wtorek, 22 kwietnia 2014

Z minister Bieńkowską na Woodstock

Jeszcze przed Świętami mój stały dostawca tematów do tego bloga był uprzejmy przysłać mi link do strony hyperreal.info, o której istnieniu dotychczas nie miałem najmniejszego pojęcia, a która, owszem, zrobiła na mnie autentyczne wrażenie. To co tam się przede wszystkim rzuca w oczy, to cały jej wystrój – najtańszy, najbardziej skromny, wskazujący na to, że tak zwany „target”, na który strona owa jest kierowana, nie potrzebuje żadnej oprawy; jemu w całości wystarcza treść.
Jaka to treść? Link który otrzymałem, kierował mnie akurat na treść w całości dotyczącą kokainy, z uwzględnieniem potrzeb osób albo już kokainę zażywających, ewentualnie tych, którzy dopiero planują się nią zainteresować. Sam tekst jest bardzo długi, pełen wszelkich możliwych szczegółów, mówiąc jednak najkrócej, tworzy on solidny poradnik dla każdego faktycznego, czy dopiero potencjalnego narkomana. To na co jednak mój kumpel zwrócił moją uwagę, to nie tyle sam tekst i sam fakt istnienia tego typu strony, lecz to, że tuż obok stoi jak byk reklama wyborcza niejakiego Macieja Kowalskiego, tak zwanej „dwójki” na zachodniopomorskiej liście kandydatów do Parlamentu Europejskiego z ramienia Europy Plus (Kwaśniewski, Kalisz, Siwiec). Jak mówię, tam poza tekstem nie ma prawie nic więcej, więc owa reklama na hyperreal.info stanowi praktycznie jedyny graficzny akcent.
Czemu, ktoś spyta, nas tak bardzo sprawa zainteresowała? Można by pewnie krótko odpowiedzieć, że poszło o owo spięcie między treścią a reklamą, które robi przecież pewne wrażenie. Wrażenie też robi filmik z wypowiedzią byłego ministra Marka Balickiego, który tłumaczy jak ważna rzeczą jest, by polskie prawo przystosowało się, jeśli idzie o narkotyki, do trendów europejskich. Nie można też przegapić reklamy jakiejś klubowej imprezy w Tychach, która zapowiada się, jako prawdziwa atrakcja dla wszystkich przyjaciół tego projektu. Jednak jest tu coś jeszcze, na co zwróciłem już sam uwagę, zaglądając w różne zakątki hyperreal.info. Otóż ja oczywiście nie mam pojęcia, czy to z czym mamy tu do czynienia jest w naszym kraju czymś wyjątkowym, a jeśli nie, czy jego pozycja na rynku narkotykowym – bo z całą pewnością, możemy tu już mówić o rynku – jest jakoś szczególnie znacząca. Wiem jednak, że jest to przedsięwzięcie na bardzo dużą skalę. Liczba przekierowań, jakie on niesie jest tak ogromna i niesie treści tak szokujące, że bardzo bym się zdziwił, gdyby się miało okazać, że to nie jest w pierwszym rzędzie internetowy sklep z jednym jedynym asortymentem: narkotykami. To co tam widać jest najzwyczajniej w świecie coś tak obezwładniającego, że ja zwyczajnie nie mam ani sposobu, by to choćby spróbować opisać, ale też nie sądzę, by z owego opisu płynęła dla nas jakaś praktyczna korzyść. Znalazłem natomiast tam coś, co nas musi zainteresować, a przy okazji z całą pewnością przeniesie w rejony nam znacznie bardziej praktyczne, a tym samym bliższe, i dzięki czemu już wkrótce będziemy się potrafili znacznie lepiej odnaleźć wobec kolejnej edycji organizowanego rok w rok przez Jerzego Owsiaka Festiwalu Woodstock. Słyszeliśmy już na jego temat wiele, ale uważam, że dopiero ta relacja, i tak siłą rzeczy przeze mnie mocno okrojona, pozwoli nam uzyskać odpowiednią perspektywę. I załóżmy, że to będzie pierwszy cel publikacji przeze mnie tego świadectwa, no i pierwsza płynąca z niej korzyść. Proszę się trzymać krzeseł.

Na wstępie muszę zaznaczyć, że raport był pisany „na raty” pod wpływem różnych substancji jak 4-ho-met, 4-aco-dmt, 2cp, MJ, a część na trzeźwo. Tak więc jest on zróżnicowany pod względem stylu jak i spojrzenia na opisywane wydarzenia.
Woodstock. Godzina około 13stej. Ostatnie 2 godziny spędziłem na umieraniu w palącym słońcu stojąc w kolejce pod prysznic. Myślałem, że trochę dobrej MJ umili nam czekanie, ale po spaleniu gibona zarówno mi jak i A zrobiło się słabo. Poszedłem pod kraniki schłodzić się odrobinę.
Myślę nad wybraniem się do Kriszny w celu zjedzenia czegoś, ponieważ ostatnio jadłem dzień wcześniej po południu i z tego względu jestem dość słaby, a wiem, że po homecie raczej nie uda mi się niczego zjeść. Stwierdzam, że może jednak najpierw przyjmę metocynę, a dopiero potem wybiorę się coś zjeść- miałem nadzieję, że zdążę zanim wejdzie.
Zastanawiałem się czy wziąć 30 czy 20 mg. Biorąc jednak pod uwagę, że jestem dość niewyspany i głodny stwierdziłem, iż 20mg będzie odpowiedniejszą dawką. Suma summarum zjadłem jednak około 25mg, gdyż na kartce po dzieleniu zostało sporo osadu, więc zlizałem wszystko w myśl zasady „nic się nie może zmarnować”. Jak się później okazało decyzja o zjedzeniu mniejszej dawki była drugim najlepszym pomysłem tego dnia, zaraz po tej o niejedzeniu śniadania.
Dobra, zarzucone, teraz szybko do Kriszny póki jeszcze rozumiem jak racjonalnie używa się tych śmiesznych papierków w różnych kolorach z wizerunkami króli. Zamieniłem jeszcze kilka słów ze znajomymi i ruszyłem w podróż kilka minut później. Idąc drogą przez las zacząłem dostrzegać już zwiększone nasycenie kolorków i delikatne falowanie. Czuję, że coraz bardziej mi wchodzi, a równocześnie coraz bardziej odchodzi mi ochota na jedzenie. Przyspieszam kroku, idzie mi się bardzo lekko i „wesoło”. Dochodzę do Kriszny.
Bodyload już prawie znikł. Po ok 40 minutach od wyjścia z obozowiska nagle stwierdzam, że mam już siłę i czas powoli wracać, by zobaczyć jak tam sobie radzą współtripowicze i podzielić się z nimi wrażeniami.
Wróciłem do obozowiska. Podróżnicy w dobrym humorze, chociaż A, która zjadła 30mg nie poczuła kompletnie nic. Jest mi smutno, że nie może zobaczyć tego co my, a przynajmniej ja.
Wchodzę do czyjegoś namiotu. Patrzę na ścianki sypialni namiotu (chodzi mi o to tekstylne coś). Oprócz falowania i rozciągania pojawiły się to tu to tam plamy tęczy (coś jak na krople benzyny na kałuży). Ta tęcza ma w sobie jakiś ukryty przekaz. Zdaje mi się, że jest ona przebłyskiem idealnego wszechświata równoległego, bramobłędem w matrixowej powłoce ochronnej…
Pada pomysł by iść na piwo. Stwierdzam, że to świetna okazja do integracji z resztą wielkiej woodstockowej rodziny. Po drodze mijamy wioskę piratów na rozstaju dróg, która zdaje się być statkiem pod piracką banderą na tym spokojnym, harmonijnie ustabilizowanym oceanie festiwalu.
Dochodzimy do namiotów z piwem. Stwierdzam, że nie mam ochoty go pić. W końcu po co komuś kto czuje się jak bóg napój tak ułomny i przymulający jak piwo? W tym momencie wpada mi do głowy myśl, że sensem Woodstocku nie jest to, by dojść w określone miejsce, bo wtedy mamy do czynienia z uczuciem zakończenia czegoś, dojścia do pewnej granicy. Na Woodstocku powinno się po prostu chodzić, gdyż jest to zgodne z nieskończoną strukturą wszechświata.
Wracamy do obozu. Jest 38 stopni. Porywam 5L baniak z wodą. Wiem, że będzie to mój najlepszy przyjaciel tego dnia. Piję kilka łyków momentalnie odzyskując całą energię. Już wiem! Woda jest moim głównym zasilaniem. Od dziś piję wodę, zasilam się sacharozą i zagryzam witaminami w tabletkach. Prawie idealny posiłek dla prawie idealnego stworzenia. Kumpel obok mnie pije wódę. Częstuje mnie, ale mnie aż skręca na myśl o piciu rozpuszczalnika w takich warunkach. Mówię mu, że dostanie udaru, ale nie słucha. (kilka godzin później prawie dostał udaru, odwieźli go ratownicy)
Następnie dotarłem pod dużą scenę (nazwaną przez jednego z współtripowiczów maszynownią) gdzie z nieba lał się żar, a krajobraz był iście marsjański. Rudo-brunatną pylistą nawierzchnię fotony bombardowały z tak potężną energią, że aż widoczna była wyraźna niebiesko-ultrafioletowa poświata. Chciałem zrobić zdjęcie, ale obsługa urządzeń elektronicznych zawsze sprawia mi problemy w tym stanie. Byłem pewien, że udało mi się zrobić zdjęcie, jednak na drugi dzień okazało się, że jednak nie…
Postanowiliśmy zapalić szczyptę dobrej sativy by podbić trochę efekty słabnącego już 4-H.
Nastąpił delikatny nawrót OEV’ów. X zaczął opowiadać o genezie nazwy jego zespołu. Tutaj wspomnienia są dość mocno zamazane, pewnie przez marihuanen i niski poziom cukru. Pamiętam jedynie, że było zabawnie.
Było około 17-18 gdy zacząłem dość wyraźnie tracić siłę na cokolwiek. To ten moment! Teraz uda mi się coś zjeść.
Kriszna- podejście II Biorę do ust trochę ryżu i… eksplozja smaku! Na pewno w dużej mierze mogę zawdzięczać to temu, że 2 tyg przed woodem rzuciłem palenie, a do tego nie jadłem przez około dobę, ale był to zdecydowanie najintensywniejszy pod względem doznań smakowych posiłek jaki w życiu jadłem.
Ryż był słony przyprawiony curry z tego co pamiętam. Gdy go zjadłem zabrałem się za tą pyszną słodką kaszę, która dosłownie wypełniła mnie węglowodanową energią. Kalejdoskop smaków jakiego doświadczyłem podczas spożywania tego talerza pełnego rozmaitości był tak bogato zdobiony, że nie sposób było zapamiętać każdą nutę smakową.
Akumulatory naładowane, czas się przebrać w coś bardziej koncertowego i zabrać trochę dobrej ganji by jak najdłużej utrzymać ten stan.
Byłem na koncercie odbywającym się na dużej scenie. To było coś elektronicznego. Koncert ten dał mi tak potężną dawkę energii i euforii, że całkowicie zatraciłem się w muzyce rozpoczynając tym samym koncertowy ciąg, który polegał na bieganiu od małej do dużej sceny poprzez wioskę Kriszny i tańczeniu na wszystkich koncertach na które chciałem tego dnia iść.
Chciałem zobaczyć jak teraz wygląda duża scena. Idąc w jej kierunku miałem do przeskoczenia błotnistą rzekę stworzoną przez wodę spływającą z kraników. Wziąłem największy możliwy rozpęd na jaki było mnie stać, skoczyłem pobijając wszelkie swoje dotychczasowe rekordy i… wjebałem się w błoto w butach, które w żaden sposób nie chroniły przed wodą L Uznałem to za dość zabawne więc zacząłem się śmiać. Poszedłem na górkę zobaczyć dużą scenę i wtedy wpadłem na genialny pomysł: siądę sobie na pagórku koło tego bagna i poobserwuje zmagania ludzi z nim. Metody były różne, ale rozróżniłem kilka powtarzających się stylów:
„na lekkoatletę” – przeskok, który czasami kończył się bardzo efektownym lądowaniem w błocie
„na spostrzegawczo-zachowawczego”- 20m dalej leżała deska po której można było przejść
„na czołg”- przejście przez błoto na wyjebce (najczęstsze gdy zawodnik uzbrojony był w glany)
W połączeniu z kilkoma kolejnymi lufkami nabitymi Easy Sativą dało mi to ponad godzinę szczerego śmiechu.
Był to zdecydowanie jeden z najpiękniejszych i najwartościowszych tripów jakie miałem okazję przeżyć. Zdecydowanie mogę stwierdzić, że otworzył mi oczy na wiele aspektów mojego życia i zmienił je w znaczącym stopniu”.


Powyższy tekst pragnę poświęcić dziesięcioletniej już polskiej obecności w Unii Europejskiej. Pani minister Bieńkowska bardzo dziś narzekała na to, że tylko ona czuje ten dreszcz, a zatem ja, w ten uroczysty sposób, pragnę zademonstrować swoją wobec tych dreszczy solidarność.

No i skoro tu już mamy spokój, przypomnę, że wszystkie moje książki są do kupienia w księgarni Gabriela pod adresem www.coryllus.pl. Oba „Toyahy” w promocyjnej cenie, i uprzedzam, że to już jest koniec nakładu. Przy okazji, proszę wszystkich bardzo gorąco o wspieranie tego bloga pod umieszczonym obok numerem konta. Dziękuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...