. A tego rodzaju postawa, jest postawą od fundamentu okultystyczną. Okultyzm bowiem, w swej najgłębszej istocie, jest niczym innym jak odrzuceniem ufności wobec Boga, a jednocześnie jest zwróceniem się – z ufnością! – ku każdemu, kto zapewni, by było dobrze. I nieważne kim/czym jest to, co sprawia, że owo dobro (w postaci zdrowia, bogactwa, kariery, sławy, dzieci, młodości, itd.) zaistniało: Niechby to nawet był szatan! Grunt, że to dobro jest!
Istotne jest też w tym to, że okultyzm wcale nie musi prowadzić do zanegowania wiary w Boga. On tylko przekierowuje ufność (która od nas jedynemu Bogu się należy) ku tej rzeczywistości, która sama w sobie jest dość tajemnicza, nieuchwytna, czy wręcz ukryta, ale to jedno da się odnośnie tej rzeczywistości wyczuć: ona Boga lekceważy, bądź jest pośrednio, lub bezpośrednio wobec Boga wroga.
Jakie są konsekwencje utraty ufności wobec Boga? Otóż, gdy człowiek nie ufa Bogu, to nie ufa też Jego przykazaniom. Znikają tym samym wewnętrzne hamulce i człowiek w tym momencie bez większego trudu potrafi sobie i innym wytłumaczyć, że aby osiągnąć pożądane dobro można kraść, kłamać, zdradzać, zabijać itd. Oprócz tego, gdy człowiek nie ufa Bogu, to nie ufa też mocy modlitwy i przestaje się modlić. A gdy nie modli się do Boga, to – jak poucza nas papież Franciszek – modli się do szatana, czyli oddaje się praktykom magicznym.
Czy potrzeba czegoś więcej? Z punktu widzenia TegoKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji niczego więcej nie potrzeba, ponieważ człowiek przekierowując swoją ufność tam, gdzie Boga nie ma, staje się okultystą i tym samym przekracza granicę, zza której jest bardzo trudno wrócić.
Zauważmy, że okultyzm jawi się tutaj jako pewna forma fałszywej wiary, w której Bóg Jedyny zastąpiony jest przez… Już słyszę jak niektórzy wołają: „Nie! Nie! – wcale nie przez szatana! Cóż to za przedziwna maniera, by wszędzie doszukiwać się diabła. Nie przesadzajmy!” W porządku. Nie przesadzajmy. Bo czy rzeczywiście szatan musi być obecny tam, gdzie Boga Jedynego i zaufanie do Niego zastępuje się zaufaniem do „nauki”, „wiedzy tajemnej”, „szczęśliwego układu gwiazd”, „siły woli”, „istot nadnaturalnych”, „energii”, „mocy tajemnych”? Jasne, że nie musi być obecny. Tyle tylko, że – jak uczy nas ludzkie doświadczenie – najczęściej pojawia się on właśnie w tym miejscu, z którego wcześniej Bóg został przez człowieka usunięty.
Czy jest ktoś w tej sali obecny, kto dalej chciałby się w okultyzm bawić? Jeśli tak, to dopowiedzmy, że najgroźniejsze w tej zabawie jest to, iż człowiek może tego wszystkiego co wyżej powiedziano w ogóle nie zauważać i nie rozumieć, a postrzegając siebie jako dobrego katolika nie mającego o okultyzmie zielonego pojęcia, być jednocześnie całkiem niezłym okultystą.
Do czego to wszystko prowadzi? Niestety, wcześniej, czy później okultyzm prowadzi do zniszczenia człowieka. I do zniszczenia wszystkiego, co było mu drogie. Poucza nas o tym zakończenie opowieści o panu generale Józefie Zarembie.
Otóż któregoś dnia, pan generał, korzystając – dzięki królewskiej łasce, albo innym „tajemnym mocom” emanującym ze „szczęśliwego układu gwiazd” – z dostatniego i spokojnego życia, zapragnął zażyć kąpieli. A tak się akurat złożyło, że stolarz z jego majątku w Rozprzy pod Piotrkowem Trybunalskim, znając nowe, zupełnie nie-sarmackie upodobania swego pana, wykonał dla niego będącą wówczas w wyższych sferach swego rodzaju przebojem, specjalną wannę, służącą do tzw. kąpieli termicznych. Pan Józef rozradowany, że jest tak bardzo cool i trendy, nie zwlekając, kazał sobie w tym olśniewającym wynalazku tęże termiczną przyjemność przygotować. Niestety, albo wanna owa miała jakąś konstrukcyjną wadę, albo – co bardziej prawdopodobne – nieumiejętnie się z nią obchodzono, dość, że pan Zaremba poparzył się w tej kąpieli do tego stopnia, że nawet księdza dobrodzieja z sakramentami nie doczekał i zmarł w wielkich mękach.
Powie ktoś: „To był wypadek.” Oczywiście, że to był wypadek. Jeśli jednak weźmie się pod uwagę fakt, że po śmierci Zaremby jego majątek, piastowane przez niego urzędy i wynikające z nich profity, przejął jego osobisty wróg (Franciszek Ksawery Branicki, wówczas hetman polny koronny, późniejszy targowiczanin), wskutek czego wdowa po panu Józefie, wraz z nieletnimi dziećmi musiała tułać się o żebranym chlebie po domach krewnych i znajomych (a królewska łaska, ani inne „tajemne moce” nawet palcem nie kiwnęły, by wpierw temu zapobiec, a potem zaradzić), sam zaś pan generał zmarł w mękach i bez sakramentów świętych – to daje nam to dużo do myślenia. Myślenia o czym? No właśnie o tym: Czy warto diabłu duszę zaprzedawać i w zamian za to cały świat zyskać?

Przypominam, że już za cztery dni, 22 października w Krakowie rozpoczynają się targi książki, na których będziemy mieli premierę mojej książki o ludziach z dziewiątego kręgu. Tych którzy do Krakowa się nie wybierają, zachęcam do odwiedzania księgarni na stronie www.coryllus.pl.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...