Tekst jaki tu zamieściłem wczoraj, a dotyczący w głównej mierze czegoś, co tradycyjnie już nosi nazwę Lasu Smoleńskiego, został przyjęty nad podziw dobrze, choć jednocześnie wzbudził cały łańcuch bardzo ciężkich nieporozumień. Doszło wręcz do tego, że pewien bloger postanowił poświęcić mu osobny wpis, w którym zaatakował mnie za szydzenie z pamięci pomordowanych w Smoleńsku osób.
I to jest coś fantastycznego. Ja piszę tekst, który w swoim zamierzeniu ma uhonorować poległych w Smoleńsku ludzi, w tym przede wszystkim tych z nich, którzy swego czasu, jak choćby Grzegorz Dolniak i Sebestian Karpiniuk, pod każdym możliwym względem, byli mi co najmniej obcy, a na to przychodzi grupa komentatorów i krzyczy z oburzenia, że ja obrażam pamięć ludzi. Ja piszę tekst, w którym, zamiast – jak mi nakazuje serce i rozum – rozprawić się bez cienia litości z inicjatywą pod nazwą Smoleński Las, zachwycam się ich determinacją i składam im podziękowanie za to, że oni, już chyba jako ostatni, nie pozwalają nam zapomnieć, że tam zginęło nie pięć, nie dziesięć, nie dwadzieścia, ale 96 osób; że oni, chyba już jako jedyni, nie czynią jakiegokolwiek rozróżnienia między śmiercią prezydenta Kaczyńskiego, a któregoś z podrzędnych polityków Platformy Obywatelskiej, czy działaczki feministycznej; że stoją w ciemnościach, na tym wietrze i zimnie, i czytają te nazwiska – wszystkie, jedno po drugim. Piszę to wszystko, a tu słyszę, że przeze mnie przemawia pogarda dla zmarłych. Jak mówię, to jest coś fantastycznego!
A więc – niezrozumienie. Jak zawsze. Można się jednak przyzwyczaić. I myślę, że to owo przyzwyczajenie pozwala mi na podzielenie się jeszcze jedną refleksją, jaka przyszła mi do głowy, kiedy tak stałem w ten ponury wieczór pod tym Pałacem już niestety bez Prezydenta. Jak wiemy, miasto Londyn ma kilka swoich specjalnych punktów, które wystarczy, że nam migną przed oczami, a my już wiemy, że tak, to był Londyn. Tradycyjnie, należą do nich oczywiście budynek Parlamentu, Big Ben, Tower Bridge, może trochę Buckingham Palace, a ostatnio, jak już chyba wszyscy zauważyliśmy, tak zwane London Eye.
Co to jest to London Eye? Myślę, że gdyby zrobić na ten temat jakąś ankietę, większość pytanych odpowiedziałaby, że to jest to wielkie koło nad Tamizą w Londynie, które czasem widać w telewizji. Nie sądzę natomiast, by ktoś wpadł na pomysł, by odpowiedzieć, że London Eye, to taka wielka karuzela. Nic ponad to. Karuzela i tyle wszystkiego. I słusznie, bo w publicznej świadomości London Eye to nie jest żadna karuzela, ale symbol, znak, dokument brytyjskiej potęgi i panowania. Widzimy więc tę karuzelę, i od razu myślimy o Królowej, o Jamesie Bondzie, o Rolling Stonesach, a jak kto bardziej światowy, to jeszcze pewnie sobie przypomni dorsza z frytkami.
Pamiętam jak to „oko” powstało. Pierwsze reakcje, a potem jeszcze cała seria komentarzy, które po niej nastąpiły, ograniczały się najpierw do tego, że to jest kompletna porażka, że ta karuzela zniszczy wizerunek miasta, że ona wreszcie, umieszczona w tak dystyngowanym towarzystwie tej rzeki, tego parlamentu, tej katedry, tego mostu, to ohydztwo pierwszego gatunku, no a potem do nieskrywanej nadziei, że ona, przez jakieś błędy konstrukcyjne, się zawali, i będzie spokój. Dziś to wszystko jest już tylko historią. Dziś London Eye, to, jak mówię, symbol brytyjskiej potęgi i urody Londynu. To James Bond i Mick Jagger w jednym. London Eye to miejsce, wokół którego, i na miejscu i przed telewizorami, każdego roku gromadzą się miliardy ludzi z całego świata, by patrzeć na ten pokaz sztucznych ogni, i świętować nadejście Nowego Roku. Karuzela.
Dużo jest tych szczególnych miejsc w Londynie. Weźmy takie Abbey Road. Wszyscy wiemy, co to takiego, prawda? Beatlesi wydali tę płytę przed nieudanym kompletnie Let It Be, ale podobno to ona stanowi ich ostatni gest – gest z całą pewnością świadczący o ich muzycznej wielkości. A zatem, owszem, „Abbey Road” to płyta wybitna, natomiast nie wydaje się, by ona była wybitniejsza od „Rubber Soul”, „Magical Mystery Tour”, „Pieprza”, czy oczywiście „Revolvera”. Okładka? Nic specjalnego. Beatlesi przechodzą po przejściu dla pieszych przez ulicę, która się właśnie nazywa Abbey Rd. To jest trochę tak jakby Nosowska nagrała płytę pod tytułem „Plac Konstytucji”, a okładka przedstawiałaby ją, plus muzyków z zespołu Hej, jak przechodzą gdzieś tam po pasach na zielonym, a niechby nawet i na czerwonym świetle.
Proszę sobie o dowolnej porze dnia i nocy odwiedzić stronę www.abbeyroad.com/crossing i zobaczyć, co się tam dzieje. To jest owe, znane z okładki tej płyty, przejście, obok którego umieszczona jest kamera, która 24 godziny na dobę transmituje to co się tam dzieje. Proszę sobie tam wejść i zobaczyć. Ulica, zebra, muzyczny zespół, płyta, okładka. Niedługo minie 50 lat od czasu jak to ktoś sfotografował i sprzedał.
Do czego zmierzam? Rzecz w tym mianowicie, że to nie chodzi ani o pieniądze, ani o organizację, ani o układy. Wszystko zaczyna się od szacunku do siebie i na owym szacunku się kończy. I to niezależnie od tego, czy mamy na myśli tego psychopatę Henryka VIII, czy tego biedaka Guya Fawkesa, czy wspomnianego wcześniej Jamesa Bonda, Beatlesów, czy wreszcie tę karuzelę. Oczywiście, jak mówi owo piękne polskie powiedzenie, i w Paryżu nie zrobią z owsa ryżu – ja to wszystko wiem – natomiast ja dziś nie mówię ani o owsie, ani o ryżu. Ja mówię wyłącznie o karuzeli i głoszonej z pełną determinacją dumie narodowej. A jak ktoś tego nie rozumie, to jeszcze do tej kolekcji dorzucam morderców, wariatów i osoby w najbardziej okrutny sposób zamęczone.
Jeszcze niezbyt jasno? Proszę bardzo. Czy wszystkim nam wiadomo, że kiedy angielski Król Edward I wydalił z Anglii wszystkich Żydów, oni udali się przede wszystkim do Polski, a do Anglii wrócili dopiero po 350 latach? A czy ktoś może zna tę historię, jak to w ramach owej „przeprowadzki” pewien kapitan statku zapakował na pokład swojego statku całą kupę Żydów, a następnie, korzystając z chwilowego odpływu, wysadził ich na dno Tamizy, i tam zostawił, apelując, by modlili się do swego Boga, to się fale rozstąpią?
Ja oczywiście nie mówię, że ów kapitan jest dziś angielskim bohaterem, natomiast nie wydaje mi się, by Anglicy się go wstydzili w połowie tak bardzo, jak my się wstydzimy siebie samych za to, cośmy, choćby przez nasze zaniedbania i strach, uczynili naszym braciom w wierze. A poza tym, jeszcze raz – ja dziś gadam niemal wyłącznie o pewnej karuzeli.
Ale nie tylko. Mamy to Krakowskie Przedmieście, i powiem szczerze, rzygać mi się już chce, jak słyszę, że to co się tam wyprawia – ten namiot, te balony, ci wariaci z krzyżami – to wstyd na cały świat. Że co sobie o nas myślą zagraniczni turyści? Chce mi się rzygać, a jednocześnie mam ochotę wrzeszczeć. I bić po pyskach. Po tych zaszczutych kolonialną propagandą psykach ludzi, którzy uznali, że najlepiej jest być psem.
Kiedy przedwczoraj stałem tam na tym ziąbie i w tym deszczu, z jednej strony stała ta grupka z balonikami, a z drugiej dwie, może trzy osoby – nie wiem, co oni tak naprawdę robili – składali, czy może rozkładali Namiot Solidarnych. Obok mnie w pewnym momencie pojawił się Sikh w turbanie, i już tak został do końca. Nie wiem, czy on coś z tego co się tam dziej rozumiał, ale ani się nie śmiał, ani nie robił min, ani nie gadał, ani nawet nie robił zdjęć. Po prostu stał z nami i milczał, podczas gdy ten zziębnięty człowiek odczytywał kolejne nazwiska.
Trzeba się, proszę państwa, szanować. Na tym się buduje wielkość narodu i pozycję w świecie. Na szacunku do siebie i swojej historii. Całej. Mamy ten fragment ulicy przed Pałacem bez Prezydenta. Mamy ten namiot, mamy te balony, no i mamy to puste miejsce po krzyżu, no i mamy te marsze. I nagle wielu z nas uznało, że to nie to. Że Pałac Kultury nam wystarczy. No a z tym „Żaglem” tuż obok, zwłaszcza od dnia, gdy on się zaludni najlepszymi z najlepszych, to już nawet prosić o więcej nie wypada.
Trzeba jakoś zakończyć ten tekst. Jestem jednak w takim nastroju, że nie przychodzi mi nic do głowy, jak powtórzyć ostatni akapit z notki, jaką, również wczoraj, zamieściłem na tym blogu wcześniej.
„Przepraszam. Rozmarzyłem się. Ale już więcej nic nie powiem, bo ledwo wczoraj straciłem parę stów na to by świadczyć w obcej sprawie, i nie mam za bardzo ochoty, by już za chwilę zeznawać w swojej”.
Zachęcam do kupowania mojej najnowszej książki pod fantastycznym wręcz tytułem: „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph”. Gabriel sprzedaje ją u siebie pod adresem www.coryllus.pl po specjalnej promocyjnej cenie. A ja jestem pewien, że nawet i bez tej promocji ona jest wartego każdej wydanej na nią złotówki. Przy okazji, oczywiście, proszę wszystkich o bezpośrednie wsparcie na umieszczony tu obok numer konta. To jest sprawa naprawdę dziś podstawowa. Dziękuję.
Zachęcam do kupowania mojej najnowszej książki pod fantastycznym wręcz tytułem: „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph”. Gabriel sprzedaje ją u siebie pod adresem www.coryllus.pl po specjalnej promocyjnej cenie. A ja jestem pewien, że nawet i bez tej promocji ona jest wartego każdej wydanej na nią złotówki. Przy okazji, oczywiście, proszę wszystkich o bezpośrednie wsparcie na umieszczony tu obok numer konta. To jest sprawa naprawdę dziś podstawowa. Dziękuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.