piątek, 13 września 2013

O kłamcach, głupcach i fachowcach na poważnie

Żona pewnego mojego ucznia niedawno urodziła dziecko. Z jakiegoś powodu, w który oczywiście nie wnikałem, poród odbył się przez cesarskie cięcie. Uczeń był bardzo tym wszystkim poruszony i powiedział mi, jak to on nie mógł się nadziwić, że cała operacja trwała zaledwie minutę, czy dwie. Opowiadał mi też, że rozmawiał o swoich wrażeniach z odpowiedzialnym za wszystko lekarzem, a ten mu powiedział, że ta minuta to nic takiego. On bowiem pamięta, jak kiedyś, ze względu na jakieś komplikacje, trzeba było „urodzić” dziecko naprawdę szybko, i oni przeprowadzili cały zabieg w 30 sekund.
Mam kuzyna – a jednocześnie bardzo bliskiego przyjaciela – ginekologa. On jest ginekologiem bardzo już doświadczonym, w dodatku starszym ode mnie wiekiem, i kiedy się spotkaliśmy, opowiedziałem mu tę historię. I proszę sobie wyobrazić, że on nawet nie mrugnął okiem. Wręcz przeciwnie. On na tę opowieść dostał jasnej cholery. Więcej. On dostał takich nerwów, że zażądał, by tego lekarza, który opowiedział mojemu uczniowi o tych trzydziestu sekundach, wyrzucić z pracy i na dokładkę zabronić mu dożywotnio wykonywania zawodu. Dlaczego? Bo, zdaniem mojego kuzyna, on się skupia na rzeczach, które są kompletnie nieistotne.
Ja do dziś pamiętam tę rozmowę. Mój kuzyn to mój przyjaciel. Ja go znam jak własną kieszeń. I, muszę powiedzieć, że ja go nigdy wcześniej nie widziałem w stanie takiego wzburzenia. Mówił mi więc on, że poród to nie są jakieś kretyńskie sekundy. Poród to jest coś tak poważnego, a jednocześnie tak niezwykłego, że sekundy, jako temat do rozmowy, nie mają żadnego znaczenia. Jego zdaniem fakt, że ów ginekolog w ogóle uznał, że te sekundy są warte osobnej historii, świadczy o tym, że on w ogóle nie rozumie, o co chodzi w tej branży. Że on się kompletnie nie nadaje do tego, by być lekarzem.
I ja mojego kuzyna zrozumiałem. Ze wstydem, ale zrozumiałem. Pamiętam jak któregoś dnia, w telewizji oczywiście, przeprowadzono taki eksperyment, że któryś z dziennikarzy zaczepił posła Palikota i, kiedy on się niczego nie spodziewał, zaczął do niego mówić po angielsku. Chodziło o to, czy on będzie potrafił się w tej sytuacji odnaleźć, i czy podejmie – poprawną oczywiście – rozmowę w tym języku. Słuchałem tego pajaca i powiem szczerze, że byłem zaskoczony. Ja bowiem świetnie wiem, czym jest sytuacja, kiedy nagle, bez słowa ostrzeżenia, ktoś nam każe rozmawiać w obcym języku. Wiem też, czym w ogóle jest rozmawianie w obcym języku, kiedy się nie jest zawodowcem. Palikot poradził sobie zupełnie nieźle. Oczywiście, że się potykał, że robił błędy, ale z pewnością mówił na temat, i, co najważniejsze, jego przekaz był zrozumiały.
W pewnym momencie jednak, mówiąc o Grecji, użył słowa „Greek”, co jest oczywiście błędem. No i wtedy się zaczęło. Wszyscy ci, którzy tylko czekali aż Palikot okaże się idiotą, ale też wszyscy ci, którzy wiedzą, że Greek to nie jest Grecja, ale grecki, aż podskoczyli z emocji. Ja natomiast najpierw wzruszyłem ramionami, a następnie dostałem cholery. Dlaczego? Dlatego mianowicie, że dla mnie to, że ktoś – choćby to był Palikot – zamiast Greece, powiedział Greek, to nie jest żaden news. Więcej – to w ogóle nie jest nic wartego uwagi. To, że ktoś, zamiast Greece powiedział Greek – lub na odwrót – jest najnudniejszym na świecie standardem. Ale jest jeszcze coś. Kiedy ja widzę, jak ktoś się tą pomyłką ekscytuje, to mam ochotę go zapytać, czy on wie, jak się mówi po angielsku: „Czemu nie ma jajek?”
Wczoraj opublikowałem notkę, w której postanowiłem poinformować świat o tym, że zostałem oszukany na ciężkie pieniądze przez firmę, która produkuje film o Żołnierzach Wyklętych pod tytułem „Rój”. Jednak nie tylko po to. Przede wszystkim oczywiście chodziło mi o to kłamstwo, ale oczywiście nie tylko o nie. Również chciałem zwrócić uwagę na pewne, z mojego punktu widzenia, niedobre, zjawisko, które polega na tym, że jest w dobrym tonie się popisywać znajomością języków obcych, podczas, gdy język jako taki jest czymś tam, z jednej strony, ulotnym, a z drugiej tak enigmatycznym, że niekiedy można dojść do wniosku, ze tak naprawdę tu nie chodzi o nic innego, jak tylko to, by zrozumieć i być zrozumianym. A jeśli ktoś się zaczyna tym ekscytować na poziomie anegdot, to jest idiotą, a w najlepszym razie kompletnym ignorantem. I nie ma pojęcia, w co się pakuje.
No i rozpętała się dyskusja. W przeważającej mierze oczywiście na temat, a więc odnośnie oczywistego oszustwa, polegającego na tym, że ktoś chciał coś zyskać i uznał, że cel uświęca środki. W tym samum jednak czasie, pojawili się komentatorzy, którzy uznali, że skoro jest mowa o języku angielskim, to oni się chętnie podłączą, bo i język znają i mają na jego temat strasznie dużo do powiedzenia. Czy mnie to dziwi? Nie. Ja to świetnie znam. Natomiast, przyznaję, że bardzo źle znoszę. Ja na przykład doskonale pamiętam, jak zdawałem egzamin na prawo jazdy i egzaminator, kiedy tylko się dowiedział, że jestem nauczycielem języka angielskiego, krzyknął do mnie „How do you do?”, i praktycznie zaczął prowadzić ten samochód za mnie.
O co chodzi? Otóż z jakiegoś powodu jest tak, że na języku angielskim – poza tymi, co mają tu niepotrzebne kompleksy – podobnie jak na medycynie, znają się wszyscy. I ja to obserwuję od lat. Pojawia się temat języka i natychmiast przychodzą tłumy, czy to początkujących anglistów, czy zwykłych pasjonatów, którzy chcieli się podzielić swoją wiedzą.
I ja wcale nie sugeruję, że to, co oni sobie myślą, to jest nieprawda – choć często oczywiście tak jest – ale przede wszystkim to, że to co im się wydaje, że jest ważne, w ogóle nie jest ważne. Że to, co oni uważają za rewelację, nie jest żadną rewelacją. Że, wreszcie, to, co oni wiedzą, to nie jest żadna wiedza. To jest coś, co u ludzi z tak zwanej branży wywołuje wyłącznie wzruszenie ziewanie.
Pracuję w zawodzie od, dokładnie rzecz biorąc, 36 lat. Język angielski jest dla mnie czymś równie powszednim, jak powszednie jest moje życie. Z pewnego punktu widzenia, powiedziałbym, ja jestem bardziej życiowo związany z językiem angielskim, niż z językiem polskim. I pisząc to, wbrew pozorom, nie chcę powiedzieć, że ja językiem angielskim posługuję się w każdym wymiarze tak, jak językiem polskim. Są bowiem miejsca, gdzie ja się, jak o to idzie, czuję pewniej, ale też są miejsca, gdzie mi naprawdę jeszcze dużo brakuje. Chcę natomiast powiedzieć, że, jeśli ktoś sądzi, że mnie na tym poziomie czymś zaskoczy, czy rozbawi, czy mnie czegoś nowego nauczy, jest w ogromnym błędzie. Ja tu mam trochę tak, jak ów mój kuzyn, któremu opowiedziałem o tamtym 30-sekundowym porodzie, a on osłupiał.
Napisałem wczoraj tekst, w którym opisałem oszustwo na poziomie absolutnie najwyższym. Na to przyszedł kolega bloger Futrzak i zaproponował mi rozmowę i języku. Przepraszam bardzo, ale co on mi może na ten temat powiedzieć, czego ja nie wiem? Ja się spodziewałem, że on przyjdzie i powie: „A to numer! A to cię załatwili”. Jego jednak nie interesuje życie. On jest pasjonatem języka angielskiego i on by chciał sobie, jak to sam zgrabnie ujął, postrzelać w powietrze, i podyskutować, czy różnica między „have to” a „must” jest kluczowa, pozorna, czy akurat w naszej sytuacji nieistotna. Przepraszam bardzo, ale ja świetnie wiem, jaka jest różnica między jednym a drugim. Mało tego. Ja wiem, jakie są dylematy, jak idzie o ową różnicę. Jeszcze coś? Pewnie! Ja znam setki rozmów na ten temat, i setki dotyczących sprawy argumentów. No i oczywiście, mam tu swoje własne zdanie.
Moja żona ma wujka, który jest bardzo ważnym profesorem-polonistą. On już ma ponad 70 lat i, jak sądzę, na temat języka polskiego wie wszystko. Czy on jest najlepszy w branży? Tego nie wiem. Biorę pod uwagę, że nie. Że są od niego znacznie lepsi. Jednak, ile razy go spotykam, mam już gotową całą listę pytań dotyczących języka polskiego, na którym się niemal zupełnie nie znam. I ja wiem, że on i wszystko wyjaśni. Ale też nie mam najmniejszych wątpliwości, że gdybym ja z jakiegoś szalonego powodu, któregoś dnia postanowił krytycznie skomentować opinię, którą on wypowiedział, a on by na to zareagował ziewnięciem, to ja, kiedy już bym oprzytomniał, bym się spalił ze wstydu.
A zatem ja nie napisałem wczorajszego tekstu po to, żeby zachęcić do dyskusji na temat niuansów języka angielskiego i dylematów, jakie niesie jego gramatyka.Nie napisałem tego tekstu również po to, by sobie, jak to inteligentnie ujął kolega Futrzak, „shoot the breeze”. Ja ten tekst napisałem wyłącznie po to, by opowiedzieć Wam, jak polscy patrioci niczym się nie różnią od patriotów ruskich, w dodatku tych, którzy operują na naszych terenach. Napisałem też ten tekst, by pokazać, jak nasi patrioci są od patriotów ruskich znacznie, ale to znacznie, bezczelniejsi. Jak oni ni stąd ni z owąd uznali, że jak działać, to działać, i nie ma się co oglądać na pozory. I proszę mi nie mówić, że ja przesadzam, bo tu co najwyżej możemy mieć do czynienia z niedopowiedzeniem. I jedyna korzyść z tego, że ja uzyskam kolejną informację odnośnie tego, że ktoś jest native speakerem, albo osobą dwujęzyczną, że już nie wspomnę o sugestiach odnośnie jakiegoś licencjatu po czterdziestce, to to, że ja sobie zwyczajnie z tymi niedopowiedzeniami dam spokój, i zacznę przemawiać normalnie, jak człowiek, którego pozbawiono środków do życia, i to na dodatek w imię troski o Polskę.

Na sam koniec wczorajszego tekstu poprosiłem przyjaciół tego bloga o wsparcie, aprośba moja była podyktowana dwoma względami. Pierwszy to taki, że ja żyje z prowadzenia tego bloga, i robię to regularnie. Drugi powód jednak był szczególny. Otóż ja się wczoraj właśnie znalazłem w takiej sytuacji, jak człowiek, który nie ma żadnych oszczędności i właśnie się dowiedział, że z jakiegoś powodu w tym miesiącu nie otrzyma pensji. Mam nadzieję, że wszyscy wiedzą, o co chodzi. Dziś dziękuję tym, którzy zareagowali, i proszę o jeszcze jeden wysiłek. Dziękuję.



5 komentarzy:

  1. @Toyah
    Tak, "nasi" to temat rzeka.
    Przypomniało mi to wszystko sytuację, gdy "nasi", tak zatroskani o wolną Ojczyznę wytykali i wytykają Kaczyńskiemu dobór współpracowników podczas rządów. Kamińskich, Poncylów, Migalskich, Kluzikowe, Mellerów, Sikorskich, Marcinkiewiczów, Borusewiczów itd., itd. I jeszcze wziął sobie do współrządzenia, stary frajer, Leppera z Giertychem...Taką szansę w niwecz obrócił. Dobrze mu tak teraz, lamusowi...

    OdpowiedzUsuń
  2. Sznowny Panie Toyah,
    probowalam dostac sie na pana domene aby wesprzec pana za posrednictwem paypal (z Kanady to najlatwiejsza forma platnosci), ale mam klopoty. Moze warto byloby dodac link dla ulatwienia. Dziekuje i rodzinnie bardzo lubimy pana ksiazki oraz panski blog.
    Izabela

    OdpowiedzUsuń
  3. szanowny Panie, bardzo prosimy o utworzenie link'a do paypal, aby bez klopotow moc pomoc zza oceanu. Dziekujemy za ksiazki i bloga, bardzo lubimy czytac panskie teksty.
    Izabela

    OdpowiedzUsuń
  4. @Izabela
    Nie bardzo wiem, na czym polega kłopot. Paypal ma bardzo prosty adres: www.paypal.com. Jedyne, co tzeba zrobić, to tam wejść, się tam zarejstrować, a następnie wybrać opcję "wyślij pieniądze". Nastepnie trzeba w odpowiednie miejsce wpisać mój adres (podany obok) me@my-english.net, niżej sumę, którą się chce wysłać, i dalej wedle wskazówek.
    Oczywiście bardzo dziękuję za każde dobre słowo.

    OdpowiedzUsuń
  5. Witaj

    Napisałeś coś ważnego, choć znanego, mianowicie, że język jest nośnikiem przekazu. Że liczy się tylko komunikacja.
    Połowę życia pracuję w środowisku wielo-narodowym. Oczywiście gadamy po angielsku. I jest to język specyficzny, by rozumiał Amerykanin, Norweg, Filipińczyk, Nowozelandczyk (masakra) i Estończyk. I paru innych.
    Liczy się tylko zrozumiałość przekazu. I tyle.

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...