Myślę, że gdyby każdego z nas zapytać, jakie było największe osiągnięcie Jarosława Kaczyńskiego w jego dotychczasowej politycznej karierze, odpowiedzi mogłoby być kilka, i każda z nich miałaby pełne uzasadnienie. Ktoś mógłby mianowicie odpowiedzieć, że to, co mu się udało najbardziej, to zdobycie pozycji jedynego naprawdę liczącego się polityka antysystemowego, utrzymanie jej i zachowanie przy tym życia i wewnętrznej uczciwości; kto inny pewnie uznałby jednak, że największym sukcesem jego i jego partii było zdobycie władzy w roku 2005 i w miarę skuteczne bronienie jej przez całe dwa lata przed atakami Systemu; jeszcze ktoś powie, że oczywiście największym politycznym osiągnięciem Jarosława Kaczyńskiego było zwycięstwo jego brata Lecha w wyborach prezydenckich w tym samym roku.
Ale jest oczywiście prawdopodobne, że znajdą się i tacy, którzy powiedzą, że z tym zachowaniem życia to przede wszystkim przesada, no a poza tym, cóż to za sukces, nie dać się zabić? Podobnie, nie można mówić o sukcesie rządów, które przez dwa lata nie były w stanie choćby na moment złapać oddechu i zwyczajnie porządzić, a potem najzwyczajniej w świecie władzę oddały. Może się zdarzyć nawet, że powie nam ktoś, że i Lech Kaczyński jakimś szczególnym sukcesem też nie był, bo jakimż to sukcesem może być prezydent, którego świat tak znienawidzi, że go w końcu z zimną krwią zamorduje? Zdaniem tych komentatorów, największy sukces Jarosława Kaczyńskie dopiero przed nim, podczas jesiennych wyborów, kiedy on będzie miał szansę wywalczyć wynik, który mu da rządy samodzielne i skuteczne na długie lata. I, powiem uczciwie, że ja jestem nawet skłonny się z tą opinia zgodzić, zwłaszcza, że naprawdę wierzę w to, że ta jesień będzie przełomowa i dla nas i dla politycznego projektu Jarosława Kaczyńskiego. I że przed nami zwycięstwo, jakiego nawet nie zaliczył, symbolicznie już u nas traktowany premier Węgier, Viktor Orban.
Byłbym skłonny przyjąć tę ocenę jako swoją, gdyby nie fakt, że, moim zdaniem, największy swój polityczny, ale i osobisty sukces, Jarosław Kaczyński ma już za sobą, a jest nim Andrzej Duda i jego spektakularne zwycięstwo w minionych wyborach. Nie będę tu uzasadniał tego, co oczywiste. Wszyscy bowiem wiemy, że Duda jest naprawdę politycznym produktem najwyższej klasy, ale że gdyby nie Jarosław Kaczyński go nie wskazał, on by sobie owym produktem mógł być do końca świata i jeszcze dłużej, no ale też i wreszcie, że gdyby nie partyjne środki, czy to w postaci pieniędzy, czy ludzi, jakimi zarządza Jarosław Kaczyński właśnie, a które on zdecydował się tak hojną ręką przeznaczyć na tę kampanię, Duda prezydentem by nie został. Chciałbym natomiast zwrócić uwagę na coś, co oczywiście zostało zauważone, ale moim zdaniem nie doczekało się poważnych komentarzy. Oto w chwili, gdy Andrzej Duda był – nieoficjalnie jeszcze bardzo, ale już wystarczająco mocno – nowym prezydentem Rzeczypospolitej, Jarosław Kaczyński był na Jasnej Górze, gdzie samotnie, z dala od kamer i oczu reporterów, się modlił o to zwycięstwo. I je wymodlił. To, że on tam w tym czasie był, i że był właśnie tam i nigdzie indziej, nie w swoim pustym mieszkaniu, nie w swoim pustym kościele, nie na grobie swojego zamordowanego przez złych ludzi brata, ale na Jasnej Górze, uważam za gest, którego symboliki dotychczas nie udało się opisać. To że on w tę niedzielę modlił się na Jasnej Górze, dla mnie osobiście, jest właśnie niczym innym jak ogłoszeniem największego politycznego triumfu i w pewnym sensie podsumowaniem całego, tak bardzo trudnego i pełnego bólu życia. Posumowaniem nie byle jakim.
Dlatego, kiedy słyszę, jak niektórzy z nas zastanawiają się, jak to teraz Andrzej Duda Jarosława Kaczyńskiego kawałek po kawałku będzie pozbawiał tego, co dla niego było zawsze najważniejsze, czyli władzy i popularności, czuję już nawet nie złość, ale zwykłe zmęczenie. Co trzeba bowiem mieć, żeby interesować się polityką i tak bardzo nic z niej nie rozumieć?
Zapraszam wszystkich do odwiedzania księgarni pod adresem www.coryllus.pl i kupowanie moich książek. Tam wciąż są ostatnie już egzemplarze pierwszego zbioru tych felietonów, zatytułowanego „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie”. Zachęcam gorąco.
Zapraszam wszystkich do odwiedzania księgarni pod adresem www.coryllus.pl i kupowanie moich książek. Tam wciąż są ostatnie już egzemplarze pierwszego zbioru tych felietonów, zatytułowanego „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie”. Zachęcam gorąco.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.