I znów ostatnio się trochę opuściłem, tym razem nie w związku z pracą nad tłumaczeniem dialogów do filmu o Roju i tych, co go zatłukli na śmierć, ale ponieważ muszę nadgonić pisanie książki o zespołach. No i znów ten blog marnieje.
Ona początkowo miała być gotowa przed wakacjami, ale ponieważ na niej zależy mi szczególnie, przesunęliśmy jej wydanie na jesień i owe wieczory.
Piszę więc kolejne rozdziały, a jednocześnie zadręczam się wyrzutami sumienia. W dodatku dziś są moje urodziny i, jak zawsze przy tej okazji, wpadam w nastrój ponury, i żeby jakoś odreagować, chyba będę musiał napisać coś o Otisie Reddingu. On wprawdzie był osobą specjalną pod każdym względem, no ale, biedny, nawet nie doczekał trzydziestki. Straszna to niesprawiedliwość. Wystarczy więc sobie pomyśleć o nim, o Reddingu, by poczuć satysfakcję z tego, że Dobry Bóg dał mi aż tyle kolejnych szans. Chyba mnie lubi.
A zatem, zanim dojdę do jakiegoś bezpiecznego momentu, dziś wszystkim przyjaciołom tego bloga proponuje poczytać sobie wstęp.
Biorąc do ręki jakąkolwiek tak zwaną „książkę o zespołach”, możemy mieć pewność, że albo to będzie coś w rodzaju pracy encyklopedycznej, albo zbiór refleksji spisanych przez miłośnika tego czy owego, który lubi słuchać muzyki.
Jeśli encyklopedia, a więc historia życia i twórczości któregoś z artystów, sprawa jest prosta. Rzecz tylko w tym, gdzie jest więcej nieznanych wcześniej i bardziej pikantnych szczegółów. Jak idzie natomiast o pozycje już bardziej refleksyjne, a dotyczące jakiegoś jednego wykonawcy, lub określonego muzycznego gatunku, albo ewentualnie owej przestrzeni, którą się obserwuje gdzieś na pograniczu, między muzyką, a inną dowolną dziedziną kultury, czy w ogóle życiem, tu już mamy do czynienia najczęściej ze zwykłą tandetą, podpartą na dokrętkę przez jakiś strasznie mądry tytuł typu „Rock’n’roll a postmodernizm w sztukach plastycznych”.
Ta zresztą metoda stała się, mam wrażenie, szczególnie ostatnio, bardzo popularna. Rzecz w tym, że z jakiegoś niezbadanego przeze mnie do końca powodu, każda praca naukowa – i to już niezależnie od tematu – natychmiast awansuje o kilka poziomów, jeżeli tam z odpowiednią częstotliwością pojawi się nazwisko Raya Manzarka, czy Johna Lennona. Przychodzi jakiś docent z instytutu chemii któregoś z bardziej znanych uniwersytetów i wydaje książkę pod tytułem „Otrzymywanie cienkich warstw silseskwioksanowych na podłożach amorficznych metodą wiązki molekularnej”, a my wiemy na sto procent, że jeśli pierwsze zdanie tego dzieła będzie brzmiało: „Dlaczego Paul McCartney przechodząc przez Abbey Road, jest bez butów?”, jest duża szansa, że znajdą się chętni, by tę książkę czytać dalej, przynajmniej do momentu, aż się pojawi informacja o „Subterranean Homesck Blues” Dylana, no a poza tym – i kto wie, czy to nie jest w tym najważniejsze – większość z czytających natychmiast sobie pomyśli, że ten autor, to musi być naprawdę fajny gość.
Kiedy jeszcze sobie spokojnie studiowałem, najbardziej popularną osobą na całym wydziale, a kto wie, czy nie na uniwersytecie, był człowiek nazwiskiem Tadeusz Sławek. Kim był Sławek? Otóż był to zwykły najpierw magister, a potem doktor, wykładający literaturę angielską, ani mądrzejszy, ani głupszy od innych, ani bardziej sympatyczny, ani sympatyczny mniej, ani bardziej dowcipny, ani bardziej ponury – typowa uniwersytecka przeciętność. Jedyne, co go jednak odróżniało od reszty, to było to, że miał długie włosy, chodził przebrany za beatnika, i wciąż gadał o Lennonie i Doorsach. Poza tym pisał wiersze – podobnie jak on sam, ani lepsze, ani gorsze od tych, które pisali pewnie w tym samym czasie jego studenci i koledzy z wydziału – i te wiersze recytował w towarzystwie kontrabasu, na którym grał jego znajomy Bogdan Mizerski.
Kariera tego Sławka – kariera zresztą trwająca do dziś, już akurat w skali ogólnopolskiej – jest dla mnie czymś absolutnie niepojętym. I gdybym musiał się zdecydować na jakieś objaśnienie tego fenomenu, powiedziałbym jedno: on prawdopodobnie od samego początku, gdziekolwiek się pojawił w towarzystwie innych pracowników uniwersytetów, musiał wciąż gadać o tym Lennonie, i w ten sposób sobie odczarowywał wszelką drogę awansu. Czasem wydaje mi się, że nawet wtedy, gdy zostawał rektorem Uniwersytetu Śląskiego, w swojej aplikacji zamieścił tekst „Break On Through”, i to ostatecznie zaważyło. Oto potęga rock’n’rolla. Oto, co rock’n’roll potrafi, jeśli tylko wykazać odrobinę chytrości.
Książka, którą trzymamy w ręku, to książka o zespołach, jednak ani nie mająca ambicji faktograficznych, ani tym bardziej nie stanowiąca rozważań na tematy z muzyką nie mających wiele wspólnego, tyle że z owym nieustannym brzęczeniem w tle. Książka ta to książka, w sensie jak najbardziej ścisłym, o zespołach, przeznaczona dla tych, którzy to wszystko, co tu jest napisane, świetnie wiedzą, znakomicie znają, i może tylko chcieliby usłyszeć jeszcze jedną interpretację tych przecież oczywistości.
Książka ta to seria refleksji, których ambicją jest opisanie istotnych zjawisk muzycznych związanych z tak zwaną kulturą popularną, a w dużym stopniu skierowana też do tych, którzy są tak uzależnieni od swoich prywatnych upodobań i niechęci z jednej strony, a od zewnętrznej propagandy z drugiej, że nie są już w stanie obiektywnie ocenić tego, co miało być wybitne, a wybitnym z jakiegoś powodu nigdy się nie stało, ale też odwrotnie – tego, co na wielkość nigdy nie miało najmniejszych szans, a wielkie akurat jest, a jeśli my nie jesteśmy w stanie tego ocenić, to wyłącznie nasza wina. Nasza i tego okropnego nastawienia, gdzie wszystko traktujemy ściśle użytkowo, i nie jesteśmy w stanie zobaczyć, że za wszystkim stoi pojedynczy człowiek, z jego wielkością, ale też i małością.
Dopiero co, w Warszawie występował Paul McCartney, którego osobiście z wielu względów ani nie lubię, ani nie szanuję, ani też niezbyt chętnie słucham, ale który niewątpliwie jest jednym z największych autorów piosenek, jakiego wydała Ziemia, i takim już pozostanie. I oto czytam, jak gdzieś ktoś pisze, że Paul McCartney to gówno, choćby w porównaniu z takim Motorhead, których każda piosenka jest lepsza od całej tej beatlesowskiej nędzy.
Oto w sylwestrową noc na Times Square w Nowym Jorku występuje Justin Bieber, i w towarzystwie Carlosa Santany śpiewa „Let It Be” Beatlesów. I od razu na internetowych forach całego świata pojawiają się tabuny miłośników muzyki, a jednocześnie wrogów Justina Biebera, którzy piszą, że to prawdziwy skandal, że Bieber miał czelność śpiewać tak wspaniałą piosenkę, tak fatalnie ją fałszując. Mam nadzieje, że się rozumiemy. Oto przed nami staje Justin Bieber, jak by nie patrzeć, jeden z najbardziej utalentowanych współczesnych piosenkarzy pop, i okazuje się, że on fałszuje. A banda muzycznych specjalistów i rock’n’rollowych freaków ten fałsz oczywiście świetnie słyszy!
A więc ta książka też jest trochę i pisana z uwagi na te osoby. Z nadzieją, że może, przeczytawszy to co tu stoi jak byk, zrozumie, że z muzyką jest tak jak z każdą inną dziedziną życia. Na końcu zawsze stoi człowiek i to, co on zrobił z tymi swoimi talentami, a wokół niego słyszymy wciąż ów nieznośny skowyt okrutnej propagandy. Powinniśmy umieć to usłyszeć, zrozumieć i ocenić.
No a poza tym, to jest tylko, i aż muzyka, a więc coś, co zostało nam dane od Boga. Nie od Szatana. Od Boga. Powinniśmy jej strzec, i robić wszystko, by nam jej nie odebrano.
Pewną znaczącą ulgę odczujemy dopiero, gdy nam producenci Roja zapłacą, co nastapi dopiero pewnie za kilka tygodni, no a poza tym, przed pażdziernikiem jednak nie zdarzy sie nic. W związku z tym, bardzo wciąż proszę o wspieranie tego bloga. Włąściwy numer konta umieszczony jest tuż obok. Jesli ktoś ma, bardzo proszę o jakikolwiek gest, a jesli nie ma - niech tu po prostu wpada. Po prostu. Mam wielką nadzieję, że się nie zawiedzie. Dziękuję.
Pewną znaczącą ulgę odczujemy dopiero, gdy nam producenci Roja zapłacą, co nastapi dopiero pewnie za kilka tygodni, no a poza tym, przed pażdziernikiem jednak nie zdarzy sie nic. W związku z tym, bardzo wciąż proszę o wspieranie tego bloga. Włąściwy numer konta umieszczony jest tuż obok. Jesli ktoś ma, bardzo proszę o jakikolwiek gest, a jesli nie ma - niech tu po prostu wpada. Po prostu. Mam wielką nadzieję, że się nie zawiedzie. Dziękuję.
Witaj po czasie
OdpowiedzUsuńCzy nadal uważnie śledzisz zjawiska muzyczne?
Co sądzisz o Muse?
Pozdrawiam
Toyahu,
OdpowiedzUsuńCzekam niecierpliwie na Twoja nowa ksiazke z nadzieja na choc kilka cieplych o Lennonie.
Pozdrawiam
Romek,stary fan Johna :)
@tobiasz11
OdpowiedzUsuńZrobię co mogę. Ze wzgledu na Ciebie gotów jestem tam nawet coś dopisać.
Toyahu,
OdpowiedzUsuńAle o Instant Karma moglbys wspomniec,na plus:)
@tobiasz11
OdpowiedzUsuńAleż oczywiście. "Instant Karma", "Cold Turkey","Mind Games", "Woman", "Working Class Hero"... no było tego trochę. To fakt.
Oczywiście, o tekstach nie wspominamy, prawda?
Toyahu,
OdpowiedzUsuńW jego przypadku dla mnie liczy sie tylko muzyka.
@tobiasz11
OdpowiedzUsuńSwoją drogą, to jest bardzo ciekawe.U nich teksty są bez znaczenia. Najczęściej, zwykła paplanina.