wtorek, 8 kwietnia 2014

O wizerunku, strzelaniu w stopę i głupstwie tego świata

Nie znam go ani osobiście, ani nawet jako komika czy barda, szczerze powiem, że nawet jeśli chodzi o jego felietony publikowane w tygodniku „W Sieci”, też nie mam tu specjalnego doświadczenia, z tego jednak co zdążyłem poznać, Ryszard Makowski pozostaje dla mnie kimś, i to w najlepszym dla niego wypadku, całkowicie obojętnym. Minęły jednak przedwczoraj Targi Wydawców Katolickich w Warszawie, gdzie miałem okazję spędzić miło i w bardzo miłym na ogół towarzystwie cały weekend i tak się złożyło, że owego Ryszarda Makowskiego miałem niemal naprzeciwko siebie przez pełne dwa dni, i powiem uczciwie, że jestem pod wrażeniem. O co chodzi? Otóż, tak jak to już opisywał Coryllus, i tak jak to dzieje się zawsze, kiedy mamy te targi i wystawiamy tam swoje książki, sytuacja wygląda tak, że my tam sobie siedzimy, popijamy kawę lub coca colę, ewentualnie też podjadamy jakieś wafelki, czy te kanapki z serem, które nam zawsze przynosi Michał, od czasu do czasu, kiedy podejdzie ktoś, kto nas nie zna, a pragnie się czegoś dowiedzieć o naszych książkach, wstajemy i grzecznie sobie rozmawiamy, by znów później już tylko siedzieć i pisać te dedykacje. No i sprzedawać, sprzedawać, sprzedawać. Na okrągło, cały czas, niemal bez przerwy, aż do autentycznego zmęczenia.
Patrzyłem od czasu do czasu na tego Makowskiego, i to co mnie uderzyło, to fakt, że on przez cały ten niemal czas, jak się domyślam, również w czwartek i piątek, stał. Możliwe, że coś przegapiłem, ale na tyle, na ile zdążyłem się zorientować, on nawet na chwilę nie usiadł. Czy dlatego, że mu czytelnicy i słuchacze nie dali? Otóż nie. On stał, mimo że przez bardzo długie chwile nikt od niego nic nie chciał. I powiem uczciwie zupełnie, i w pewnym sensie wbrew sobie, że to mi bardzo, ale to bardzo zaimponowało. Przez dwa dni, jakie spędziłem na tych targach, miałem okazję widzieć wiele bardzo znanych twarzy. Byli Terlikowski, Pospieszalski, Semka, Michalkiewicz, była Ewa Stankiewicz, był Marek Jurek, byli Sakiewicz i Zawisza, a pewnie jeszcze wiele innych gwiazd, których akurat albo nie znam, albo w tym tłumie nie zauważyłem, Makowski był jedynym, który się nie szlajał między tymi stoiskami, ale tam stał i cierpliwie rozmawiał z każdym, kto chciał z nim porozmawiać. Reszta kręciła się tam i z powrotem i zadawała szyku. Patrzyłem więc na niego, jak stoi taki potężny, taki skamieniały i taki chyba jednak bardzo smutny, i pomyślałem sobie, że jakkolwiek bym na niego nie patrzył na co dzień, nie umiem stracić z oka tego, co w tym najważniejsze, a więc człowieka. Ale jest jeszcze coś. Zobaczyłem w tym momencie kogoś, kto – mogę się mylić, ale tak to oceniam – nie potrafi w życiu robić nic innego, jak tylko odstawiać jakieś nędzne skecze na wynajętych pokazach i pisać jeszcze marniejsze teksty w tygodniku redagowanym przez swoich kolegów, a jednocześnie ma bardzo wyraźną świadomość tego, że on tej roboty tak naprawdę nienawidzi, tyle, że znów – nie umie nic innego. No i żeby przynajmniej zachować jakąś elementarną choćby przyzwoitość, stoi przez te cztery dni od rana do wieczora i próbuje sprzedawać te swoje, jakie by one nie były, talenty. I tym właśnie się różni od innych, którzy nie są od niego w żaden sposób bardziej utalentowani, tyle że oprócz tych talentów brakuje im owej przyzwoitości. Takie oto miałem myśli, patrząc na Ryszarda Makowskiego na warszawskich targach książki katolickiej.
Czemu piszę dziś o Makowskim, który, jak już pisałem, obchodzi mnie w stopniu naprawdę śladowym? No więc, raz że on faktycznie tak bardzo się starając, zrobił na mnie wrażenie, a dwa, że jestem dziś akurat świadkiem afery z naszym najwybitniejszym aktualnie tenisistą Jerzym Janowiczem, i mam tu w związku z tym kilka, moim zdaniem bardzo istotnych, refleksji. W czym rzecz? Po serii przegranych pojedynków mianowicie, wystąpił Janowicz na konferencji prasowej i skrajnie poirytowany bezczelnie agresywnym zachowaniem dziennikarzy, walnął mikrofonem w stół, i – a mówię to z lekką, ale naprawdę tylko lekką, przesadą, zachęcił ich, żeby się od niego odpi…lili raz na zawsze. A ja już wiem, jakie będą dalsze losy Janowicza, jeśli się natychmiast nie opamięta i panów dziennikarzy uprzejmie nie przeprosi, a w dodatku jeśli natychmiast nie zacznie osiągać sukcesów co najmniej tak znaczących, jak Agnieszka Radwańska. Bez tego, on już dla nich wszystkich zawsze będzie stanowił tylko tarczę, w którą można bezkarnie walić.
Żeby sprawdzić kierunek wszystkich wiatrów, jeśli idzie o Janowicza, zajrzałem nawet na „nasz” portal wpolityce.pl, i tam również już tylko szyderstwa, a więc dokładnie to samo, z czym mamy do czynienia za każdym razem, kiedy tylko Agnieszce Radwańskiej zdarzy się przegrać któryś z pojedynków.
Pisałem już raz, całkiem zresztą niedawno, na temat tenisa, poruszony sposobem, w jaki jest traktowana właśnie Agnieszka Radwańska przez pewnego szalenie patriotycznie zorientowanego tenisowego eksperta, który tak bardzo kocha Polskę i każde ewentualne kolejne nasze narodowe zwycięstwo, że dla bardzo specyficznie pojętego interesu Kraju, on by był gotów Radwańską „zajechać” na śmierć. Chodziło mi o postawę, która z uwagi na dobro polskiego tenisa, nie ma nic przeciwko temu, by Agnieszka Radwańska z dnia na dzień zaczęła najpierw wyglądać, jak Serena Williams, następnie wskoczyła na pierwsze miejsce w tenisowych rankingach, a następnie zwyczajnie umarła z wycieńczenia. Miałem wreszcie na myśli postawę, gdzie w obliczu naszych wściekłych emocji, nie liczy się nawet człowiek.
Jadąc do Warszawy, później jeszcze przed spaniem, no i wracając już w niedzielę do domu, czytałem słynną autobiografię jednego z największych tenisistów w historii dyscypliny Andre Agassiego „Open”. Proszę posłuchać, jak się zaczyna ta książka, w – swoją drogą wyjątkowo kiepskim – przekładzie jakiegoś Rybskiego:
Otwieram oczy i nie wiem, gdzie ani kim jestem. Nie jest to znów tak bardzo niezwykłe uczucie – połowę życia spędziłem, nie wiedząc. Mimo to jest jakoś inaczej. Ta dezorientacja jest bardziej przerażająca. Bardziej krańcowa.
Spoglądam w górę. Leżę na podłodze obok łóżka. Teraz sobie przypominam. Przeniosłem się z łóżka na podłogę w środku nocy. Jak zwykle. Dobrze mi to robi na kręgosłup. Zbyt długie leżenie na miękkich materacach powoduje ból nie do wytrzymania. Liczę do trzech, po czym rozpoczynam długotrwały, trudny proces wstawania. Z kaszlnięciem i jękiem przewracam się na bok i zwijam do pozycji embrionalnej, a następnie przekręcam na brzuch. Teraz muszę odczekać, aż krew zacznie żywiej krążyć w żyłach.
Obiektywnie rzecz biorąc, jestem młodym człowiekiem. Mam trzydzieści sześć lat, ale budzę się, jakbym miał dziewięćdziesiąt sześć. Po trzech dekadach biegu co sił, zatrzymywaniu się w miejscu, wyskakiwania wysoko i ciężkiego lądowania moje ciało jest jakby ciałem obcego człowieka. Szczególnie o poranku. […] Zmęczenie w ostatnich dniach jest wykańczające. Pomijając osłabienie fizyczne, targają mną wyczerpujące emocjonalne burze wywołane zbliżającą się emeryturą. Teraz, wychodząc z samego środka zmęczenia, dopada mnie fala bólu. Chwytam się za plecy. Plecy wczepiają się we mnie. Czuje się tak, jakby ktoś zakradł się w nocy i założył mi blokadę kierownicy na kręgosłup. Jak mam grać w US Open z blokadą na kręgosłupie?[…]
Urodziłem się z zeszytywniającym zapaleniem stawów kręgosłupa, co oznacza, że ostatni kręg kręgosłupa oddzielił się od pozostałych, zaatakował, zbuntował się. Jest to główny powód, dla którego chodzę, stawiając palce do wewnątrz. Przez ten jeden rozregulowany kręg nerwy mają mniej miejsca wewnątrz kręgosłupa i przy najmniejszym ruchu odczuwają tę ciasnotę. Do tego należy dorzucić, że dwa przestawione dyski i kość nie przestają rosnąć w bezskutecznym wysiłku, by osłonić uszkodzony obszar, a moje przewody nerwowe odczuwają prawdziwą klaustrofobię. Kiedy nerwy na tych ściśniętych odcinkach zaczynają protestować, gdy wysyłają sygnały ostrzegawcze, przez nogi przebiega fala bólu, przy której zasysam powietrze i zaczynam mówić różnymi językami. W tym momencie ukojenie przynosi jedynie położenie się i odczekanie. Jednak czasami taka chwila przychodzi w środku meczu. Wtedy jedynym ratunkiem jest zmiana stylu gry – sposobu wykonywania zamachów, biegania; wszystko należy robić inaczej. Wtedy dopada mnie skurcz mięśni.
[…]Mój organizm nie łaknie emerytury – on już dawno na nią przeszedł. Moje ciało przeprowadziło się na Florydę, kupiło sobie tam mieszkanie i białe spodnie sansabelt. Dlatego prowadzę negocjacje ze swoim ciałem, prosząc, by raz na jakiś czas na kilka godzin wróciło z emerytury. Większość tych negocjacji wspieram zastrzykiem z kortyzonu, który czasowo zgłusza ból.[…]
Tenis jest sportem, w którym zawodnik mówi sam do siebie. Żaden inny sportowiec nie gada do siebie tyle, ile tenisista. Oczywiście miotacze, golfiści, bramkarze mruczą pod nosem, ale tenisiści rozmawiają ze sobą – odpowiadają sami sobie. W ferworze gry tenisiści wyglądają jak ludzie niespełna rozumu, którzy wyszli na otwartą przestrzeń, coś bredzą, klną, przeprowadzają poważne debaty z własnym alter ego. Dlaczego? Ponieważ tenis jest cholernie samotną grą. Jedynie bokserzy są w stanie pojąć samotność tenisisty – chociaż mają do dyspozycji sekundantów z narożnika i trenerów. Nawet przeciwnik boksera jest poniekąd towarzyszem z ringu, kimś, z kim można się mocować i do kogo można stękać. W tenisie staje się twarzą w twarz z wrogiem, wymienia z nim ciosy, lecz bez dotykania, czy rozmawiania z nim ani też z kimkolwiek innym. Przepisy zabraniają tenisiście rozmawiać na korcie nawet ze swoim trenerem. […] W tenisie człowiek jest jak na bezludnej wyspie. Ze wszystkich sportów uprawianych przez kobiety i mężczyzn tenis jest najbliższy przymusowej izolacji, która niezmiennie prowadzi do dialogowania z samym sobą, co dla mnie zaczyna się podczas popołudniowego prysznica. To właśnie tutaj zaczynam do siebie wygadywać różne wariactwa raz za razem aż zaczynam w nie wierzyć. Na przykład, że osoba upośledzona ruchowo jest w stanie startować w US Open. […] W swojej karierze zwyciężyłem w ośmiuset sześćdziesięciu dziewięciu meczach, co daje mi piąte miejsce wśród wszystkich tenisistów na świecie. Wiele z tych spotkań zostało wygranych podczas popołudniowego prysznica”.
I to tyle tego mocno przydługiego cytatu. A ja zwyczajnie nie potrafię uwierzyć, że tej biografii nie czytali ci wszyscy dziennikarze i blogerzy, fani i specjaliści od tenisa, którzy uznali za stosowne zadręczać na zmianę Agnieszkę Radwańską i Jerzego Janowicza swoimi mądrościami. Ktoś kto nie czytał tej książki powie, że to z mojej strony demagogia, bo tu mamy Agassiego lat 36, a tam Janowicza dopiero wchodzącego w dyscyplinę. Tyle że książka, o której mówię, to nie jest przede wszystkim skarga człowieka, który kończy karierę i już nie daje rady, ale przede wszystkim sportowca, który z jednej strony od zawsze szczerze nienawidzi tego co robi, i co przynosi mu od początku wszystkie możliwe cierpienia, a co nawet nie było jego pomysłem, ale na co został skazany przez tych, którzy od początku byli od niego starsi i bardziej doświadczeni, a z drugiej wie, że z tego samego powodu i tak już nic innego w życiu nie będzie w stanie robić. Więc robi to co musi.
A to przecież nie wszystko. Andre Agassi przez wiele lat był jednym z największych tenisistów świata, ale zanim osiągnął szczyt – zupełnie jak Agnieszka Radwańska – kręcił się przez całe lata wokół czwartej, czy piątej pozycji i nie miał sposobu, by ten stan przełamamać. Przez wiele lat, będąc już zawodnikiem ze ścisłej czołówki, nie był w stanie wygrać jednego wielkoszlemowego turnieju. Dlaczego? Powody były zawsze tak samo oczywiste, jak kompletnie niezrozumiałe, ale najczęściej sprowadzały się o tego, że Agassiego przytłaczała atmosfera miasta, stadionu, czy samego kortu. Niekiedy chodziło o to, że on sam nie wiedział, o co chodzi, i jedyne co miał w głowie, to to, że on już ma tego tenisa serdecznie dość. A kiedy już nawet zaczął wygrywać te szlemy, to i tak wciąż niespodziewanie dla wszystkich przegrywał, by ostatecznie wypaść poza klasyfikację, no i by potem znów wrócić na szczyt. Czemu? I tu mamy tę samą sytuację, co wcześniej. Powodów była niezliczona ilość, a każdy z nich równie tajemniczy, jak poprzedni i następny. I to zarówno wtedy, gdy przegrywał z zawodnikiem, który miał tak gęste włosy (sic!), że one go zwyczajnie dekoncentrowały, jak i wtedy, gdy – co on przyznaje z pełną szczerością – przegrywał specjalnie tylko po to, by w następnej rundzie nie musieć grać z Beckerem, którego szczerze nienawidził, a brakowało mu pewności, czy go na tym korcie da radę odpowiednio upokorzyć.
Dziś czytam w naszej wpolityce.pl, że Janowicza zapytano, czemu on przegrał z Cilicem, a on zaczął się „pokrętnie tłumaczyć”, że czuł na korcie jakiś mur, tak na marginesie zresztą, dokładnie powtarzając słowa Agassiego z jego autobiografii; i to, zdaniem redaktora wpolityce.pl jest czymś Janowicza kompromitującym. Natomiast dziennikarz o nazwisku Tomaszewski napisał, że „minął rok, a Janowicz jest wciąż niedojrzałym, rozpieszczonym przez rodziców chłopcem, który nie potrafi dokonać samooceny, nabrać do siebie dystansu. Nie potrafi przegrać z godnością. Jego agresja kryje strach, niepewność. No i strzelił sobie w stopę. Zraził do siebie wielu życzliwych mu ludzi i zrujnował swój wizerunek”.
To ja już zbliżając się do końca mam pytanie do tego Tomaszewskiego, czy on czytał autobiografię Agassiego? Jako specjalista od tenisa, chyba powinien był? Czy może się mylę? A jeśli czytał, to czy udało mu się policzyć, ile razy Andre Agasi zniszczył swój wizerunek zanim osiągnął pozycję dzisiejszą, przy której nikt nie może w jego stronę rzucić marnego słowa?
No i już prawie na sam koniec, wrócę do Makowskiego. Czemu uznałem, że on tu nam dobrze posłuży, jako klamra dla tego tekstu, który przecież w ogóle nawet nie jest o nim? Otóż uważam, że on tam, stojąc na tym dziwnym stoisku, sygnowanym nazwą jakiejś nieznanej mi telewizji, robił wrażenie człowieka strasznie samotnego, i wciąż cały czas chodzi mi po głowie myśl, że ci wszyscy jego kumple z branży, jak Jan Pietrzak, Łukasz Warzecha, Robert Mazurek, Tomasz Sakiewicz, czy Piotr Semka, który – co widziałem, jak najbardziej – podszedł nawet i się z nim ładnie przywitał, muszą mieć z niego niemałą „bekę”, widząc jak on tam stoi tuż obok Coryllusa i mnie, i się upokarza. I myślę sobie jeszcze, że tak właśnie dzieli się ten świat: na tych co robią i na tych co to, co inni robią, potrafią tylko komentować.
W sumie, niewesołe to refleksje, a zatem już naprawdę na sam koniec mam dla wszystkich wesołą wiadomość. Warzecha nie odszedł z „Faktu” i nie dołącza, jak piszą dziś Karnowscy, do „ścisłego grona redaktorów ‘w Sieci’”, bo tak sobie zaplanował swoją karierę, ale dlatego, że został do tego zmuszony. I to jest taki sam fakt, jak to, że Janowicz, nie mówiąc już o Agnieszce Radwańskiej, może im wszystkim najwyżej podać nogę. Im nogę może podać tak naprawdę każdy. I z całą pewnością, nawet ktoś taki jak Ryszard Makowski.

Przypominam, że wszystkie moje książki są do kupienia w księgarni Gabriela Maciejewskiego pod adresem coryllus.pl Od dziś, w ramach wiosennej promocji, moje dwie pierwsze książki, wydane jeszcze pod nickiem Toyah, „O siedmiokilogramowym liściu” i „Twój pierwszy elementarz” są do nabycia po jedynie 15 zł. To już jest reszta nakładu i nie ma gwarancji, że będziemy go wznawiać. A zatem – serdecznie i szczerze zachęcam. Tradycyjnie, wszystkich przyjaciół tego bloga proszę o wspieranie go pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

10 komentarzy:

  1. Dla mnie Ryszard Makowski już zawsze będzie się kojarzył z kabaretem Ot.To. Z perspektywy czasu, ich żarty były strasznie słabe, ale sprawiał wrażenie, że czerpie z tego radość. Przynajmniej tak to odbierałem, jako 9 letni chłopiec. Kilka piosenek nawet mu wyszło i miały jakiś morał. Teraz jego kariery nie śledzę, ale przez sentyment, życzę mu powodzenia.

    OdpowiedzUsuń
  2. @wegil606
    Ja bym pewnie mu też życzył wszystkiego dobrego, ale prawdę powiedziawszy, poza zdrowiem nic mi nie przychodzi do głowy. Przecież od tego mojego gadania Karnowscy mu więcej za te felietony płacić nie zaczną, szczególnie teraz gdy trzeba wiekszą część budżetu przeznaczyć na Warzechę.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jako felietoniście, to chyba możliwości pisania tego, co na prawdę myśli. A nie laurek na zamówienie redakcji. Zawsze to jakieś zachowanie godności.

    OdpowiedzUsuń
  4. @wegil606
    Z niego felietonista jak z koziej dupy trąba. I to, jak sie obawiam, niezależnie od tego, czy pisze to co chce, czy to co musi.

    OdpowiedzUsuń
  5. To były pierwsze targi książki jakie w życiu widziałem. Nie spodziewałem się takiego tłumu. Tłum spragniony czytania zaniósł mnie początkowo w złym kierunku, musiałem dojść w prawo do krańca, zawrócić i powrotnym nurtem płynąć, aż wreszcie trafiłem gdzie chciałem.
    Fajnie było Was zobaczyć i coś kupić.
    Czysty dar losu że akurat byłem w Warszawie.

    OdpowiedzUsuń
  6. I znowu błysk geniuszu. Klamrą tego tekstu zdaje się nie jest Makowski ale sam Autor. A że tekst jest genialny, więc klamrą możemy poczuć się i my. Przynajmniej niektórzy. Bo inaczej dostajemy tutaj mocno wpysk. Z nogi. Tak trzymać!

    OdpowiedzUsuń
  7. @Chlor
    Też bardzo się cieszę. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  8. @goldenfeeder
    No wreszcie! Już się bałem, że przepadłeś. Dziękuję za uprzejme słowo.

    OdpowiedzUsuń
  9. Czytam cię, czytam Krzysztofie. Nie wszystko jak zwykle, ale perełki staram się wychwytywać. Jak tylko bardziej znów stanę na nogach odezwe się, obiecuję. Pozdrowienia serdeczne dla M.

    OdpowiedzUsuń
  10. @goldenfeeder
    I my pozdrawiamy Was wszystkich, włącznie z potomkiem, który już pewnie duży.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...