W związku z jutrzejszą uroczystością kanonizacji papieża Jana Pawła II pomyślałem sobie, że nie będę ani pisał o siostrze Bernadecie, ani o męce księdza Lemańskiego, ani nawet o medialnej karierze ojca Pawła Gurzyńskiego i paru innych jego kumpli od Dominikanów, i że tak naprawdę w ogóle nic tym razem nie napiszę, ale za to dla dobra wspólnego przetłumaczę tekst, który tuż przed odejściem Jana Pawła II napisała nasza ulubiona amerykańska publicystka Peggy Noonan. Raz już pozwoliłem sobie przetłumaczyć i wkleić na swoim blogu jej wstrząsające refleksje na temat męki i śmierci Terri Schiavo, jednak dzisiejszy tekst, trochę ze względu na sam temat, no i długość, czekał już chyba tylko na ten dzień.
Nie jestem dobrym tłumaczem. Znam oczywiście język, co gwarantuje, że tu nie będzie żadnych istotnych błędów, niemniej – co już parokrotnie tu opisywałem – znajomość języka, a umiejętność ładnego, zgrabnego tłumaczenia, to dwie różne rzeczy, a więc jestem pewien, że ktoś ode mnie zdolniejszy zrobiłby to znacznie lepiej, no ale skoro nikt się wcześniej nie zdecydował, a czas jest naprawdę odpowiedni, spróbujmy się wczytać w owo niezwykłe świadectwo. No i cieszmy się, bo On jest z nami.
Myślę, jak pewnie wszyscy ostatnio, o Janie Pawle II. Wczoraj, przez swój niedawny pobyt w szpitalu, papież nie pojawił się na uroczystościach Środy Popielcowej. Środa Popielcowa przypomina nam katolikom, że któregoś dnia odejdziemy z tego świata, że z prochu powstaliśmy i w proch się obrócimy. Kościół apeluje do nas, byśmy odnowili nasze życie duchowe, zrezygnowali z pewnych drobnych przyjemności i tę rezygnację ofiarowali Bogu, przynajmniej do wiosny i Świąt Wielkanocnych
Przewlekła fizyczna choroba Papieża jest częścią długiego pożegnania, które niesie w sobie bardzo duże znaczenie. Chciałabym więc dziś opowiedzieć trochę o tym, jak niektórzy z nas starają się owo znaczenie rozumieć i jak ja sama miałam okazję widzieć Jana Pawła II 18 miesięcy temu.
Kiedy go zobaczyłam, pomyślałam sobie: Oto święty o zachodzie słońca. Tyle że to wcale nie był wieczór, lecz wczesny poranek, jak czytam dziś z moich notatek, godzina 7.30, 2 lipca 2003 roku. Piękny poranek w samym środku najgorszej od stulecia fali rzymskich upałów. Miasto pogrążone w ciszy, ulice rozpalone.
Setki nas zdążyły się już zgromadzić na Piazza Del Suffizo, w cieniu Kolumnady Berniniego, owych marmurowych kolumn, otaczających Plac Św. Piotra. Wiał lekki ciepły wiatr, a my, czekając aż pojawi się ten już właściwy, nie do zniesienia upał, wachlowaliśmy się zielonymi audiencyjnymi karnetami. Tłum był radosny – rozszczebiotane siostry zakonne, cykający zdjęcia turyści.
Już za chwilę mieliśmy ujrzeć Papieża podczas jego cotygodniowej audiencji. Wśród nas: pielgrzymka dorosłych głuchoniemych w białych czapkach z daszkiem, z zawiązanymi wokół szyi jedwabnymi zielono-żółto-białymi watykańskimi chusteczkami, członkowie chóru z Archidiecezji St. Louis, grupa sióstr zakonnych z Małej Misji dla Głuchoniemych z Bolonii. Był też mężczyzna z Monterrey z żoną i dwójką dzieci. Wraz z gęstniejącym tłumem, znaleźliśmy się obok siebie i zaczęliśmy rozmawiać, jak byśmy się znali od zawsze.
- Czemu tu przyjechaliście? – zapytałam.
- Zobaczyć Papieża – odpowiedział człowiek z Monterrey – To jest najważniejszy chrześcijanin na świecie. Następca Jezusa.
Gdy po paru minutach odczytałam mu ze swoich notatek jego słowa, poprosił, bym poprawiła: „To jest najważniejszy człowiek na świecie”.
Rozmawiałam z kobietą w słomkowym kapeluszu, z szerokim, osłaniającym przed twarz słońcem rondem. Na szyi miała zawieszony wisiorek z wielką muszlą. Miała 45, może 50 lat i do złudzenia przypominała starszą już bardzo Gretę Garbo. Powiedziała, że jest na pielgrzymce. On i jej mąż, potężny mężczyzna z siwą brodą, wyruszyli z Austrii w maju, by po setkach kilometrów wędrówki szosą i wiejskimi drogami, zwiedziwszy dziesiątki sanktuariów maryjnych, 1 lipca dotrzeć do Rzymu. Pokazała mi swój dziennik z pielgrzymki, gdzie starannym, ładnym pismem opisała każdy kościół, który spotkali po drodze, a jej mąż niebieskim długopisem zrobił piękne rysunki katedr. Fotografował też wszystkie mijane pod drodze kapliczki, by potem wklejać starannie te zdjęcia do dzienniczka żony. – Niech pani spojrzy na to – powiedziała, wskazując na stronę, gdzie widniała karykatura jej okropnie zmaltretowanej stopy po sześciu tygodniach wędrówki, całej w śmiesznie przerysowanych odciskach. Obok narysowała jakieś kremy i bandaże, którymi opatrywała rany. Powiedziała mi, że przez cały ten czas nie spędzili jednego dnia bez Mszy Świętej. A po co tu przyszli?
- Jak to, po co? Żeby zobaczyć il Papa! – odpowiedziała i zrobiła gest, jakby chciała dodać: To jest kulminacja.
Przeszliśmy przez bramki z wykrywaczami metalu, które najwyraźniej nie działały – żadnego piszczenia, bzyczenia, ani jednej osoby, która robiłaby wrażenie, że nas obserwuje – a następnie zostaliśmy poprowadzeni szerokim chodnikiem tuż obok Placu Św. Piotra. (Później, kiedy tamtędy wracałam, młody ksiądz powiedział do mnie: „Naszym zdaniem on został ukrzyżowany gdzieś tutaj, pod nami”. Gdy, nie wiedząc, o co mu chodzi, pokręciłam głową, dodał: „Święty Piotr. To mogło się dziać dokładnie tu, pod nami”, i wskazał na chodnik.)
Weszliśmy do Auli Pawła VI, potężnej betonowej struktury, robiącej wrażenie nowoczesnej jaskini, trochę jak te nasze typowe protestanckie kościoły na przedmieściach. Przed sceną ustawiono rzędy krzeseł. Ludzie przybywali pojedynczo i w grupach, najpierw setki, potem już tysiące. Szłam razem z nimi i słyszałam jak mówią po francusku, angielsku, niemiecku, po czesku. Widziałam grupy z Zachodniej Afryki, Niemiec, Polski, Szkocji, Portugalii i Brazylii. Z Rumunii przybył chór kobiet w średnim wieku, które zasiadłszy na swoich miejscach, zaczęły nagle cichutko śpiewać. Kiedy skończyły, rozległ się donośny śpiew mieszanego, 30-osobowego chóru z Białegostoku.
Nagle z samego przodu dał się słyszeć jakiś szum. Do sali wbiegło tańcząc kilkadziesiąt afrykańskich kobiet w długich, białych bawełnianych szatach, śmiejąc się i klaszcząc. Na obszyciu ich sukni widniała informacja, że przybyły z Archidiecezji Freetown w Sierra Leone. Usiadły tuż obok dzieci z katolickiej szkoły w Rwandzie, również klaszczących i potrząsających tamburynami.
A ja sobie pomyślałam: Jest tu cały Kościół.
Sala zaczęła się kołysać. Tu okrzyki, tam bębny, gdzieś z tyłu jakiś amerykański spiritual. Jedni przejmowali dźwięk tych, co śpiewali wcześniej, tak że najpierw mieliśmy grupę z Santo Domingo, a kiedy ci kończyli, piosenkę kontynuował ubrany w białe fraki chłopięcy chór z Polski, po nich z kolei słychać już było bębny amerykańskich Indian, którzy w swoich tradycyjnych strojach i ogromnych pióropuszach wyglądali jak cudowne ptaki. A ja, kiedy te dźwięki odbijały się od siebie echem, tak się wzajemnie wspierając, pomyślałam sobie, że ta właśnie publiczność, taka różnorodna, a jednocześnie pozostająca tak bardzo razem, stanowi żywy symbol powszechnego Kościoła na całym świecie.
I nagle coś się zaczęło dziać. Na scenę weszło dwóch szwajcarskich gwardzistów, w fioletowo-pomarańczowych mundurach, czerwonych pióropuszach na czarnych hełmach i z metalowymi pikami, i sztywno wyprostowani stanęli na środku. Rozległy się wiwaty.
Po nich pojawił się wachlarz kardynałów ubranych na czarno, w czerwonych lub purpurowych stułach. Następnie dwóch papieskich szambelanów w białych frakach.
Spojrzeliśmy w lewo od sceny. Coś się działo.
No i to był on, Papież, 20 minut przed czasem. Kobieta obok mnie, najwyraźniej doświadczony uczestnik audiencji, zaśmiała się.
– Ostatnio nie każe na siebie długo czekać – wrzasnęła do mnie, próbując przekrzyczeć hałas.
Papież wjechał na scenę w brązowym, drewnianym krześle, zawieszonym na czymś, co przypominało drewnianą platformę na małych kółkach. Jechał bardzo powoli. Cała konstrukcja wyglądała trochę jak tron na kółkach, a trochę jak ów pojazd używany w wielkich sieciowych sklepach z towarem dla domu, gdzie niekiedy trzeba coś zdjąć z górnych półek. A więc z jednej strony jak coś naprawdę praktycznego, ale też tak bardzo absurdalnego.
Ubrany był na biało, lekko pochylony do przodu. Biała sutanna, biała piuska, biała stuła ze złotymi frędzlami. Kiedy pojazd znalazł się na środku sceny, w jednej chwili otoczony został przez tłum asystentów i kardynałów, którzy pomogli Papieżowi wstać, złapać równowagę i przenieść się na biały, wygodny fotel z wysokim oparciem, który następnie obrócono przodem do sali.
Spojrzał na nas, a my na niego. Jego twarz… Boże! Ta jego twarz.
Pomyślałam sobie w jednej chwili o tamtej dziewczynce z ostatniej papieskiej wizyty w Kanadzie dwa lata wcześniej. Było to dziecko może szczęścioletnie, które musiało przecież pamiętać to, co mówili jej rodzice, a mianowicie że papież to najwspanialszy człowiek na ziemi, i to, że oni ją tam specjalnie przyprowadzili na tę wielką mszę na stadionie, i że ona została specjalnie wybrana z tylu innych dzieci, by wręczyć Papieżowi kwiaty. Podeszła więc do niego z tym bukiecikiem, wyciągnęła rękę, a on wtedy nachylił się do niej. No i ona wtedy się odwróciła i z płaczem uciekła ze sceny. Bo był taki stary, jego głowa była taka wielka, a kark i plecy tak strasznie zgarbione, a przez to, że cały ów wysiłek, by unieść głowę, by można było ujrzeć jego twarz, stworzył na jego obliczu tak dramatyczny grymas. I jeszcze ta okropna choroba Parkinsona, która sprawia niekiedy, że wygląda na zagniewanego, złorzeczącego, czy choćby tylko smutnego. No więc ta biedna dziewczynka uciekła.
Tłum powstał z miejsc, entuzjazm nie ustawał. Mimo to czuło się już pewną rezerwę, jak gdyby część tej radości sprzed audiencji gdzieś wyparowała.
Sutanna była nieco zbyt krótka, jakieś 15 centymetrów ponad ziemię, odsłaniając jego bawełniane, sportowe skarpetki i znoszone brązowe buty. Oto Papież, który, jak zwykły człowiek, zakłada proste wysłużone trzewiki, a nie tradycyjne papieskie pantofle z jedwabiu.
– Kochamy Cię, Ojcze! – ktoś krzyknął. – Kochamy Cię Ojcze Święty!
Z ogromnym wysiłkiem uniósł głowę, a my usiedliśmy i w tym momencie zdałam sobie sprawę z sensu oświadczenia, wydanego przez Watykan tydzień wcześniej, tuż po tym, jak przyjechałam do Rzymu. Ojciec Święty, jak stwierdziło biuro prasowe, tego lata nie będzie już tak jak wcześniej wędrował po górach, ale spędzi urlop na pisaniu wspomnień z czasów swojej młodości. Cały Rzym wrzał od zachwytów: jakież to niesamowite, że tak stary człowiek w swoim wolnym czasie będzie pisał książkę. I nikt jakoś nie zauważył tego, co zostało ukryte w owym oświadczeniu, tego mianowicie, że jego nogi są zwyczajnie niesprawne. Oczywiście, że nie pojedzie w góry.
Kiedy wspomniałam o tym nieco później znajomemu księdzu, ten się zaśmiał. Powiedział mi, że Jan Paweł II stał się ostatnio bardzo przeczulony na punkcie spekulacji dotyczących jego choroby, i niedawno nawet trochę ironicznie poskarżył się pewnemu amerykańskiemu kardynałowi: „Powiedz tym swoim amerykańskim dziennikarzom, że Papież nie potrzebuje nóg, żeby rządzić Kościołem”.
Ze zwykłych notatek, które trzymał w ręku, odczytał nam parę zdań. Głos miał niewyraźny i zachrypnięty. Kartki drżały w dłoniach. Mówił po włosku, a czuły mikrofon bardzo wyraźnie przenosił jego ciężki oddech.
Wśród zebranych nastąpiło poruszenie. I wtedy zaczął mówić po polsku, jego głos nabrał mocy, a na sali, choć większość przecież nie rozumiała ani słowa, zapanowała cisza, i wszyscy pochylili się do przodu.
Ręka drżała mu strasznie. Gdy tłumacz powtarzał jego słowa, pochylił głowę i oparł podbródek na lewej dłoni, jakby chciał opanować drżenie.
A potem odkaszlnął i zaczął mówić po angielsku. Jednak jedyne, co byłam w stanie zrozumieć, to „duch Błogosławieństw”. Później przeczytałam doniesienia Associated Press na temat tego, co Papież do nas mówił. Tematem tych rozważań był Psalm 145, który on nazwał „pieśnią na chwałę poranka”. Kończy się on, powiedział „proklamacją panowania Boga nad historią człowieka”. Przypomina nam, powiedział, że „Pan będzie panował na wieki”.
Dzieci z Santo Domingo zaintonowały starą piosenkę: Juan Pablo, Segundo, el padre de el Mundo, a on uniósł prawą dłoń, jakby chciał powiedzieć, że wszystko słyszy. Jednak te jego słynne dawne żarty, kiedy to przywoływał dzieci witające go w Nowym Jorku i Chicago, i wołał: „chodźcie do mnie, chodźcie”, teraz już nie wchodziły w grę.
A mimo to, kiedy go obserwowałam, uświadomiłam sobie, że nie umiem na niego patrzeć, jak na człowieka słabego i chorego. Widziałam go, jako kogoś, kto jest zaledwie uwięziony w jakimś zewnętrznym, niezależnym od niego zupełnie, bezruchu. Kogoś, kto tak naprawdę wewnątrz wciąż pozostaje Janem Pawłem.
I wtedy sobie pomyślałam: To jest ofiarna dusza. Jego cierpienie ma sens.
Przez ten ból ona nas chce czegoś nauczyć.
Pośpiewał nam jeszcze troszeczkę, jak siedzący na słońcu staruszek. Większość nie była nawet w stanie odcyfrować słów tej piosenki, tyle że on to robił dla nas, a w tym było coś tak bardzo pięknego i wzruszającego, że zwróciłam się do znajomej i powiedziałam: „Czy słyszysz, jak śpiewa człowiek święty?” Wdychałam ten śpiew, pozwalałam, by wpływał do moich uszu i już tylko marzyłam, by móc zakryć je dłońmi i zatrzymać je tam został na zawsze.
I wtedy Jan Paweł uczynił znak krzyża. Kardynałowie wrócili, uklęknęli przed nim i ucałowali pierścień. Grupa amerykańskich Indian też weszła na scenę, by mu się pokłonić. Po nich też pojawiło się kilkadziesiąt par w ślubnych strojach, prosząc o błogosławieństwo. A na samym końcu, na wózkach inwalidzkich i na szpitalnych łóżkach wwieziono grupę dzieci i dorosłych.
Zawsze, gdy idzie o Jana Pawła, mam wrażenie, że gdyby on tylko mógł ograniczyć liczbę ludzi, z którymi się spotyka i którym błogosławi, do tych, których lubi najbardziej, nie byliby to ani kardynałowie, ani książęta, ani kongresmeni, ale siostry zakonne z jakichś zapomnianych zgromadzeń i dzieci z zespołem Downa. A zwłaszcza te dzieci. Bo one ucierpiały najbardziej i ponieważ w jakiś niezwykły i przedziwny sposób one rozumieją znacznie więcej, niż większość ludzi. Wszyscy inni, mniej lub bardziej splątani jesteśmy swoimi ambicjami, by realizować jakieś najbardziej niezwykłe plany, podczas gdy ci najbardziej skromni i bezradni potrafią przyjąć najważniejsze przesłanie w sposób najbardziej głęboki i otwarty: Bóg nas kocha, Jego miłość nas otacza, pozwolił, byśmy Go też kochali, bawili się z Nim, służyli Mu i byli szczęśliwi.
Znam kobietę, która miała okazję pracować z ludźmi upośledzonymi. Dzieci z zespołem Downa prosiły ją, by im pozwoliła rozczesywać swoje długie blond włosy, a następnie się w nich zanurzały i ginęły w tym ich pięknie. Dotykały tych włosów, rozdzielały i przedzierały się przez nie, jak przez jakieś zasłony. Potrzeba naprawdę wielkiego duchowego geniuszu, by w długich blond włosach odnaleźć niebo. A one to wiedziały. I Papież wie, że one wiedzą.
I wtedy audiencja dobiegła końca. Znów pojawiło się całe mnóstwo kardynałów i osób towarzyszących i otoczyli Papieża. Unieśli go z fotela, przenieśli z powrotem na ten niby tron na kółkach, a następnie zwieźli go ze sceny.
A on odwrócił się do nas raz jeszcze, uniósł prawą rękę i uczynił ledwo widoczny znak krzyża. I wtedy Polacy na sali zaczęli śpiewać piosenkę, której treść sięgała samych początków, prawdziwy znak czasów sprzed 25 lat, kiedy to Jan Paweł po raz pierwszy stanął na balkonie w Watykanie i spojrzał na świat. Śpiewali mu ją na każdym przystanku jego tak długiego pontyfikatu, w dobrych i złych czasach: „Sto lat, sto lat, niech żyje nam”.
Zostałam do samego końca, jakieś dwie godziny, a potem obróciłam się, by spojrzeć na twarze ludzi stojących za mną, tak bym mogła je później dokładnie opisać… i aż mną wstrząsnęło. Bo już niemal nikogo nie było. Większość, może dwie trzecie, zdążyła już wyjść. Oni wyszli jeszcze zanim nawet sam Papież zjechał ze sceny. Zupełnie jakby skasowali bilet – no to zobaczyliśmy dziadka – i ruszyli w dalszą drogę, obejrzeć sobie koty w Koloseum.
Jego całe życie stanowi dziś pożegnalną trasę. On świetnie wie, że oni przychodzą go zobaczyć trochę po to, by móc powiedzieć: „Widzieliśmy Jana Pawła Wielkiego”. W ten sposób wokół niego wciąż panuje pewien półmrok, od którego nie ma ucieczki.
Wybuch radości i smutku zaznaczy jego odejście. Radości, ponieważ nadchodzi czas, by któryś z młodszych papieży odcisnął swoje piętno na naszych czasach. Smutku, bo to jest prawdziwy mocarz, ostatni papież starego wieku. I jeszcze coś. Po nim przyjdzie już prawdziwy, nowoczesny świat, ten zupełnie już nowy, świat po 11 września, i do gry zostaniemy zaproszeni wszyscy. On był ostatnim owocem starego świata. Jego obecność była równie prawdziwa i niewzruszona, jak sam Watykan.
Jego cierpienie świadczy za niego. Ono ma swój cel. Ono chce nam coś powiedzieć. Wczoraj, kiedy sobie o tym myślałam i wspominałam tamtą audiencję, zadzwoniłam do wybitnego pisarza i myśliciela Michaela Novaka i poprosiłam go, by trochę pomyślał za mnie. Otóż Święta Teresa z Lisieux, przypomniał mi, wierzyła, że jej cierpienie może pomóc innym. A zatem brała ona wszystkie swoje chwile bólu, gniewu, czy smutku i ofiarowała je Bogu, wierząc, że w ten sposób one zjednoczą się z bożą miłością, a więc z czymś nieskończenie potężnym, co istnieje wyłącznie dla ludzkiego dobra. Prosiła Boga, by przyjął od niej to cierpienie i użył go w ten sposób, by pomóc misjonarzom na całym świecie. Wiedziała, powiedział mi Novak, to co wiedział Dostojewski: świat jest otoczony rodzajem sieci, sieci bardzo energetycznej, w której wszyscy jesteśmy zjednoczeni w naszym cierpieniu i w naszej miłości. Kiedy oddasz jej wszystko co posiadasz, masz swój udział w komunii miłości na całym świecie.
Teresa była karmelitanką. Nowak opowiedział mi o tym, co kiedyś zaobserwował George Weigel, że Papież mianowicie ma karmelitańską duszę, duszę, która znakomicie się czuje w karmelitańskiej tradycji codziennego mistycyzmu.
Więc cóż takiego mówi nam cierpienie Papieża? Kilka rzeczy, powiedział mi Novak. Mówi nam, że w czasach, które obecnie przeżywamy, ważne bardzo jest, by szanować cierpienie ludzi starych i słabych. On chce, byśmy wiedzieli, że oni wszyscy mają swoje miejsce na tym świecie i ich życie ma sens. I nie tylko to mówi. On tym żyje. W młodości był aktorem, a więc jego nauczanie odbywa się trochę też i przez demonstrację, przez sam fakt, że on jest. Jego cierpienie to dramat, którym on żyje zupełnie świadomie. Jan Paweł opowiada się za życiem – za wszystkim co je stanowi. Pragnie oddać szacunek temu, czego świat nie szanuje.
W takim razie, czemu, zapytałam, Bóg dopuszcza, by człowiek, którego z pewnością bardzo pokochał, musiał iść przez życie aż tak cierpiąc? Przecież mógł go wziąć do Siebie lata temu. Może, odpowiedział Novak, Bóg pragnie nam pokazać, jak bardzo nas kocha, a robi to każdego dnia, pozwalając, by to właśnie Papież nam pokazał, jak to on nas bardzo kocha. Jezus, cierpiąc na krzyżu, był bliski upadku, a mimo to pozostał tam do końca.
I to mi przypomniało coś, co Papież powiedział komuś bardzo sobie bliskiemu, gdy parę lat temu pojawił się temat, by może przeszedł na emeryturę: „Chrystus nie zszedł z krzyża”. Chrystus odszedł, gdy się wykonało.
Novak zauważył też, że Jan Paweł II często wspominał o potrzebie zaleczenia tysiącletniej rany w relacjach między Kościołami Wschodu i Zachodu. On wierzy, że jego misja nie skończyła się wraz z upadkiem Muru Berlińskiego, i że ona wciąż obejmuje próby naprawienia tego, co tak bardzo podzieliło Rzym, Konstantynopol i Moskwę. Powiedział Novak, że kto wie, czy to cierpienie nie jest poświęcone Bogu po to właśnie, by pogodzić oba Kościoły.
- On będzie naprawdę bardzo nieszczęśliwy, jeśli umrze, nie pojechawszy z wizytą do Moskwy – powiedział Novak. – I możliwe, że Święty Piotr w związku z tym będzie musiał wiele wycierpieć.
Powyższy tekst Peggy Noonan opublikowała 10 lutego 2005 jako swój stały felieton w dzienniku „Wall Street Journal”, a dziś, wśród wielu innych jej tekstów, jest on do poczytania na stronie www.peggynoonan.com.
A jeśli komuś to tłumaczenie się spodobało i chciałby wspomóc ten blog, bardzo proszę i dziekuję. Numer konta jest tuż obok.
Powyższy tekst Peggy Noonan opublikowała 10 lutego 2005 jako swój stały felieton w dzienniku „Wall Street Journal”, a dziś, wśród wielu innych jej tekstów, jest on do poczytania na stronie www.peggynoonan.com.
A jeśli komuś to tłumaczenie się spodobało i chciałby wspomóc ten blog, bardzo proszę i dziekuję. Numer konta jest tuż obok.
Dziękuję bardzo za to tłumaczenie.
OdpowiedzUsuńTo najlepszy tekst jaki mogłam przeczytać przed jutrzejszym dniem.
Toyahu,
OdpowiedzUsuńDziekuje.
@Moje zaczytanie
OdpowiedzUsuńTakie też były moje intencje. Zamieścić tu dziś coś najlepszego. W końcu taka okazja!
Ale oczywiście dziękuje za dobre słowo.
@tobiasz11
OdpowiedzUsuńNo i ja Ci dziękuję.
Zamieściłam na swoim blogu, nie pytając, fragment z Pana tłumaczenia. Oczywiście robiąc wszelkie odnośniki. Jeżeli nie jest to dobrze, to usunę post, który jest tu zopublikowany. http://natanna-mojezaczytanie.blogspot.com/2014/04/w-wigile-kanonizacji-naszego-wielkiego.html
OdpowiedzUsuń@Moje zaczytanie
OdpowiedzUsuńWszystko jest okay. Dziękuję jeszcze raz.
Mocny tekst, zachęca do autorefleksji, zagłębiłem się z przyjemnością. Dziękuję.
OdpowiedzUsuń@Janosik
OdpowiedzUsuńI ja dziękuję. Bardzo mi zależało na tym, by on pozwolił się nam prawdziwie zadumać.