Wczoraj,
zamieściłem tu notkę, w której przypomniałem kultową tu i ówdzie wypowiedź
Łukasza Warzechy na temat różnicy między traktorzystą, a pilotem boeinga. Tekst
Warzechy powstał w odpowiedzi na moje wcześniejsze uwagi, skierowane pod jego
adresem, a ja, tak by na wieki wieków zakończyć ową przygodę sprzed grubo ponad
już 10 lat, dołożę do tego wspomnianą notkę, która tak rozwścieczyła Warzechę,
że uznał za stosowne zrobić z siebie wiecznego idiotę, tego samego, którego wszyscy znamy do dziś. Bardzo proszę.
Może ktoś wie, może nie wie tego nikt –
nieważne – fakt jest jednak taki, że od pewnego czasu jestem w dyskretnym
konflikcie z Łukaszem Warzechą. Wprawdzie ani na siebie nie bluzgamy (jeśli
pominąć sytuację, kiedy to red. Warzecha porównał mnie do Azraela), a przy
osobistych spotkaniach zachowujemy wobec siebie chłodną uprzejmość, fakt
pozostaje faktem – napięcie istnieje. Z czego się to wzięło? Mam wrażenie –
choć oczywiście mogę się mylić – że zacząłem ja, zarzucając Warzesze
wykalkulowaną łagodność wobec jego kolegów-dziennikarzy, w sytuacjach kiedy
zwykłe poczucie sprawiedliwości wymaga walnięcia pięścią, jeśli nie w nos, to w
stół. Poszło mianowicie o to, że któregoś dnia, w telewizji TVN24, Warzecha
dyskutował z Żakowskim, który traktował go w sposób tak skandalicznie
nieprzyzwoity, że aż się prosiło o interwencję. Tymczasem Warzecha jedyne na co
zwracał uwagę, to na to, by chamstwo Żakowskiego broń Boże nie przybrało na
sile. Zwróciłem mu na tę jego słabość uwagę na blogu, za co zostałem przez
Warzechę skarcony i poinformowany, że on ze mną nie życzy sobie więcej
rozmawiać. Sytuacji dodatkowo pewnie nie poprawiła moja odpowiedź, w której
wyraziłem nadzieję, że następnym razem, kiedy Warzecha spotka się w
telewizyjnym studio z agresją swojego kolegi-dziennikarza, stać go będzie
choćby na 10% tej stanowczości, na którą właśnie pozwala sobie wobec skromnego
blogera.
Czytam
wpis Łukasza Warzechy, zatytułowany Pan Wiadro, w którym Warzecha rozprawia się
w szalenie dowcipny, a przy tym bardzo brutalny, sposób z Tomaszem Wołkiem. Sprawa, krótko
mówiąc, polega na tym, że kilka dni temu Warzecha spotkał się z Wołkiem w
telewizyjnym studio, odbył z nim rozmowę na temat demonstracji robotników w
Poznaniu, i ponieważ wciąż najwidoczniej czuje po tej dyskusji jakiś niedosyt,
postanowił opowiedzieć nam dziś o tym, co on mianowicie sądzi o Wołku i tym
wszystkim czym Wołek jest. Problem mój natomiast związany jest z tym, że ja
oglądałem rzeczoną rozmowę i doskonale wiem, skąd u Warzechy te dzisiejsze
niepokoje. I o tym chciałem teraz parę słów.
Każdy kto zna choć trochę Wołka i jego
kolegów od mokrej roboty, może się domyślić, co ten dziwny człowiek wyprawiał.
Jeśli istnieje jakiś standard zachowań opartych na bezczelnym chamstwie i
cynicznym kłamstwie, ten właśnie standard przedstawił Tomasz Wołek. Niestety
jednak, jeśli też możemy mówić o jakimś standardzie lękliwości i moralnej
bezczynności wobec brutalnej arogancji, to ten z kolei standard pokazał Łukasz
Warzecha. Kiedy z coraz większą rozpaczą słuchałem owej dyskusji, oczywiście
doskonale wiedziałem, że Warzecha z Wołkiem się zasadniczo nie zgadza, jednak
ta moja wiedza wynikała nie z tego co mówił Warzecha, lecz mimo tego, co on
mówił. Nie z jego reakcji, ale mimo jego reakcji. Niestety, taki czujny nie był
już prowadzący rozmowę red. Knapik, który już by niemal zakończył ją radosną
konstatacją, że jak to jest miło, gdy istnieje taka zgodność między
dyskutantami, gdyby nie to, że Warzecha, niemal rzutem na taśmę, zdołał w końcu
wydukać, że on się jednak z Wołkiem nie zgadza.
Dziś, Łukasz Warzecha odważnie,
pryncypialnie i bezkompromisowo rozprawia się z Wołkiem na swoim blogu.
Porównuje go do montypythonowskiego wiadra – bez poglądów, bez argumentów i w
końcu bez sumienia – a ja się zastanawiam, czemu dopiero dziś. Czemu kilka dni
temu, kiedy miał okazję go ośmieszyć oko w oko, przed szerszą publicznością,
jeśli dał jakieś świadectwo, to wyłącznie świadectwo konformizmu i tchórzostwa.
I to dodatkowo w sytuacji naprawdę dramatycznej, kiedy nie chodziło o jakieś
głupie akademickie dyskusje na temat tego, czy lepszy jest PiS, czy Platforma,
ale o Solidarność. O tę SOLIDARNOŚĆ.
Kończy swój okropnie odważny wpis
Warzecha następującymi słowami: „Zadzwonił do mnie wczoraj znajomy, który
widział wspomniany program. Powiedział, że widać było po mnie, jak bardzo byłem
wkurzony. Nie sądziłem, że aż tak rzucało się to w oczy.” I to już jest
moment naprawdę dramatyczny. Ja wiem jak jest. Pisałem tu o tym wielokrotnie.
Znam i osobiste uwarunkowania ludzi, dla których dziennikarstwo jest pracą i
utrzymaniem. Ja wiem, jak ciężko jest pogodzić różne żywioły, kiedy trzeba
walczyć i z własnym charakterem i z obowiązkiem i ze świadomością, że się jest
cały czas obserwowanym. Jednak są granice, których nie tyle nie wolno
przekraczać, ale zwyczajnie nie wypada. Nawet jeśli na szali, z jednej strony,
stoją dobre koleżeńskie stosunki między dwoma dziennikarzami, z drugiej zwykły
wstyd i wyrzuty sumienia, a z trzeciej tak zwana pozycja towarzysko-zawodowa.
„Ale najgorzej, wierz mi gruby, gdy
sam nie wierzysz w to co mówisz”. To było z Pietrzaka. Jeszcze bardzo
starego Pietrzaka. Bardzo starego. I że, cholera, akurat dziś trzeba mi ten
wierszyk przypominać.
Jutro niedziela i zapewniam, że będzie bardzo poważnie. Wreszcie. Zapraszam. Tymczasem jednak:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.